Rozdział Szesnasty. KITCHEN

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Padał deszcz, więc moja rodzina zabarykadowała się w bezpiecznym od wilgoci domu, bo, choć niekorzystna pogoda w Holmes Chapel nie miała prawa wprawić nikogo w osłupienie, naprawdę nie lubiliśmy deszczu. To znaczy jasne, czasem mi nie przeszkadzał, bywał przyjemny, ale dzisiaj, gdyby przypadkiem postanowił przemienić się w człowieka, podejść do mnie i powiedzieć cześć, chyba bym go udusiła, a to wszystko dlatego, że zamierzaliśmy wybrać się na wielki rodzinny przejazd rowerowy, a on bezczelnie pokrzyżował nasze plany. Dlatego teraz siedzieliśmy przy stole - ja, moi rodzice i Tony i czekaliśmy aż szef kuchni, Bay Sheppard, postawi przed nami zupę, którą zobowiązał się dla nas przyrządzić.

Zdarza mi się myśleć, że nie mam kompletnie żadnej smykałki do gotowania. To jedna z niewielu dziedzin życia, w których rzeczywiście wolę od początku do końca trzymać się przepisu i nie odstępować go ani na krok, ponieważ moje wszelkie objawy kulinarnego szaleństwa z reguły kończą się niepowodzeniem. Jest jednak na świecie jedna osoba, gotująca gorzej niż ja i jest nią trzynastoletni Bay Sheppard, który wchodzi do kuchni tylko po to, by wyciągnąć Snickersa z szafki ze słodyczami lub nalać sobie wody z kranu po skończonym treningu piłkarskim. Istnienie jego dzisiejszej przygody gastronomicznej znajduje swoje źródło w epizodzie z wczorajszej kolacji. Mama cały wieczór stała przy garach, aby przygotować dla nas najlepszego kurczaka, jakiego kiedykolwiek jedliśmy. I tak, muszę przyznać, że jadaliśmy już lepsze, więc nie do końca jej się udało, ale żadne z nas nie miało w sobie na tyle heroizmu, by ją o tym poinformować. Oprócz Baya.

Ten kurczak jest suchy.

To, co działo się później, to jedynie formalność. Pamiętam tylko, jak, widząc przymrużone oczy kobiety, odłożyłam sztućce na bok i skuliłam się w oczekiwaniu na wybuch. Naprawdę rzadko krzyczała, nie miała tego w zwyczaju, ale od kilku dni chodziła przemęczona i rozdrażniona z powodu swojej pracy, której tak szczerze nienawidziła i wcale nie zdziwiło mnie to, że nie wytrzymała i zareagowała tak, jak zareagowała. Bo o ile  na początku świata był chaos, tak na zakończenie naszej kolacji było go jeszcze więcej. A cały ten chaos zwieńczyło jedno zdanie.

Sam sobie gotuj, skoro Ci nie smakuje.

Więc Bay gotował. Oczywiście, Laura Sheppard, chociaż nadal nie kryła urazy do swojego syna, i tak niepostrzeżenie kręciła się wokół tego sagana z zupą i co chwilę dorzucała do niego odpowiednie suplementy, byśmy byli w stanie w ogóle to zjeść. Ale mamy już chyba tak mają - zawsze wszystko naprawią, niezależnie od wszystkiego.

Choćby się waliło i paliło.
Choćby skały srały.
Mama zawsze doprawi tę przeklętą zupę.

Bay, z białym fartuszkiem obwiązanym wokół bioder, pojawił się wśród nas, ostrożnie niosąc wielkie naczynie. Ustawił je na środku stołu, zdjął pokrywę, uwalniając parę, po czym usiadł na swoim stałym miejscu, a robił to wszystko tak powoli i uroczyście, że byłam skłonna uwierzyć, że ten posiłek uzyska rangę rodzinnej celebracji.

- Albowiem dziecię nam się narodziło, syn został nam dany, na jego barkach spoczął obiad - wyrecytował ojciec głębokim głosem, którego z jakiegoś powodu używał zawsze, cytując Chrystusa. Prawdopodobnie na barkach syna danego w Biblii spoczywało coś nieco bardziej przełomowego niż obiad, ale nie chciałam nawet dowiadywać się, co to było.

Mama wywróciła oczami i podniosła się, by napełnić zupą nasze talerze.

- Ta zupa jest mokra - fuknęła, posyłając swojemu dziecku komicznie złośliwe spojrzenie. Niekwestionowanym było jednak to, że przestała się już gniewać, bo kąciki jej ust powędrowały znacząco ku górze, więc Bay pozwolił sobie na wyeksponowanie jej swojego cynicznego, jaszczurczego uśmiechu, a ja jakby przeniosłam się za jego sprawą w czasie, bo, co tu dużo mówić, był to dokładnie ten sam cyniczny, jaszczurczy uśmiech, który prezentował niegdyś trzynastoletni Wendy.  

- Co u Wendy'ego? - spytałam, z jednej strony mając nadzieję, że cokolwiek wiedzą, a z drugiej, że kompletnie nie mają pojęcia, ponieważ to oznaczałoby, że kontaktuje się z nimi, podczas gdy absolutnie nie kontaktuje się ze mną.

- Wendy? - tata uniósł brew, jakby właśnie usłyszał coś, czego nigdy w życiu się nie spodziewał. - Jaki Wendy? Kojarzysz jakiegoś Wendy'ego, kochanie? Nic mi o tym nie wiadomo.

- Miałam kiedyś syna o takim imieniu - przyznała mama. - Ale potem wyjechał na studia i zupełnie przestał się odzywać. Chyba wciągnął go wielki świat. Może nawet zmienił imię? Kto wie, czy teraz nie nazywa się Jay-T?

- Jay-T? - zaśmiałam się głośno. - Czy to jakaś awangardowa wariacja na temat Jaya-Z?

Nigdy nie lubiliśmy Jaya-Z.

Całe szczęście, że naprawdę bardzo lubiliśmy Wendy'ego.

***

Zaraz po obiedzie otrzymałam wiadomość od Hayesa.

Mamy alarm złamane serce, bądź u mnie jak najszybciej.

Już od dawno nie słyszałam o żadnych podbojach miłosnych ze strony męskiej części naszej ferajny, dlatego doskonale wiedziałam, że chodzi o Delly. Poza tym, była osobą, która zdecydowanie najczęściej z nas wszystkich korzystała z alarmu złamane serce, na dodatek robiąc to w wyjątkowo niekonwencjonalny sposób, będący przedmiotem naszych największych koszmarów. Jej pomysły na odreagowanie niejednokrotnie spędzały nam sen z powiek, ale przecież byliśmy utkwieni w przyjaźni - musieliśmy zgadzać się na głupie rzeczy. Tak głupie, jak depilacja woskiem po tym, jak okazuje się, że nasz wuefista nie jest zainteresowany związkiem z uczennicą lub tak głupie, jak zrobienie sobie domowych tatuaży na stopach igłą i tuszem od długopisu po tym, jak Jimmy Wallace zdradza ją z jakąś dziewczyną ze swojego kółka miłośników Japonii.

Była z Japonii, a on należał do kółka miłośników Japonii, na litość boską. To musiało się tak skończyć, nie wiem, dlaczego była zaskoczona.

I o ile na przykład depilacja nie stanowiła dla mnie aż takiego problemu i zdecydowanie bardziej przeżyli to chłopcy, których oczy zachodziły łzami jeszcze przez długie tygodnie po całym akcie wygładzania ich nóg i pleców, o tyle do tej pory żałuję, że zgodziłam się na to, by mój duży palec u stopy został ozdobiony napisem to. Naturalnie, tutaj również miałam najwięcej szczęścia z całej naszej grupy, ponieważ Trace'owi trafił się napis Jimmy, a Hayesowi chuj. Bo przecież Jimmy to chuj i jak w ogóle mógł ją zostawić? Niech każdy wie, jakim chujem jest Jimmy, a najlepiej jeśli dowie się tego z dziar na naszych dużych palcach u stopy. To ma naprawdę dużo sensu. Udało nam się jednak wymyślić całkiem zgrabne uzasadnienia tych napisów: Trace zawsze mówi, że chodzi o Jimmy'ego Hendrixa, za którym, nawiasem mówiąc, nie przepadał do momentu wykonania tego nieszczęsnego tatuażu, ja odwołuję się do książki Stephena Kinga, choć również nie jest moją ulubioną na świecie, a Hayes podpiera chuja rzekomą chęcią manifestacji swoich upodobań seksualnych. I każdy jest pozornie zadowolony, i wszystko pozornie jest na swoim miejscu.

Oprócz serca Delly, która właśnie wznieciła alarm złamane serce w domu Hayes'a, a ponieważ moi rodzice jechali właśnie do wujka Wilhelma, by odstawić tam moich młodszych braci, którzy mieli zostać tam przez najbliższe kilka dni i pomagać mu w przemalowywaniu elewacji, zgodzili się podwieźć mnie po drodze.

- Toya, jak bardzo jesteś przywiązana do swoich włosów? - wyszeptał Jones, gdy otworzył mi drzwi i zaczęliśmy kierować się w stronę jego pokoju.

- Nie wiem, chyba nie za bardzo - wzruszyłam ramionami. - To tylko włosy, nie?

- Ja jestem bardzo - wyznał, jakby co najmniej zdradzał mi swoją największą tajemnicę, a nie obwieszczał powszechnie znany fakt. - Nie chcę ich stracić.

- Nie stracisz - zapewniłam go, sama nie wierząc w to, co mówię, bo zraniona Delilah była gotowa na wszystko.

Trace i Delly siedzieli na łóżku Hayesa i pakowali sobie do ust paprykowe chipsy, zapijając je piwem. Obok nich leżały rozsypane pudełka z farbami do włosów i lateksowe rękawiczki, a ja poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła. Nagle wydało mi się, że ktoś przywiązał mnie do moich włosów naprawdę mocnym węzłem, niemożliwym do rozerwania.

Też nie chciałam ich stracić.

Ale dużo bardziej nie chciałam stracić przyjaciół, więc byłam gotowa ulec wszystkiemu, co zaplanowała dla nas Sumpter. Podeszła do mnie i uwiesiła mi się na szyi, a ja pogładziłam ją delikatnie po plecach. Nie wyglądała na specjalnie zrozpaczoną, widocznie chłopcy zdążyli już wprawić ją w lepszy nastrój.

- Miguel ze mną zerwał - powiedziała, a w jej głosie dało się wychwycić lekką nutkę rozczarowania. - Zadzwonił i stwierdził, że to nie ma sensu.

- A miało? - zapytałam.

Nie miało.

- Nie miało - przyznała, więc ucieszyłam się w duchu. - Ale to i tak okropne, że skończyliśmy to w taki sposób. Już lepiej było w ogóle nie zaczynać.

Prawdę mówiąc, zdążyłam już zapomnieć o jego istnieniu i momentami odnosiłam wrażenie, że ona też. Sypiała przecież z innymi chłopakami, bardzo rzadko cokolwiek o nim wspominała, nie zachowywała się tak, jak zwykle podczas swojego stadium wielkiej i namiętnej miłości. Kara dla nas wydała mi się wobec tego zdecydowanie zbyt rygorystyczna. Skoro w gruncie rzeczy nie było to dla niej nic poważnego, nie czułam się gotowa, by w imię tej relacji, a raczej jej braku, dać sobie zniszczyć włosy.

- To bardzo tanie i słabe farby - wyjaśniła, jakby czytając w moich myślach. - Kolor zejdzie po kilku myciach.

Odsunęłam ją od siebie, a w oczy rzucił mi się jej szubrawy uśmiech. To był koniec. Zbliżała się najprawdziwsza katastrofa.

***

Trzy godziny później leżeliśmy na dywanie w sypialni Hayesa otoczeni tuzinem pustych puszek po piwie i zaśmiewaliśmy się wariacko z jakiegoś głupiego filmiku na youtube. Trace w końcu zaakceptował swoje zielone włosy, błękit Hayesa ostatecznie przypadł mu do gustu, a mój różowy również nie wypadł tak źle, jak myślałam, więc okazało się, że farbowanie było jak do tej pory najmniej inwazyjnym pomysłem Delili Sumpter. Ona sama absolutnie nie wyraziła zgody na zmianę koloru, więc metamorfoza, jak zawsze, dotyczyła tylko nas.

Słysząc samochód, wjeżdżający przed dom, Hayes podniósł się z miejsca i podszedł do okna, by sprawdzić, kto postanowił ich odwiedzić.

- Oho! - zawołał. - Państwo Sheppard.

- Co? - mechanicznie wstałam, by upewnić się, że nie żartuje. I faktycznie nie żartował, ale nie miałam pojęcia, co państwo Sheppard mieliby tu robić.

Moi przyjaciele również nie mieli pojęcia, dlatego zeszliśmy na dół, by się dowiedzieć. Ustawiliśmy się w rzędzie i czekaliśmy aż wejdą do środka. Gdy tak się stało, zmierzyli nas wzrokiem, ale, podobnie jak kilkanaście minut wcześniej Brea i Ralph, zdecydowali się nie komentować naszych nowych fantazyjnych fryzur.

Brea ruszyła, by promiennie ich powitać, a ja nadal zastanawiałam się,  czemu tu są. Absolutnie mi to nie przeszkadzało, nie było nawet niczym specjalnie dziwnym, po prostu nie mówili, że przyjadą.

- Pomyśleliśmy, że cię odbierzemy - oznajmiła Laura w odpowiedzi na moją dezorientację. Ewidentnie liczyła na jakąś imprezę.

- Wspaniała koszula, George - zaszczebiotała Brea Jones, na co mój ojciec prawie umarł z zachwytu i dumniej wypiął pierś owleczoną tą właśnie koszulą, a mama jedynie westchnęła głęboko.

Cóż, Brea Jones uchodziła za flirciarę, ale ciężko się dziwić - w miasteczku takim, jak to, kobieta o takim wyglądzie, będąca w takiej sytuacji życiowej. Każdy zawsze myślał, że kokietuje, choć tak naprawdę była po prostu miła i niewymuszenie urocza, co zresztą przekazała w genach swojemu synowi. Wystarczyło, że powiedziała jakiemuś mężczyźnie zwyczajny komplement, a ten już wyobrażał sobie, jak uprawiają razem gorący seks. Nie twierdzę, że mój ojciec właśnie to sobie wyobraził, ale nie byłabym zdziwiona. A Laura Sheppard doskonale zdawała sobie sprawę z uroku Brei, ale wiedziała też, że jej małżonek wcale mu nie ulega, a jego nadawczyni nawet nie ma w zamiarze sprawić, by mu uległ. Laura i Brea przyjaźniły się od lat, bo, choć w wielu kwestiach znacznie się od siebie różniły, miały podobne podejście do życia i potrafiły przegadać razem długie godziny przy butelce wina. I, o dziwo, nie były to typowe rodzicielskie  rozmowy w stylu
Oh, bo wiesz, Hayes to, Hayes tamto.
Poważnie? Toya też to właśnie i tamto, mam z nią ten sam problem prawie.
Toya tamto?
Tak, Hayes też?
a zwykłe rozmowy. Takie, jak moje rozmowy z Delilą.

Ralph wymienił z moim ojcem braterski uścisk dłoni, aczkolwiek ten drugi zdawał się być odrobinę onieśmielony zdrowym, atletycznym wyglądem młodszego kolegi, do osiągnięcia którego musiałby przebyć drogę tak długą i ciężką, że chyba łatwiej przyszłoby mu dotarcie wpław do wybrzeża Ameryki Południowej. To nie tak, że George Sheppard był strasznym chudzielcem i ledwie stał na nogach, ale został obdarowany przez naturę typową sylwetką człowieka literatury i nigdy nie pomyślał o tym, by jakkolwiek to zmienić.

- Może napijecie się herbaty? - zaproponowała Brea, a po minie mojej mamy widziałam już, że nie odmówi, co więcej, widziałam także, że na samej herbacie się nie skończy.

Po chwili siedzieliśmy więc przy kuchennym stole - wokół niego zmuszeni byliśmy ułożyć kilka wiklinowych krzeseł ogrodowych, ponieważ nie zmieścilibyśmy się tam wszyscy - z butelką amerykańskiego rumu oraz butelką coli i prowadziliśmy ożywioną dyskusję na temat skradzionego busa, o którym mówiono w porannych wiadomościach.

Jeśli macie busy, lepiej je schowajcie, mogą ukraść.

Hayes najbardziej zaangażował się w rozmowę, prawdopodobnie ze względu na nie najniższy już poziom alkoholu we krwi, bo wyrzucał z siebie kolejne przekleństwa i wyzwiska w stronę złodzieja rzeczonego wehikułu i z tej ogromnej goryczy i wściekłości niemalże wskoczył na swoje krzesło. Delilah mierzyła go zażenowanym spojrzeniem, podobnie zresztą jego rodzicielka, podczas gdy ja byłam w stanie tylko uśmiechać się szeroko na widok jego aktywnej postawy.

Telefon w mojej kieszeni zaczął wibrować, a widząc twarz Harry'ego na ekranie, postanowiłam wyjść na zewnątrz, by nie przerazić go dźwiękami w tle.

- Halo? Cześć, Toya - usłyszałam, gdy wcisnęłam zieloną słuchawkę i przysunęłam urządzenie do ucha.

- Cześć - przywitałam się. - Wszystko w porządku?

- Tak, raczej tak - odparł. - Zastanawiam się właściwie, czy u ciebie wszystko w porządku. Nie rozmawialiśmy od kilku dni, nie wiem, Nash poradził mi, żebym zadzwonił. W sensie, może ty po prostu nie chcesz, wcześniej o tym nie pomyślałem i może...

- Rany, uspokój się - zaśmiałam się ciepło, przerywając mu jego nerwowy wywód. Rzeczywiście nie kontaktowałam się z nim w ostatnim czasie i nawet nie byłam w stanie tego do końca wyjaśnić. Niemal od rana do wieczora sterczałam w hospicjum, potem angażowałam się w życie rodzinne, w którym praktycznie nie uczestniczyłam od początku wakacji, bo ciągle wychodziłam z domu albo szyłam zamknięta w swoim pokoju, więc ciężko było mi znaleźć chwilę, żeby chociaż do niego zadzwonić. - Oczywiście, że chcę. Też się trochę stęskniłam.

- O - wydusił, brzmiąc na naprawdę speszonego. - W takim razie co u ciebie?

- Nic nowego - wzruszyłam ramionami, czego nie mógł zobaczyć. - Robisz coś teraz?

- Nie, w zasadzie to nie - stwierdził. - Właśnie skończyłem oglądać Pulp Fiction.

- Zainspirowany Mią Wallace? - zapytałam przebiegle.

- Tobą - przyznał po chwili ciszy, a ja poczułam, jak coś przyjemnego rozlewa się po moim organizmie i bynajmniej nie był to rum z colą.

- Jesteś rozkoszny - oświadczyłam. - Wpadnij do nas.

- Gdzie jesteście i kto to nas? - zainteresował się.

- U Hayesa - wyjaśniłam. - Eastgate Road 17. Siedzimy sobie i rozmawiamy, są moi rodzice, jest naprawdę miło.

- Jesteś pewna, że mogę się tam pojawić? - upewnił się. - To nie będzie problem?

- Oczywiście, że nie - potwierdziłam, doskonale wiedząc, że Brea Jones nie będzie miała kompletnie nic przeciwko nowemu młodemu człowiekowi w swoim domu.

- Dobra, będę za piętnaście minut - zapowiedział i rozłączył się, pozostawiając mnie w głębokim szoku. Nie sądziłam, że pójdzie tak łatwo. Zazwyczaj bowiem, gdy cokolwiek mu proponowałam, upierał się, że to nie jest dobry pomysł tak długo, aż nie przymusiłam go do tego siłą moich znakomitych argumentów.

Był co prawda za siedemnaście minut, nie za piętnaście, jak obiecał, a ja w tym czasie zdążyłam już wypić kolejnego drinka i czułam, jak powoli zaczyna mi się kręcić w głowie. Na polecenie Ralpha przenieśliśmy się do salonu, on sam zniknął gdzieś w garażu, ponieważ zapowiedział, że przygotowałem dla Was niespodziankę, będziecie zachwyceni, Hayes połączył się ze swoim JBLem i uruchomił jakąś smętną playlistę indie, a Brea zatopiła swoją głowę we wnętrzu barku w poszukiwaniu kolejnego rumu, bo, jak sama stwierdziła, na pewno gdzieś tam jest. Słysząc dzwonek wybijający się ponad minorowe brzmienie gitary akustycznej, ruszyłam do drzwi, by otworzyć Harry'emu.

Miał na sobie duży, czarny sweter i ciemne spodnie, które luźno zwisały z jego bioder cudem przytrzymywane na odpowiedniej wysokości przez skórzany pasek. Uśmiechnął się do mnie wesoło, a ja owinęłam moje ramiona wokół jego szyi, stanowczo wchłaniając go do środka budynku i przyciągając do uścisku. Pachniał naprawdę ładnie, ale z jakiegoś powodu poczułam to dopiero, gdy już się od niego odsunęłam.

- Masz różowe włosy - zauważył, nawijając jedno z pasem na swój chudy palec.

- Jest szansa, że tak właśnie jest - przyznałam, uśmiechając się ciepło. - Cieszę się, że przyszedłeś.

- Ja chyba też - wyznał.

Chwyciłam jego dłoń i pociągnęłam go wgłąb pomieszczenia, gdzie przywitał wszystkich z nieco przesadzoną grzecznością, po czym usiadł na podłodze obok mojej mamy, od razu wchodząc z nią w entuzjastyczną interakcję, dlatego klapnęłam pomiędzy nim i Hayesem, który ustawiał właśnie utwory w odpowiedniej według siebie kolejności. Udało mi się zauważyć, że ta, która trwała teraz to Sinking od Flamingo, której nie słyszałam nigdy wcześniej, ale bardzo mi się spodobała. Brea zakrzyknęła uradowana, demonstrując nam znaleziony przez siebie trunek i zaczęła rozlewać go do naszych szklanek w oczekiwaniu na Ralpha, który nadal nie wrócił z niespodzianką. Harry na moment oderwał się od obradowania z moją rodzicielką i spojrzał na mnie, przechylając swoje naczynie, więc zrobiłam to samo. Wykrzywił twarz, bo widocznie w przypadku jego napoju objawiła się tendencja Brei do nieodpowiedniego oceniania proporcji i otrzymał roztwór o stanowczo zbyt wysokim stężeniu alkoholu, ale ostatecznie uznał, że nie przeszkadza mu to aż tak bardzo i wrócił do odpowiadania na kolejne pytania Laury.

- Jestem! - obwieścił Ralph, kiedy wparował do pomieszczenia, zasłonięty wielkim, szklanym dzbanem z długą rurką. Postawił go pomiędzy nami i przystanął, patrząc na niego dumnie i podpierając swoje biodra.

- To jest ta wielka niespodzianka, skarbie? - zapytała Brea, posyłając mu pełne politowania spojrzenie. - Szisza?

Słysząc jej słowa, razem z Delly, Hayesem i Trace'm dostaliśmy jakiegoś napadu fascynacji i mało brakowało, a zaczęlibyśmy piszczeć i się miotać. Zamiast tego jednak udało nam się utrzymać nasze rozgorączkowanie wewnątrz, więc jedynie usiedliśmy prosto i niczym małe dzieciaki wyczekiwaliśmy dalszego przebiegu wydarzeń. Harry uśmiechał się lekko, widocznie przytłoczony naszym zachowaniem.

- Paliliście kiedyś? - spytał mężczyzna, przytykając przewód do swoich ust, a my pokręciliśmy przecząco głowami. - Jest truskawkowa.

Kiedy po pomieszczeniu rozeszła się pierwsza porcja dymu, mój zmysł węchu niemalże oszalał. Jakby przez całą resztę mojego życia pozostawał w uśpieniu tylko po to, by poczuć zapach truskawkowego dymu z fajki wodnej i zareagować na niego jakimś smellgasmem.

- Chryste - mruknęłam. - Jak to się stało, że nigdy tego nie próbowaliśmy?

- Nie mam pojęcia - stwierdził Trace, jak zaczarowany wpatrując się w mechanizm.

Kiedy rurka trafiła w moje ręce, nie przeszkadzała mi nawet ślina Hayesa, która praktycznie kapała z ustnika. Fajka wodna była najlepszą rzeczą, jakiej kiedykolwiek próbowałam. Zamierzałam palić ją całą noc. Ale na razie był czas Harry'ego, więc musiałam na moment odessać się od przyrządu.

- Wiecie, że jedna sesja siszy to jak wypalenie nawet dwustu papierosów na raz? - zapytał mój ojciec, a ja wytrzeszczyłam oczy, nadal jednak zamierzając palić ją całą noc.

Mama przez moment się wahała, ale ostatecznie przejęła ustnik od Stylesa i mocno się zaciągnęła. Cała nasza czwórka wgapiła się w nią w oczekiwaniu na eksplozję kaszlu, ale nic takiego nie miało miejsca. Zamiast tego z gracją wypuściła przed siebie białą chmurę i przekazała wężyk tacie, który powtórzył jej ruch.

- No co? - zapytała zaskoczona, wychwytując wyrazy naszych twarzy. - W liceum paliłam jak komin.

Kiedyś mi o tym mówiła, ale nie sądziłam, że to prawda. Wierzyłam w to, że tata palił, to pasowało mi do wizerunku nastoletniego George'a Shepparda, w mojej wyobraźni przystawał on bowiem niemal do generacji beatników, dlatego nie miałam najmniejszego problemu, by zwizualizować go sobie w jakimś opuszczonym mieszkaniu z kilkoma znajomymi. Jak siedzą, jak piją, jak palą, jak dyskutują o dziewczynach z klasy, jak są po prostu nastoletnimi ludźmi i robią wszystko to, co robimy my. Ale z Laurą było inaczej. Jej niebycie mamą nigdy nie jawiło mi się jako prawdopodobna wersja wydarzeń. To jak coś jak mama Muminka.

Laura Sheppard zawsze była mamą Muminka.

Wendy'ego, Toi, Baya i Tony'ego.

***

Dochodziła czwarta nad ranem, siedziałam na blacie w kuchni Jonesów, myśląc o tym, jak bardzo nienawidzę sziszy i jak ogromnym błędem było palenie jej całą noc. Harry siedział po drugiej stronie na blacie w kuchni Jonesów, zapewne myśląc o tym samym.

Brea i Ralph zniknęli na górze zaraz po tym, jak zaprowadzili moich rodziców do sypialni dla gości, bo, niestety, byli tak upaleni, że nie było mowy o tym, by samodzielnie dotarli do naszego domu, a mnie ogarnęła swego rodzaju duma. Delilah i Trace również jakiś czas temu z trudem dostali się do pokoju Hayesa, on sam zasnął w salonie, a zanim to się stało, zdołał zapętlić to nieszczęsne Sinking i leciało w kółko od ponad dwudziestu minut i wcale mi nie przeszkadzało, bo było kawałkiem naprawdę dobrej piosenki, ale kawałkiem stosunkowo krótkim, więc znałam już cały na pamięć.

Kręciło mi się w głowie, zamykały mi się oczy i było mi naprawdę niedobrze. Podałam Stylesowi moją szklankę, ponieważ siedział bliżej zlewu. Chwycił ją, napełnił wodą i oddał mi, a ja w zawrotnym tempie ją opróżniłam. Taka rotacja następowała między nami co jakiś czas, ale poza tym, nie następowała między nami żadna inna interaktywność.

W końcu zdecydowałam się na zeskoczenie na podłogę, jednak nie przebiegło to tak gładko, jak powinno, bowiem zatoczyłam się i zahaczyłam plecami o kolana Harry'ego. Gdyby nie jego dłonie, które znalazły się na moich ramionach, przewróciłabym się i zahaczyła głową o róg stołu, a, biorąc pod uwagę stan całego towarzystwa, raczej nikt nie udzieliłby mi pomocy i wykrwawiłabym się na środku tej nieszczęsnej kuchni Jonesów. Brea już nigdy nie mogłaby normalnie niczego tu ugotować, bo niewykluczone, że ciągle wydawałoby jej się, że jej stopy ślizgają się w kałuży mojej posoki. Mogłoby tak być, ale na całe szczęście tak nie będzie, bo Harry mnie przytrzymał.

Obróciłam się w jego stronę i oparłam czoło na wysokości jego serca, które w tamtym momencie zdawało się pędzić jak stado gazeli. Uśmiechnęłam się lekko, uświadamiając sobie, że mogę być tego powodem, jednak szybko pozbyłam się tej myśli, zrzucając winę na alkohol i tytoń. Oparł swoją brodę o czubek mojej głowy i szczelnie otulił mnie swoimi rękami, więc zdecydowałam się na zrobienie tego samego. Moje palce powoli przemieszczały się po jego plecach, a on niemalże drżał pod moim dotykiem.

Przez alkohol i tytoń.

- Dobrze pachniesz - mruknęłam półżywa. Teraz w zasadzie wcale tego nie czułam, również przez alkohol i tytoń, po prostu przypomniało mi się, że wcześniej dobrze pachniał. Nie tak dobrze, jak szisza, ale dostatecznie dobrze, bym chciała mu o tym powiedzieć.

Nie odpowiedział, więc subtelnie odsunęłam się od niego i spojrzałam w jego delikatnie przekrwione w kącikach oczy. Też był absolutnie wykończony, więc tym bardziej nie rozumiałam, dlaczego w zasadzie jeszcze nie śpimy.

I, patrząc na niego, kiedy wędrował językiem po swoich spierzchniętych wargach, kiedy mrugał powoli i ciężko, kiedy z widocznym trudem starał się utrzymać się w stanie świadomości, kiedy tak tkwiliśmy gdzieś pomiędzy spaniem a jeszcze nie spaniem, poczułam, że muszę, po prostu muszę, go pocałować. Bo chcę, bo nigdy tego nie robiłam, bo nigdy więcej nie będę miała okazji, bo nie mam pojęcia, co innego mogło mną kierować.

This isn't me.
It's not me.

Ale zrobiłam to, nie mogąc się powstrzymać. Moje usta wylądowały na jego, inicjując tę leniwą migrację, której on też bez namysłu się oddał. I dopóki nie uświadomiłam sobie, że tak właściwie wcale nie musiałam go pocałować, czułam się naprawdę dobrze. Tylko trochę traciłam powietrze.

I'm still sinking.
I'm sinking.


cześć,
POMÓŻCIE MI
ogólnie zastanawiam się, czy mam to zakończyć na dwudziestym, czyli po pierwszej części,
czy może macie ochotę przeczytać więcej?
bo wstępnie mam plan na trzy części po dwadzieścia rozdziałów, ale nie wiem, czy to jest dla Was coś potencjalnie atrakcyjnego.
doradźcie mi, jak zrobić.
skończyć po pierwszej czy napisać trzy?
dwie nie wchodzą w grę, bo sama nie wiem, dlaczego miałyby wchodzić,
może nawet mogą wejść.
jak chcecie.
trzymajcie się,
tęskno.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro