Rozdział Trzeci. CURTAIN

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Z płócienną torbą przewieszoną przez lewe ramię przekraczałam właśnie przejście dla pieszych, zmuszając kierowcę jakiegoś samochodu bez dachu, by przerwał na chwilę swoją podróż i obrzucił mnie poirytowanym spojrzeniem, dudniąc długimi palcami w deskę rozdzielczą.

Było już po jedenastej, ale przystanek znajdował się już naprawdę niedaleko, więc nawet ja, z moim prawdziwie żółwim tempem, jakie dziś obrałam, nie mogłam spóźnić się na umówione spotkanie.

I rzeczywiście nie spóźniłam się. Dotarłam na miejsce dwie minuty przed ustalonym czasem i zamierzałam przeczekać te dwie minuty za jakimś drzewem, jednak, widząc Harry'ego, który siedział na ławce ze skrzyżowanymi nogami i książką na kolanach, zdecydowałam się, że zrobię ten wyjątek, pojawiając się przy nim nieco wcześniej. Więc podeszłam.

Uwagę zwrócił na mnie dopiero, gdy trąciłam go w ramię. Nerwowo zamknął książkę, usiłując ukryć przede mną jej treść i nakrył wierzch dłońmi.

- Czy to kamasutra? - spytałam, śmiejąc się cicho, a on spojrzał na mnie, jak wydawało mi się z wyrzutem, lecz prędko okazało się, że nie miałam racji, bo też się zaśmiał.

- To coś znacznie gorszego - zapewnił mnie, odkrywając nazwisko autora i tytuł czytanej lektury.

Joseph Foster. Brzoza.

Na okładce znajdował się pień tytułowej brzozy, a raczej wyjątkowo źle skadrowane zdjęcie rzeczonego pnia, litery składające się na intytulację napisano przesadnie ozdobną czcionką i książka po prostu musiała być gorsza od kamasutry.

- Czy to podręcznik przyrodnika? - zapytałam.

- Szczerze chciałbym, by tak właśnie było - westchnął. - Każdy podręcznik byłby lepszy od tego bełkotu.

- Więc dlaczego to czytasz? - zdziwiłam się. Byłam jedną z tych osób, które chciały przeczytać wszystko, co dobre na świecie, dlatego nawet nie przyszłoby mi do głowy, żeby sięgnąć po słabą książkę i tracić na nią czas.

- Z obowiązku, tak sądzę - uśmiechnął się, po czym wstał z ławki. - Znów masz na sobie bardzo ładną sukienkę.

Poczułam, jak się czerwienię i nie chciałam tego.

Czerwony to kolor ostrych lasek, czy nie tak mówiłaś?
Tak, kurwa, ale nie wtedy, gdy występuje na ich twarzach.

Postanowiłam więc ukryć moje zakłopotanie, podchodząc do rozkładu jazdy, z którego wyczytałam, że autobus, który zawiezie nas prosto pod kaplicę, ma zamiar dotrzeć do nas dopiero za dwadzieścia minut, co oznaczało, że na pogrzebie pojawimy się prawdopodobnie równo z jego rozpoczęciem, co z kolei oznaczało, że Harry nie będzie miał czasu, by przebrać się gdziekolwiek na miejscu.

- Przebieraj się - rzuciłam torbę w jego ręce, a on złapał ją i spojrzał na mnie zdezorientowany. - Tylko postaraj się nie wytrzepać mi podpasek na chodnik, bo będziesz musiał je zbierać, a ja będę musiała to nagrać, bo nie przegapię takiej okazji.

- Mam się przebierać tutaj? - spytał, kiedy już przestał rechotać.

- Rozejrzyj się - poradziłam, a on, ku mojemu zdziwieniu, wykonał polecenie. - Czy widzisz tutaj kogoś oprócz mnie?

- Wystarczasz, żebym tego nie robił - oznajmił, odkładając moją torbę na ławkę. Zrobił to bardzo ostrożnie, widocznie wziął sobie do serca tę gadkę o podpaskach. I słusznie.

- Odwrócę się - zaoferowałam wielkodusznie. - Albo przebierzesz się tutaj, albo będziemy wyglądali, jakbyśmy zerwali się z choinki.

- Mówi się urwali - poprawił mnie, ale był widocznie zrezygnowany i czułam, że wygrałam. - Daj mi te ubrania.

I miałam rację. Sięgnęłam po torbę, otworzyłam ją i, przekopawszy się przez mój sweter, zapakowany w ostatniej chwili na polecenie mojej mamy, która chyba nie do końca uwierzyła w to, że wybieram się na pogrzeb i nie zamierzam wrócić późno w nocy pijana w trzy dupy, wyjęłam marynarkę, koszulę i spodnie dla Harry'ego. Wręczyłam mu je, a on zmierzył mnie nieufnym spojrzeniem, upewniając się, czy aby na pewno powinien się teraz przy mnie obnażyć. Nie rozumiałam jego problemu, miał na sobie bieliznę. Chyba, że jej nie miał, wtedy jego obawy mogłam uznać za uzasadnione. A naszą znajomość za skończoną, bo to zdecydowanie zbyt wiele dziwności, nawet jak na mnie.

- Odwracasz się, czy zmieniłaś zdanie? - zapytał, rozpinając pasek od swoich dżinsów.

Zauważyłam, że był mocno zaciśnięty i zapięty na dziurkę, którą zapewne stworzył zupełnie sam, bo te fabryczne nie sprawdzały się w jego przypadku.

I, co ciekawe, miał na sobie bieliznę.

- Co jeśli zmieniłam? - uniosłam jedną brew, mając nadzieję, że będzie wyglądało to w miarę kokieteryjnie czy coś w tym stylu, jednak nie wzięłam pod uwagę tego, że moje brwi nie do końca stworzone zostały do kokieteryjnego unoszenia.

- Nieważne - wzruszył ramionami i zsunął spodnie do kostek. Wyskoczył z nich, nie fatygując się zdejmowaniem butów, które, o zgrozo, były czarne.

Twoje też są czarne, Toya.
Ano są.

Jego nogi wyglądały jak dwa patyki, stał na nich niestabilnie i bałam się, że w pewnym momencie po prostu się wywróci. Błagałam w myślach, by założył te pieprzone spodnie, ale on tylko przewracał je w rękach, usiłując ustalić, gdzie znajduje się ich przód, a gdzie tył. Gdy wreszcie się w nie wsunął, okazało się, że w udach odstają nieco od jego ciała, bo, oczywiście, szerokość łydek znacznie prościej oszacować, co też zrobiłam i był to kardynalny błąd. Mogłam po prostu zdjąć z niego miarę. Harry nie wyglądał jednak, jakby się tym przejmował, ponieważ zaraz zabrał się za wygrzebywanie się z koszuli. Nałożył tę, którą kupił wczoraj, a którą ja wyprałam w domu, bo, umówmy się, ubrania od Mabel nie mają w zwyczaju pachnieć różami, i dokładnie zapiął guziki, chowając swoje wystające żebra i prawie wklęsły brzuch za cienką tkaniną. Była trochę za duża, co naturalnie nie było dla mnie zaskoczeniem, ale schował ją w spodnie, dzięki czemu aż tak nie rzucało się to w oczy. Na koniec narzucił marynarkę na ramiona i, co naprawdę mnie ucieszyło, leżała idealnie.

Nie to, żebym siedziała przy maszynie do czwartej nad ranem. Skąd taki pomysł?

- To na pewno ta sama marynarka? - spytał, otwierając oczy ze zdziwienia. - Jesteś jakimś geniuszem krawieckim!

- Rozgryzłeś mnie - mrugnęłam do niego i w tym samym momencie na horyzoncie pojawił się rozklekotany autobus linii dwieście siedemnaście. Ktoś z zewnątrz mógłby uwierzyć, że mamy tutaj aż dwieście siedemnaście linii, ale prawda była taka, że było ich góra dziesięć, tylko ktoś mądry postanowił nadać im urwane z choinki numery.

Zapakowałam jego ciemne ubrania i Brzozę do torby, którą następnie on zarzucił sobie na ramię i, choć miałam wrażenie, że nieco go przeważa, pozwoliłam mu ją nieść, bo był mężczyzną, a jedną z ich zalet jest właśnie to, iż czasem, w momentach największego załamania swojej męskości, pozwalają sobie na odciążenie kobiety.

Wsunęliśmy się do autobusu i zajęliśmy miejsca na samym tyle. Oprócz nas w środku był tylko jakiś mocno starszy pan i jego laska (z serii tych, z którymi mocno starsi panowie chodzą, by nie upaść, a nie tych, z którymi mocno starsi panowie chodzą, tracąc wszystkie pieniądze i godność na ostatnie lata swojego życia).

Jechaliśmy dwadzieścia minut w ciszy, która być może była trochę krępująca, a być może nie. Ja obserwowałam mocno starszego pana, a Harry ciągle wyglądał przez okno, mrucząc jakieś liczby pod nosem. W połowie drogi udało mi się odkryć, że liczy czerwone samochody i nawet chciałam do niego dołączyć, ale chyba za bardzo bałam się jego reakcji, nie chciałam wyjść na wścibską czy nadmiernie zainteresowaną jego osobą.

A byłam zainteresowana, o tak.

- Mamy pięć minut, racja? - spytał, gdy w końcu wysiedliśmy z pojazdu.

Kiwnęłam głową i rzuciłam się w dziki bieg. Nie wypadało, naprawdę nie wypadało, spóźnić się na pogrzeb, bo

na własny pogrzeb też zamierzasz się spóźnić?

Kiedy weszliśmy do kaplicy, była przepełniona po brzegi, ale uroczystość jeszcze się na dobre nie zaczęła. Ludzie siedzieli, stali, epizodycznie nawet leżeli, zanosząc się płaczem i dudniąc zwiniętymi w pięści dłońmi w kamienną posadzkę. Oparliśmy się o ścianę, tę, o którą Harry opierał się na pogrzebie Nelly i wyglądało na to, że było to jego stałe pogrzebowe miejsce.

Dostrzegłam szczupłą kobietę w sukience, w której śmiało mogłaby zaraz pójść do ślubu oraz mężczyznę, wyglądającego tak, jakby naprawdę bardzo lubił drogie wino. Byli zdruzgotani, trzęsły im się ręce, łzy płynęły po ich czerwonych policzkach, znacząc na nich coraz to nowsze korytarze, a mimo to oboje szli w naszą stronę po to, jak się okazało chwilę później, by nas powitać.

- Toya - matka zmarłego chłopaka objęła mnie swoimi chudymi ramionami. - Bardzo miło nam, że przyszłaś pożegnać naszego syna.

Szkoda, że nie znam jego imienia. Powiedz jego imię, chcę je znać.

- Tak - przytaknął ojciec. - Jesteśmy wdzięczni każdemu, kto zdecydował się uczestniczyć w naszej ceremonii.

Mówiąc to, patrzył na Harry'ego, ale absolutnie nie miał mu za złe, że się pojawił. Właściwie naprawdę był mu wdzięczny, a sam Harry chyba to poczuł, bo nie był już taki spięty. Stwierdziłam, że to pewnie pierwszy raz, kiedy jest mile widziany na pogrzebie i poczułam się dobrze, wiedząc, iż jest to w dużej mierze moją zasługą.

Ale imię tego dziecka nadal nie padło, a ja naprawdę chcę je znać, do cholery.

- Był taki radosny - tym razem znów mówiła matka. - Bardzo lubił, gdy do niego przychodziłaś.

Ja widocznie aż tak tego nie lubiłam, skoro nie mam pojęcia, jak miał na imię.

- Tak, ja też bardzo lubiłam go odwiedzać - skłamałam, bo kłamstwo w tamtym momencie było im potrzebne. - Był wspaniałym chłopcem, miał takie śliczne imię.

Naprowadzam Cię.

- Ja wybierałam to imię - kobieta rozpromieniła się nagle, jakby zapomniała, gdzie się właściwie znajduje. - Troy nalegał, by nazwać go Jamesem, ale w końcu zdecydowaliśmy, że nadamy mu takie imię, jakie podoba się mi.

A jakież to, do licha ciężkiego, imię tak bardzo Ci się podobało?

Harry był widocznie zafascynowany jej wyznaniem i prawdopodobnie samym faktem prowadzenia z kimkolwiek jako takiej rozmowy. Przytakiwał, był przy tym nieco zbyt niesmutny, ale wiedziałam, że pierwszy raz znalazł się w takiej sytuacji, zatem nie mogłam mieć do niego żadnych pretensji. Jak na swój debiut, radził sobie nieźle.

- Przepraszamy was, musimy wygłosić przemówienie - oznajmił mężczyzna, a jego żona posłała nam słaby uśmiech i odwrócili się, by podejść do ambony.

Przemówienia wcale nie wygłosili, wykonali bardziej coś w stylu rozmowy z tłumem i było naprawdę cudownie. Stali obok siebie, ramię w ramię, trzymając się za ręce i z trudem powstrzymywali łzy. Żałowałam, że nie poznałam tych ludzi wcześniej, kiedy ich dziecko, którego imię nie padło podczas tej rozmowy ani raz, jeszcze żyło. Bliscy zmarłego chlipali i padali sobie w ramiona, a my czuliśmy się wśród tego całego zamieszania na tyle absurdalnie, że kilka razy wybuchnęliśmy śmiechem i wszystkie te razy przemknęły niepostrzeżenie wśród tłumu żałobników. Za pierwszym razem śmialiśmy się z czarnych butów Harry'ego, bo wyglądały niedorzecznie w zestawieniu z białymi spodniami. A potem śmialiśmy się też z innych rzeczy, w większości z tych, które nie powinny nas bawić, bo przecież byliśmy na pogrzebie.

- I tak to właśnie jest - podsumował ojciec, przerywając tym samym jedną z salw naszego śmiechu. - Cody nie żyje, a my musimy żyć dalej.

Alleluja! Cody. Kolejne sympatyczne imię do kolekcji. Po prostu, kurwa, prześlicznie.

***

Z kaplicy wyszliśmy wtedy, kiedy wyszli z niej pozostali ludzie, jednak oni potoczyli się na cmentarz, by zakopać chłopca, więc my, kierując się moim wstrętem do tego momentu śmierci - wszystkie inne jestem w stanie znieść, naprawdę - postanowiliśmy im w tym nie towarzyszyć.

Poinformowałam o tym rodziców zmarłego, choć nigdy wcześniej tego nie robiłam, a oni powiedzieli tylko, że doskonale rozumieją naszą decyzję i zaprosili nas na stypę. Grzecznie odmówiliśmy, bo stypa jest chyba na drugim miejscu na mojej liście Momentów śmierci, kórych nienawidzę, zaraz po zakopywaniu.

Staliśmy więc na parkingu przy kaplicy, obserwując, jak znikają za bramą cmentarza.

- Co teraz robimy? - spytałam, podsuwając sobie pod twarz jego lewą rękę, na której znajdował się zegarek. Było nieco po trzynastej.

- Idziemy do domu, jak sądzę - wzruszył ramionami, a torba, znajdująca się na jednym z nich, zachwiała się i zawisła na zgięciu łokcia. Zaśmiał się, wykrzywił nadgarstek i złożył usta w pretensjonalny dzióbek, a następnie zaczął przemieszczać się między samochodami, kręcąc biodrami jak modelki Victoria's Secret, więc po prostu nie mogłam wytrzymać i chichrałam się tak głośno, że prawdopodobnie obudziłam połowę zmarłych. Potem, gdy zorientowałam się, że nogi Harry'ego są zapewne chudsze niż nogi większości z tych modelek, śmiałam się jeszcze głośniej, choć wcale nie uważałam, że to zabawne.

- Nie idziemy do domu - powiedziałam, gdy udało mi się dogonić go przy głównej ulicy. - Nie możemy iść do domu. Są wakacje! Powinniśmy szaleć, imprezować, broić, bawić się!

- Broić? - zapytał, śmiejąc się pod nosem. - Nie mam ochoty na żadne szalone rzeczy.

- Ja też nie - przyznałam. - Więc zróbmy coś kontemplacyjnego i refleksyjnego.

- Może być - stwierdził, wrzucając torbę na ramię. Widocznie wcześniejszy sposób noszenia jej nie przypadł mu do gustu. - Zamierzamy medytować?

- Mam lepszy pomysł - zapewniłam go. - Ale najpierw musimy skoczyć do sklepu. Jestem głodna, ty też?

Spochmurniał nagle i mogłam zaobserwować, jak rysy jego twarzy stają się ostrzejsze. Nie trwało to długo, bo szybko pokręcił głową i po prostu ruszył przed siebie, a ja powlekłam się za nim.

Anorektycy nie bywają głodni, Toya.
W takim razie, kurwa, sprawię, że będzie.

Szliśmy w ciszy, a mnie udało się dostosować do jego chodu tak, że kiedy on podnosił lewą nogę, ja robiłam dokładnie to samo, dlatego stawialiśmy kroki w tym samym tempie. Słońce świeciło naprawdę mocno, był to jeden z niewielu prawdziwie letnich dni dla Holmes Chapel tych wakacji.

Zatrzymaliśmy się pod małym sklepem spożywczym, którego właścicielka była siostrą jednej z pielęgniarek, pracujących ze mną w dziecięcym hospicjum. Miała na imię Diana albo Fiona, nigdy nie mogłam tego zapamiętać. Wyjąwszy portfel z torby, weszłam do środka, podczas gdy Harry postanowił zaczekać na mnie na zewnątrz i pooddychać głęboko świeżym, rześkim powietrzem, które, niestety, było tak świeże, jak wagina mojej prababci. Kiedy podzieliłam się z nim tym niewątpliwie przezabawnym porównaniem, dostał konwulsji ze śmiechu, dlatego wykorzystałam sytuację i zrobiłam zakupy. Zgarnęłam z półki butelkę coli, paczkę kruchych ciastek z czekoladą, a będąc już przy samej kasie, zauważyłam fioletowe winogrona i po prostu nie mogłam przejść obok nich obojętnie, bo to przecież fioletowe winogrona. Należy kupować fioletowe winogrona, kiedy tylko nadarzy się okazja. Zapłaciłam jakiejś kobiecie, która gapiła się na mnie, jak na obłąkaną, po czym opuściłam sklep. Harry siedział na schodach przy wejściu. Zdjął już marynarkę, wypuścił koszulę zza spodni i odpiął kilka jej guzików, ten przy samej szyi oraz dwa poniżej.

- Wstawaj! - krzyknęłam i stanęłam nad nim, czekając aż to zrobi. Jedzenie i portfel wrzuciłam do torby, jemu kazałam zrobić to samo z marynarką i ruszyliśmy dalej.

- Gdzie właściwie idziemy? - spytał, gdy weszliśmy do lasu, znajdującego się zaraz za cmentarzem.

- Poznasz moje kolejne miejsce - oznajmiłam.

Droga przez las minęła bardzo szybko i niestety nie wydarzyło się tam nic spektakularnego. Nie zgubiliśmy się, Harry nie został zaatakowany przez stado wściekłych lisków chytrusków, nie gonił nas niedźwiedź i nie pomogliśmy żadnej małej sarence wydostać się z pułapki. O czym ja mówię, kurwa? Nie widzieliśmy nawet wiewiórki.

Przeprowadziłam nas do dziury w ogrodzeniu, które kiedyś pewnie wyznaczało granicę jakiegoś ważnego terytorium, ale teraz ciągnęło się przez kilkanaście metrów i ginęło w gęstwinie krzewów z trującymi owocami, więc nikt nie zwracał na nie uwagi. Sprawnie przeszliśmy na drugą stronę i maszerowaliśmy jeszcze kawałek, aż dotarliśmy do miejsca, w które chciałam nas ściągnąć.

Naszym oczom ukazały się stare tory kolejowe rozrzucone na moście, który rozpięto między dwoma brzegami niewielkiego strumienia, czyli zapewne moje ulubione miejsce w całym tym nieszczęsnym mieście.

- Robi wrażenie, co? - zapytałam z dumą, widząc, jak Harry prawie zbiera zęby z ziemi.

- Skąd ty to wytrzasnęłaś? - jęknął.

Chwilę później siedzieliśmy już na moście z bosymi stopami przerzuconymi nad szumiącą wodą, dzięki której wydawało się, że wcale nie jest aż tak ciepło, jak było w rzeczywistości. Kochałam to miejsce. Znalazłam je razem z Wendy'm już bardzo dawno temu, mogłam mieć góra sześć lat. Wybraliśmy się na całodniową wyprawę rowerową, która pierwotnie miała być wielką ucieczką z domu zaplanowaną po tym, jak tata nie wygrał nam dużego tygrysa w wesołym miasteczku, ale, ponieważ pod wieczór skończyły nam się zapasy mlecznych landrynek i wafli z masą kajmakową, całe przedsięwzięcie spadło do rangi krótkiej przejażdżki, a rodzice podobno nawet nie bardzo się o nas martwili, bo spędzili ten dzień w szpitalu z gorączkującym Bay'em i to on był w tamtym momencie ich priorytetem, co akurat jest całkiem zrozumiałe.

- To siedziba moja i mojego brata - powiedziałam nagle. - Wiesz, przychodziliśmy tu od zawsze. Najpierw bawiliśmy się w rycerzy patykami, potem rzucaliśmy kamieniami w przejeżdżające pociągi, potem przychodziliśmy, żeby pogadać, a potem już tylko po to, żeby się napić i zapalić.

- Wszystko brzmi nieźle - uśmiechnął się.

- Um, tak, w sumie to tak - stwierdziłam, grzebiąc w torbie w poszukiwaniu coli. - Pamiętam, jak kiedyś przyprowadził tu swoją pierwszą dziewczynę. Była od niego o dwa miesiące starsza i chyba chciał jej zaimponować czy coś. Kiedy wychodził z domu, powiedział mi, że wróci za godzinę, ale nie wrócił, więc z tej wielkiej rozpaczy jedenastoletniej dziewczynki postanowiłam tu przyjść i ich nakryłam. Było mi strasznie przykro i nie odzywałam się do niego przez całe dwa tygodnie, bo to miało być jakby tylko nasze miejsce, a on tak po prostu ją tam zaprosił.

Nie miałam pojęcia, dlaczego opowiadam mu tę historię, ale jeszcze bardziej zdziwiło mnie to, że jej słuchał i wyglądał na zainteresowanego.

- Ty zaprosiłaś tutaj mnie, więc chyba jesteście kwita - powiedział.

- Oh, nie schlebiaj sobie - wywróciłam oczami. - Potem stwierdziliśmy, że możemy zapraszać tu kogo chcemy i odbywały się tu moje wszystkie pierwsze randki.

- To nasza druga randka - wyszczerzył się, a ja strzeliłam go pięścią w ramię tak, że zachwiał się w miejscu i przez chwilę nawet przestraszyłam się, że mógłby wpaść do wody, ale nic takiego się nie wydarzyło. Po prostu zaczął się śmiać i dołączyłam do niego, bo dlaczego nie?

Rozłożyłam między nami mój sweter, na którym umieściłam kiść winogron i zaczęłam je jeść, roztaczając wokół siebie złudną nadzieję, że Harry po prostu do mnie dołączy, jak każdy człowiek. Nie zrobił tego, oczywiście, i tylko się im przyglądał.

- Częstuj się - poleciłam, co miało właściwie oznaczać pozbądź się tej pieprzonej anoreksji.

- Nie, dziękuję - mruknął. - Nie jestem głodny.

- Jasne, że nie jesteś - westchnęłam. - Harry, ja nie mam zielonego pojęcia, jak zachowywać się w takiej sytuacji, ale wiem, że musisz jeść, żeby wyzdrowieć.

- To prawda, nie masz zielonego pojęcia - wzruszył ramionami. Brzmiał bardzo sucho.

- Teraz to zjesz - nie dawałam za wygraną. Podzieliłam kiść na dwie równe, jak mi się zdawało, części i położyłam przed nim jedną z nich. - Popijesz colą, powiesz, że ci smakowało, a potem mam się nie dowiedzieć o tym, że to zwymiotowałeś.

- Toya, nie chodzi o to - wybełkotał, ale wyciągnął rękę, by zdobyć owoc. Przez dłuższą chwilę obracał go w palcach, intensywnie zastanawiając się nad tym, czy zjedzenie go będzie odpowiednim ruchem, po czym wrzucił go do wody. Cały czas obserwowałam jego zachowanie, ale nie zamierzałam nic powiedzieć. Czekałam, aż się złamie.

I złamał się. W rzece wylądował co prawda jakiś tuzin winogron, ale kolejne, po naprawdę czasochłonnej, wewnętrznej batalii, trafiło do jego ust. Żuł je powoli, a gdy w końcu udało mu się je połknąć, wyszczerzył się do mnie sztucznie.

- Masz skórkę na zębie - poinformowałam go, więc przeciągnął językiem po swojej szczęce, pozbywając się jej. Skórki, nie szczęki. Szczęki nie tak łatwo się przecież pozbyć.

- Dobra, więc masz brata? - zagadnął chwilę później, przerywając trwającą między nami ciszę.

- Mam trzech - odparłam. - Ale jeden z nich znajduje się obecnie w jebanym Dublinie.

- Studiuje? - spytał, choć właściwie było to całkiem oczywiste.

- Tak, um, zaczyna - mruknęłam, odkręcając butelkę z colą.

- Więc jest od ciebie starszy o rok? - zapytał, bardzo dokładnie mieląc w ustach trzecie już winogrono.

- Właściwie o dwa - uściśliłam. To akurat nie było aż tak oczywiste. - Powtarzał ostatnią klasę.

- Słabo - skomentował.

- Nie aż tak bardzo. Postanowił teraz przeskoczyć jedną, żeby dogonić znajomych i wszystko wskazuje na to, że mu się to uda - powiedziałam. - Awansował dzięki temu do jakiejś śmiesznej rangi bohatera rodzinnego. Ojciec chodzi po domu i cytuje Chrystusa na jego cześć. Syn mój był martwy, lecz ożył.

- Jesteś pewna, że to słowa Chrystusa? - spytał, prychając pod nosem.

- Niekoniecznie - wzruszyłam ramionami. - Chrystus nie miał syna. Ale kogo to właściwie obchodzi? Mój ojciec często cytuje Chrystusa.

Jedliśmy winogrona i graliśmy w głupią grę, która polegała na dzieleniu się między sobą informacją dotyczącą ilości pestek, jakie trafiły nam się w poszczególnych owocach, jednak, gdy Harry, uświadomiony już o tym, że ponosi sakramencką klęskę, dziwnym sposobem zawsze miał o jedną pestkę mniej niż ja, zdecydowałam, iż należy zakończyć tę zabawę, zanim to ja przegram.

Harry zapytał mnie o moją mamę. Chciał wiedzieć, jaka jest, ale w zasadzie sama nie do końca wiedziałam, jak ją określić. Była raczej typową mamą i tak też mu powiedziałam, a jego ta wiadomość w pełni usatysfakcjonowała.

Zainteresował się też moimi braćmi, więc opowiedziałam mu o tym, że Tony jest najmłodszy, najsłodszy, najwrażliwszy i lubi matematykę. Opowiedziałam mu o tym, że Wendy jest w sumie po prostu fajnym starszym bratem. I opowiedziałam mu o tym, że Bay jest wcieleniem największej złośliwości ludzkiej, ale wygląda zupełnie tak, jak Wendy, gdy był w jego wieku, więc czasem zapominam o tym, że go nie znoszę. Pokusiłam się też o podzielenie się z nim moim spostrzeżeniem, dotyczącym tego, że pierwotnie wszyscy trzej mieli być naleśnikami, tylko ojciec nie trafił sobie na patelnię, co skomentował potężną salwą śmiechu.

I rozmawiało mi się z nim naprawdę dobrze, chociaż głównie to ja mówiłam.

***

- Chcesz poznać moich bogatych rodziców, którzy tak mnie rozpieszczają? - spytał, gdy wyszliśmy z lasu na ścieżkę obok cmentarza.

Było koło szesnastej. Kiedy już wypiliśmy i zjedliśmy wszystko, co mieliśmy, Harry postanowił napełnić pustą butelkę wodą z rzeki i wspaniałomyślnie wylał całą zawartość na mnie, przez co byłam w sumie cała mokra. Oczywiście, chciałam mu się odwdzięczyć i odegraliśmy sporą bitwę, gdy przymierzałam się do odebrania mu butelki, ale finalnie została przez niego wrzucona do strumienia i popłynęła razem z nim, nikt nie wie gdzie. Postąpił bardzo ekologicznie.

- Teraz? - zapytałam, wskazując na swoje ociekające włosy i kompletnie rozmazany zapewne makijaż.

- To nie powinno im przeszkadzać - zapewnił mnie, więc ostatecznie kiwnęłam głową, bo dlaczego miałabym nie chcieć poznać jego bogatych rodziców?

Skierowaliśmy się w stronę cmentarza, a on szybko wyjaśnił, że często tam bywają, więc nic więcej nie mówiłam. Każda rodzina ma własne dziwactwa. On chodzi na te pieprzone pogrzeby, a oni ślęczą na cmentarzu i w porządku. Przecież nie mogę mieć nic przeciwko.

Szedł szybko, a ja trzymałam się tuż za nim, by nie zgubić go pomiędzy alejkami. Po drodze minęliśmy grób Cody'ego, który, podobnie jak Nelly, dołączył do grona Aniołków.

Harry zatrzymał się przy małym kamiennym nagrobku w sektorze czwartym, a ja spojrzałam na wyryty na płycie napis.

Anne Styles. 17.03.1972-27.02.2014
Mark Styles. 25.08.1970-27.02.2014
Niech spoczywają w pokoju.

Kurwa mać, rozpieszczony przez bogatych rodziców, tak?
No to go, kurwa, rozpieścili.

- Mamo, tato - chrząknął Harry, zwracając twarz w stronę grobu. - To jest Toya. Um, Toya, poznaj moich rodziców.

- Bardzo mi miło - ukłoniłam się nisko. Ze śmiercią trzeba postępować tak, żeby kurtyna nie opadła zbyt szybko. Niech więc zacznie się przedstawienie. I niech grają razem z nami.

Nam też jest bardzo miło Cię poznać. Cieszymy się, że Harrcio wreszcie znalazł sobie dziewczynę.

- Nie jestem dziewczyną Harry'ego - powiedziałam do kamiennej płyty. Harry na początku był mocno zdezorientowany, jednak wkrótce posłał mi ciepły uśmiech. Złapał stajla.

- Tak, mamo, nie jesteśmy parą - jego ton był dokładnie takim samym tonem, jaki przybierał Wendy zawsze wtedy, gdy przyprowadzał do domu swoją przyjaciółkę, a rodzice postanawiali przeprowadzić z nią szczegółowy wywiad. - I proszę, nie nazywaj mnie Harrciem. Mam dziewiętnaście lat.

Oh, Toya, przy Tobie też jest taki uparty?

- Nawet nie zdaje sobie pani sprawy, jak bardzo - teatralnie wyrzuciłam ręce w powietrze. - Dziś nawet nie chciał zjeść winogron!

Mam nadzieję, że w końcu zjadł. Ciągle namawiamy go do jedzenia, a on nie chce.

- Nie mam ochoty jeść, tato - orzekł z pretensją w głosie. Widziałam, przysięgam, widziałam, jak jego mama wywraca oczami na czarno-białym zdjęciu.

Czym się zajmujesz, Toya?

- Niczym specjalnym, wie pani - wzruszyłam ramionami. - Chodzę do szkoły. To znaczy, teraz nie chodzę, bo są wakacje.

- Toya jest wolontariuszką w hospicjum - dodał Harry, a jego matka prawdopodobnie uśmiechnęłaby się, aprobując moje zajęcie. Była taka miła i kochana.

- Tak, ale to nic wielkiego - usprawiedliwiłam się od razu.

Jak to nic wielkiego? Ciągle namawiamy Harry'ego, żeby zajął się czymś podobnym.

- W takim razie kiedyś może wybrać się tam ze mną - oznajmiłam, a on kiwnął głową na znak, że się zgadza.

- Może w przyszłym tygodniu? - spytał i tym razem to ja kiwnęłam głową.

Właśnie siadamy do stołu. Zjecie z nami obiad?

- Nie, tato, dziękujemy, nie jesteśmy głodni - rzucił szybko, pozbawiając mnie możliwości zaakceptowania oferty z największą przyjemnością. - Muszę odprowadzić Toyę do domu.

Dobrze, słonko. Tylko nie wróć zbyt późno, bo będziemy się martwić.

- Za godzinę będę w domu - zapewnił ich i odwrócił się, by odejść od grobu.

- Naprawdę bardzo miło było państwa poznać - ukłoniłam się jeszcze raz. - Do widzenia!

Do widzenia!

I teatr się skończył. Wszyscy wyszli. Nie było owacji na stojąco.

Klaskała tylko śmierć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro