𝙸𝙸𝙸

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝚊𝚕𝚠𝚊𝚢𝚜 𝚏𝚊𝚕𝚕𝚒𝚗𝚐 𝚒𝚗 𝚝𝚑𝚎 𝚍𝚎𝚎𝚙 𝚞𝚗𝚔𝚗𝚘𝚠𝚗.
~ '𝙽𝚞𝚖𝚋' 𝚋𝚢 𝙳𝚘𝚝𝚊𝚗

Nie będziesz mnie tu wiecznie trzymać. Zapadasz się coraz głębiej, czuję to.

To tylko kwestia czasu, zanim cię dorwę.

Dorwę cię...

DORWĘ!

- Nie! - krzyknęłam gardłowo.

Obudziłam się zlana potem, łapiąc gwałtowny wdech.

Ku mojej uldze, okazało się, że to tylko koszmar.

Rany...

Klatka piersiowa unosiła mi się strasznie nierównomiernie. Czułam, jak serce bije bez opamiętania, jakby miało zaraz dosłownie roztrzaskać mi żebra i wyskoczyć na zewnątrz, żeby później obumrzeć na moich oczach.

Bo tak się czułam. Jak na skraju życia.

Za każdym pieprzonym razem.

To było... nawet nie wiem jak to ubrać w słowa.

Byłam już obudzona, nie śniłam, a mimo to nie potrafiłam powrócić do stanu świadomości. Czułam się, jakby to, co się wydarzyło było prawdą. Nie mogłam złapać kontaktu z rzeczywistością. Dopiero po kilku - bardzo mozolnie upływających - minutach poczęłam dostrzegać obiekty, przedmioty w moim pokoju i stopniowo się na nich skupiać. Przeznaczałam im całą uwagę, jaką byłam w stanie w tej chwili z siebie wykrzesać, aby odciągnąć wszelkie chaotyczne myśli i uświadomić sobie w pełni, że to był tylko sen, a moje życie biegnie dalej.

Że jestem tu i teraz.

Wciąż oddychałam nierówno, jednak tym razem wszystko zaczęłam już powoli kontrolować. Wszelkie czynności. Myślenie, postrzeganie czy chociażby właśnie oddychanie. Nabierałam dużo powietrza, jednocześnie wdrażając w życie technikę, która ma na celu mnie uspokoić. Oczywiście nie oczekiwałam kokosów. Bo pomaga mi to tylko w małym stopniu. I szczerze? To chyba wszystko siedzi w psychice - mam na myśli samą świadomość wykonywania tego ćwiczenia. Efekt placebo. W każdym razie małą odrobineczkę pomagało. Z przymrużeniem oka.

No bo lepszy gołąb w garści, niż... czy wróbel? Było też coś o sroce, ale ją się chyba ciągnęło za ogon. Nie wiem, ludzie mają dziwne fetysze.

Dobra.

Mniejsza.

Podniosłam się do pozycji siedzącej i zgarnęłam z siebie kołdrę, która między innymi przyczyniła się do tego, że wręcz pływałam w swoim pocie. Moja grafitowa koszulka over-sized oraz czarne szorty idealnie obkleiły moje spocone ciało. Nawet nie chciałam dotykać włosów na głowie, bo to zapewne identyczny dramat. Z resztą i tak czułam na szyi, jak moje dwa długie warkocze lgną do mnie niczym mały szczeniaczki potrzebujące obecności mamy.

Istna porażka.

Siedziałam jeszcze kilka minut na łóżku. Chciałam dojść do siebie. Nieustannie ćmiło mnie w głowie, jakbym wczoraj balowała do samego rana.

I naprawdę pragnęłam, żeby to była przyczyna mojego stanu. Gdyż jednym z powodów, dla których nie lubię misji jest to, że wracam z nich na tyle wycieńczona, iż po prostu ze zmęczenia zapadam w sen. Nie znoszę śnić. Bo wtedy zawsze, ale to zawsze, za każdym pieprzonym razem doświadczam koszmarów, które wydają się być tak realistyczne, że wręcz czuję pod skórą, jakby były częścią mnie. Ale żeby było zabawniej - po jakże widowiskowym przebudzeniu - w ogóle ich nie pamiętam.

Chcąc całkowicie przestać myśleć o niedawnym koszmarze - albo bardziej odczuciach i emocjach, jakie mi przy nim towarzyszyły - poczęłam obserwować mój pokój, który był jedynym miejscem, w jakim - z małym przymknięciem oka - czułam się w miarę komfortowo.

W miarę. Gdyż mając takie noce, cóż, nie czuję się spokojna.

Pewien czas temu uświadomiłam sobie, że nie ma tak naprawdę dla mnie miejsca w świecie. Nawet mój własny pokój ma mnie głęboko w poważaniu. I może kiedyś mi to ciążyło.

Teraz stwierdzam, że jest to dość zabawne:

Ratujesz świat, a w zamian nie dostajesz nawet skrawka ukochanej przestrzeni, w której czujesz się dobrze. Którą możesz nazwać domem.

Brzmi przygnębiająco, wiem.

Ale nie myśl zbytnio o tym. Stało się to, mogę powiedzieć, moją rutyną.

Jest więc dosyć zabawnie.

Swoją drogą zastanawiam się, jak w ogóle wytrzymuję i przede wszystkim żyję, gdy tak naprawdę składam się z zaledwie kilku elementów, mianowicie:

Ironia, sarkazm, nadmiar nerwów, stresu oraz podwójnego espresso.

I właśnie ten płyn zamierzałam w siebie wlać zaraz po wyjściu spod prysznica, który jest moją obowiązkową poranną czynnością zaraz po zaprzestaniu gapienia się na wnętrze mojego pokoju.

Ale chciałam dać sobie jeszcze małą chwilkę, zanim wynurzę się z mojej nory.

Zanim spojrzę w oczy nowemu dniu, a co za tym idzie - nowym problemom.

Bo zawsze jakieś są.

A dziś, miałam dziwne przeczucie, że będzie ciekawie.

Jednakże, jeszcze chwila uwagi dla mojego pokoju.

Na wprost mojego łóżka, które znajdowało się pod ścianą, umiejscowione były - chwała Tony'emu - dźwiękoszczelne drzwi, które zamykałam na klucz za każdym razem, kiedy tylko byłam wówczas w pokoju. Mówiąc moje łóżko nie mam na myśli wielkiego królewskiego posłania. Całkowicie wystarczało mi ono w formie jednoosobowego oraz wyjątkowo niskiego mebla. Na tyle niskiego, że kiedy siedziałam z nogami opuszczonymi na matową, szarą podłogę, moje stopy jej dotykały, a w kolanach miałam - jak przypuszczałam - prawie kąt prosty. Nie znosiłam wysokich łóżek. Dużo lepiej czułam się ze świadomością, że znajduję się bliżej ziemi. I tak, wiem... bliżej ziemi w wieży Avengers na siedemdziesiątym piętrze spośród calutkich dziewięćdziesięciu trzech.

Mniejsza.

Obok drzwi wejściowych znajdowały się drugie, identyczne, jednak te prowadziły do mojej garderoby, w której trzymałam wszelką odzież i obuwie głównie w kolorach odzwierciedlających mój humor oraz samopoczucie - ogrom czerni i trochę odcieni szarości - tak na bardziej optymistyczne dni.

Obok łóżka ustawiłam szafeczkę nocną, na której stała lampka w kształcie wąskiego, wysokiego prostokąta, działająca na dotyk. Wyglądała dość nowocześnie. O ile pamiętam, chyba dostałam ją od Tony'ego. Tuż przy niej leżało kilka książek, które w ostatnim czasie pochłaniałam bezsennymi nocami. Na środku pokoju znajdował się granatowy okrągły dywan, na którym często uwielbiałam przesiadywać wieczorami czy też nocami w towarzystwie kawy. Kontemplowałam wtedy, wpatrując się w czarująco rozświetlony Nowy Jork. Przy ścianie, po przeciwnej stronie łóżka, stała mała biała komoda, a nad nią umocowane były półki tego samego koloru, które wypełniłam książkami i małymi roślinkami w jasnoszarych doniczkach. Obok komody ustawiłam mały stoliczek kawowy pasujący kolorystycznie do pozostałych mebli, a przy nim dwie granatowe pufy, na których często siedzieliśmy ze Steve'em, kiedy ten składał mi wizytę. Rozmawialiśmy, piliśmy razem kawę - ja podwójne espresso, on po prostu kawę z mlekiem.

Jednak nie za dużo mleka. Tak około jedną piątą jego błękitnego kubka w maleńkie białe gwiazdeczki, który podarowałam mu na ostatnie dziewięćdziesiąte ósme urodziny. Jego wcześniejszy kubek się stłukł, więc uznałam, że pójdę właśnie w tę stronę, jeśli chodzi o prezent urodzinowy.

Tak, przykładam do tego wszystkiego wagę.

Nawet do półtora łyżeczki cukru - może być mniej, ale nigdy więcej - którą słodzi kawę, ponieważ jest dla mnie ważny.

Mam nadzieję, że misja, w której aktualnie bierze udział, pójdzie pomyślnie i wróci cały i zdrów.

Naprawdę chcę, żeby wrócił.

No dobra. Czas na mnie.

Zwlokłam się z łóżka i weszłam do garderoby, by wyjąć jakieś ciuchy. Pierwsze lepsze. Nie miałam ochoty na pokaz mody. Nigdy nie byłam dziewczyną, która stawiała w pierwszej mierze na wygląd. Nie powiem, że jest to dla mnie całkowicie nieistotne, bo to nieprawda. Jednak po jakiego pierona miałam się odstrzelić? Żeby pójść zrobić sobie kawę?

No w sumie...

Kawa ważna sprawa.

To może inaczej.

Po co miałam się odstrzelić? Żeby nieszczęśliwym przypadkiem minąć Barnes'a w kuchni?

Nie, dzięki.

Wolę wyglądać w takim przypadku jak trup, żeby go wystraszyć i zniesmaczyć conajmniej na resztę dnia.

Przekręciłam klucz w drzwiach i ponownie je zamknęłam, będąc już na korytarzu. Skierowałam się do łazienki na wprost mnie, którą Stark mi przeznaczył. Każdy z nas miał swoje własne kąciki, przez co nie wchodziliśmy sobie w drogę.

I ponownie chwała Tony'emu, bo nie przeżyłabym tego, gdybym miała wejść pod ten sam prysznic, z którego korzystał Barnes.

Rany... Nawet nie chcę o tym myśleć. Ohyda.

Weszłam do łazienki, przekręciłam zamek w drzwiach i zdjęłam z siebie tę mokrą, przeklętą piżamę. Całe szczęście, że nie miałam tu zawieszonego lustra. Mimo wszystko jednak zobaczyłam swoje odbicie w szybie od kabiny prysznicowej.

Mój wzrok początkowo spoczął na jasnych blond włosach, spiętych w dwa warkocze francuskie, które przez noc zdążyłam wprowadzić w mocny nieład.

To znaczy nie bezpośrednio ja.

Albo może bezpośrednio.

Chociaż w sumie... No, coś mi się śniło, więc jednak nie bezpośrednio...

Nie wiem, mniejsza.

Zerknęłam na moją nagą bladą skórę na klatce piersiowej, która wręcz świeciła się od potu. Ostatecznie spojrzałam w swoje jasnobłękitne oczy.

Nie lubiłam swoich oczu.

Nie chodzi o to, że nie podobał mi się och kolor. Ja...

Nie potrafię określić czemu.

Jest w nich coś. Jakaś mroczna strona. Fakt, wszyscy mamy swoje demony, z którymi walczymy każdego dnia. Ale to nie było to... Sama nie wiem.

Odepchnęłam ciężkie myśli w najgłębsze czeluści mojego umysłu, po czym rozsunęłam drzwi od kabiny i weszłam pod prysznic. Odkręciłam wodę, a zaraz po tym poczułam najpierw przyjemne ciepło, a później prawie wrzątek, niemiłosiernie mnie parzący, który oblewał moje ciało. Nie znosiłam gorącej wody. Przyprawiała mnie, naprawdę, o ból. Ale była to jedna z niewielu rzeczy, które skutecznie odciągały moje myśli i pomagały mi skupić się na tym co tu i teraz.

Mając już zaczerwienioną, piekącą skórę, wyszłam spod prysznica i owinęłam się w ręcznik. Osuszyłam ciało oraz włosy, które zaplotłam w dwa francuskie warkocze - ten rodzaj fryzury był najwygodniejszy, zarówno na misje, jak i zwykły dzień, gdyż długie włosy na ogół mi przeszkadzają, ale żal jest mi je ściąć. Tak więc znalazłam idealne rozwiązanie.

Chociaż... muszę spróbować kiedyś holenderskich warkoczy. One też wyglądają ciekawie.

Ubrałam się w ciuchy, które - jak się okazało po wzięciu na ślepo - były czarną obcisłą bluzką z długim rękawem oraz spodniami dresowymi tego samego koloru.

Wyszłam z łazienki, a następnie skierowałam się do windy, by zjechać na piętro numer dwa. Precyzując - zjechałam do kuchni.

Wychodząc z windy, znalazłam się w docelowym pomieszczeniu. Minęłam wyspę kuchenną i podeszłam do blatu, na którym stał ekspres do kawy.

Wyjęłam z szafki powyżej małą filiżankę i ustawiłam ją w odpowiednim miejscu, po czym uruchomiłam tę zbawicielską, niebiańską maszynę, która poczęła przygotowywać mi kawę.

W głowie wciąż mnie mocno ćmiło, nawet ledwo słyszałam buczenie tego ekspresu.

Oparłam się dłońmi o blat i pochyliłam lekko głowę, przymykając oczy. Uznałam, że utnę sobie espressową - heh - drzemkę na stojąco, póki moje podwójne espresso było jeszcze w wersji roboczej.

Gdy mój upragniony napój był już gotowy, uniosłam powieki i chwyciłam dłonią za filiżaneczkę.

Kątem oka dostrzegłam, jak jakaś sylwetka stoi niedaleko, przy lodówce. Nawet nie usłyszałam z tego wszystkiego - i ze zmęczenia, i z uruchomionego ekspresu - że ktoś wszedł do kuchni.

Spojrzałam w tamtę stronę i dosłownie w tej samej chwili mocno tego pożałowałam.

Nie widziałam górnej części ciała i twarzy szanownego ktosia, gdyż zostało to wszystko zakryte drzwiczkami od lodówki, jednak po spodniach dokładnie poznałam, do kogo należą te przeklęte nogi, które ubrane były w czarne dresy, oczywiście kupione chyba w rozmiarze XXS, gdyż na udach - wydawało się - jakby miały zaraz strzelić. Żałosne.

I wiem, że to mógł być każdy i że istnieje wiele par czarnych dresów, które opinają męskie nogi, ale w tym przypadku nie było to niczym bardziej mylnym. Ten charakterystyczny rozstaw nóg na szerokość nieco większą, niż biodra, jak gdyby czuł się niebywale pewnie; to tupanie jedną nogą, jakby gość był całe dwadzieścia cztery na dobę zniecierpliwiony, co cholernie mnie irytowało - to wszystko zmierzało do tej jednej przeklętej osoby.

Nie wzięłam nawet pierwszego maleńkiego łyka kawy, a moje ciśnienie już poczęło rosnąć.

W ekspresowym tempie. Nie espressowym.

Już nie jest mi tak do śmiechu.

W pewnym momencie na drzwiczkach od lodówki pojawiła się dłoń z wyraźnie uwidocznionymi żyłami, która zamknęła kuchenny mebel, ujawniając pozostałą część sylwetki wielmożnego pana.

Niezmiernie bym się zdziwiła, gdyby było inaczej. Nie mogło być inaczej. Nie w moim pechowym życiu.

Otóż...

Barnes stał w spiętych u dołu włosach, a na jego skroniach spoczywały ciemne kosmyki, które - z daleka widać - były mokre i które uciekły z jego upięcia. Gość nie miał na sobie żadnej bluzki, za to uwidocznił swój całkowicie nagi tors, mokry od potu, ponieważ zapewne był świeżo po porannym treningu. Skóra tego kretyna błyszczała się niemalże identycznie jak ta jego srebrna metalowa łapa, w której trzymał sok pomarańczowy.

I poziom mojej irytacji nie wzrósł tak intensywnie, jak w momencie, kiedy jego stalowoniebieskie ślepia utkwiły we mnie swoje znużone, a nawet kpiące spojrzenie.

Przysięgam, że moja powieka chyba drgnęła, bo sam jego widok sprawiał, że miałam dość.

Wszystkiego.

Na twarzy od razu pojawił mi się grymas, a moje oczy nieco się przymknęły, ponieważ ja także odczułam znużenie i poirytowanie jego obecnością. Odwróciłam się więc na pięcie, stojąc już teraz przodem do blatu, na wprost ekspresu.

- Napatrz się póki możesz. - prychnął, odkręcając sok.

- Jeśli myślisz, że jesteś w jakimkolwiek stopniu atrakcyjny, to muszę cię zasmucić, ale pieprzysz w tym momencie totalne kocopoły, Barnes. - oznajmiłam obojętnie, patrząc nieco bardziej po przekątnej na widok za oknem i upijając niewzruszona moją kawę.

- Nie bądź śmieszna, Berget. - zaśmiał się sztucznie - Wszyscy dobrze wiemy, że gdyby tak nie było, to nie próbowałabyś usilnie nie wpatrywać się w to, co właśnie zobaczyłaś.

- Zobaczyłam istny dramat, Barnes. - odrzekłam po chwili, chwilowo zerkając na niego z politowaniem.

- Jasne. - pokiwał głową, stanowczo stojąc przy swoim. Ja oczywiście wywróciłam oczami. Naprawdę moje ciśnienie było już mocno zawyżone i nie zanosiło się, aby w najbliższym czasie opadło.

Wzięłam więc głębszy wdech, żeby zachować choć resztki opanowania.

Gdyby to jednak jakkolwiek pomogło...

Ciągle patrzyłam w okno i piłam swoją kawę. W pewnym momencie kątem oka dostrzegłam, jak ten kretyn zmierza w moim kierunku. Stanął tuż obok mnie, a do moich nozdrzy doleciał jego dość ciężki i o dziwo świeży - jak na bycie po intensywnym treningu - zapach, który stawał się coraz bardziej wyrazisty. Chociaż... tutaj chodzi o Barnes'a, więc chyba lepiej, niż słowo zapach pasuje smród.

Mój nos czuł się w tej chwili okupowany. Nie podobało mi się to ani trochę.

I oczywiście przymierzałam się do tego, aby mu to wytknąć.

- Zamierzasz tak stać jak jakiś lampion? - mruknęłam niewzruszonym głosem, dopijając resztkę kawy - Bo radziłabym ci się łaskawie odsunąć i zostawić w spokoju mnie, moją przestrzeń osobistą oraz nos, który musi teraz znosić ciebie po treningu. - odstawiłam chwilowo filiżaneczkę obok ekspresu, po czym oparłam się tyłem o blat, krzyżując ręce na klatce piersiowej. Zadarłam nieco mocniej głowę i spojrzałam na niego z wyższością.

Wiem, że nie był tutaj bezpośrednio po treningu. Domyśliłam się, że wziął prysznic. Nie jest cholerną laleczką Barbie, żeby pachnieć świeżością całodobowo. Z kolei ten ciężki zapach - to jakieś pieprzone perfumy.

Mniejsza.

Zobaczyłam na jego ustach maleńki, kpiący uśmieszek, który wywoływał u mnie wręcz chęć dokonania mordu na tym kretynie. Zmrużyłam oczy czując, że zbliżam się do granic mojej cierpliwości. Nie podobało mi się to, jednak... Cóż, jeśli brunet przekroczy te granice, oznacza to tylko i wyłącznie, iż zasłuży sobie na niekoniecznie przyjemny dalszy rozwój wydarzeń.

Zaczęłam nawet układać sobie niecny plan skrócenia jego żywota, kiedy nagle jego iście kretyńskie zachowanie wybiło mnie całkowicie z rytmu.

W pewnym momencie Barnes przeszedł dwa kroki dalej, stając już teraz centralnie przede mną. Oparł się powoli dłońmi o blat w taki sposób, że znajdowałam się pomiędzy jego rękami. Gość cały ten czas nie spuszczał mnie z oczu.

Przysięgam, że moje ciało nieco się spięło, a w gardle poczułam lekką suchość. Nie miałam pojęcia co ten debil odstawiał, ale wręcz wzorowo przekraczał moje pieprzone granice.

Pieprzone przez niego i jego brak szacunku do sfery osobistej.

Zapach tego głąba stał się teraz jeszcze bardziej wyrazisty, z kolei jakby tego było mało - czułam dodatkowo ciepło jego rozgrzanego ciała, co naprawdę wpędzało mnie w tej chwili w obrzydzenie.

Jeśli tylko spróbuje mnie dotknąć w jakikolwiek sposób, po prostu wytnę sobie ten kawałek skóry - gdyż dezynfekcja niewiele chyba zdziała - zaraz po tym, jak oczywiście dokonam na nim krwawego mordu.

Barnes, już całkowicie opierając się dłońmi o blat, nachylił głowę w taki sposób, że znajdowała się ona na wysokości mojej, w odległości jakichś marnych... może piętnastu centymetrów.

Pierwszy raz byłam z nim w takiej sytuacji, toteż nie miałam bladego pojęcia jak miałam się zachować: czy powinnam coś w ogóle robić, jakoś reagować albo nie, lub czy od razu przejść do zabicia go.

Zmarszczyłam ledwie zauważalnie brwi, gdyż zastanawiałam się co on w ogóle wyprawiał. Zachowywał się jak skończony kretyn.

Albo nawet gorzej.

Zdecydowanie gorzej.

- Tak, zamierzam tak stać. - powiedział oczywistym tonem, ciągle obserwując mnie zaciętym wzrokiem - Bo tak się składa, że chcę zrobić sobie kawę. Więc proponowałbym, abyś to ty zeszła mi łaskawie z drogi.

Oho, pan z koroną na głowie.

- Muszę cię rozczarować. Ale propozycja została odrzucona. - odparłam oschle - Bo wciąż znajduję się przy ekspresie, a zamierzam zrobić sobie kolejną kawę. Musisz poczekać. - wzruszyłam obojętnie ramionami.

- Nie zamierzam marnować swojego czasu na twoje głupie humorki. - powiedział niskim i bardzo spokojnym tonem, co niektórym zapewne zmroziłoby to krew w żyłach.

Ale nie mi, dlatego parsknęłam śmiechem.

I w tym momencie byłam świadkiem, jak w oczach tego kretyna zaczyna pojawiać się rosnąca złość.

- Zejdź mi z drogi, Berget. - warknął.

- Zmuś mnie, Barnes. - uniosłam prowokacyjnie brew, rzucając mu wyzwanie.

Gość uniósł brwi, a zaraz po tym uśmiechnął się złośliwie pod nosem. Nie znosiłam tego z całego serca.

- Oj, nie chciałabyś tego. - mruknął chłodno i z pewnością siebie, uchylając usta, na których wciąż czaił się ten pieprzony uśmieszek.

Zaczynało się we mnie coraz bardziej gotować.

- Jasne, bo jesteś wróżbitą i wiesz dużo lepiej, czego chcę. - parsknęłam, utrzymując jeszcze kontrolę nad sobą.

Jeszcze.

- Nie trzeba być wróżbitą, żeby to wiedzieć. - prychnął - Wystarczy znać twoje możliwości i być świadomym swoich. Więc powtórzę, zejdź mi łaskawie z drogi zanim zaczniesz tego żałować.

Próbował mnie sprowokować.

Początkowo uznałam, że to będzie dziecinne dalej się z nim dochodzić o zrobienie kroku w jedną czy drugą stronę.

Ale z innej strony. Tu chodziło o tego kretyna. O jego przegraną.

I o moją koronę.

A ja, jeśli chodzi o nasze konflikty - jestem uparta.

Zbliżyłam się odrobinę do jego twarzy, trzymając z nim nieustannie rozwścieczony, mocny kontakt wzrokowy. Lustrowaliśmy się bardzo zacięcie.

Z przejrzyście czystą nienawiścią.

- Pozwolisz, że ja też się powtórzę. - zaczęłam spokojnie - Zmuś mnie. - powiedziałam półgłosem, jednak bardzo dobitnie.

Podziałało.

Jego spojrzenie nieco się zmieniło. Oczy jakby pociemniały. Oboje doskonale wiedzieliśmy, że to był ten moment, w którym granica została przekroczona.

Moje mięśnie napięły się, gotowe do zblokowania ataku.

Barnes zrobił głębszy wdech, przez co jego nozdrza wręcz zafalowały.

W oczach tego pajaca widziałam teraz nic innego, jak po prostu furię, która gdyby tylko mogła, zaczęłaby się wylewać na zewnątrz i spływać w dół jego ciała.

I jakże satysfakcjonował mnie ten widok wiedząc, że to ja go wywołałam.

Barnes chciał sprowokować mnie. Jak przykro, że role się odwróciły.

Teraz jeszcze pozostawało jedynie porządnie mu naklepać, żeby w końcu zrozumiał, że...

- Nie przeszkadzam? - usłyszeliśmy nagle Natashę, która właśnie weszła do kuchni.

Nie spojrzeliśmy na nią. Wciąż patrzyliśmy sobie w oczy, ale nasza zaciętość jakby utraciła na sile. Niemalże cała furia wyparowała włącznie z napięciem, jakie nam towarzyszyło jeszcze kilka chwil temu, gdy byliśmy po prostu o jeden maleńki krok od skoczenia sobie do gardeł.

A teraz? Czar prysł.

I muszę przyznać - trochę żałowałam. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. A patrząc przez pryzmat naszej relacji, jestem przekonana, że nastąpi to już niebawem.

- Nie, Nat. Nie przeszkadzasz. Właśnie robię sobie drugą kawę. - odparłam, nadal mierząc się wzrokiem z Barnes'em.

Gość zmrużył oczy, a ja uśmiechnęłam się delikatnie, ale i zwycięsko, aby pokazać mu jak pięknie mi ze wspomnianą wcześniej koroną na głowie.

Po chwili oblizał językiem wargi, pozostawiając uchylone usta, przez co cały wyraz jego twarzy był tak prowokujący i kpiący, że momentalnie po prostu krew w moich żyłach zaczęła się gotować. Przysięgam, że jest to jedna z rzeczy, które tak potwornie wyprowadzają mnie z równowagi, że to jakiś nieśmieszny żart.

Jeszcze chwilę się na siebie patrzyliśmy, po czym Barnes odepchnął się od blatu i odkręcając butelkę soku, którą trzymał dotychczas w dłoni, rzucił mi po raz ostatni nienawistne spojrzenie, a następnie wyminął Natashę i wyszedł z kuchni.

Wywróciłam oczami i nie zerkając na wciąż przyglądającą mi się Romanoff, odwróciłam się w stronę ekspresu i zaczęłam przygotowywać sobie drugą kawę.

Ciśnienie powoli ze mnie schodziło. Ale byłam też jednocześnie zła, że pomimo mojej wygranej, Barnes'owi i tak ostatecznie udało się zagrać na moich nerwach.

Wzięłam głęboki wdech, a następnie wypuściłam szybko powietrze z płuc, starając się oczyścić umysł.

- Nigdy wam się to nie znudzi, nie? - usłyszałam w końcu obok.

Przeniosłam wzrok na Nat, która zniknęła za drzwiczkami lodówki szukając w niej czegoś.

- Nigdy. - odparłam unosząc lekko kąciki ust.

- A co na to Steve? - zapytała dość rozbawiona, po czym zamknęła lodówkę i trzymając w ręku jogurt naturalny, oparła się o blat.

- Musi z tym żyć. - wzruszyłam obojętnie ramionami - To, że Barnes jest jego przyjacielem, nie znaczy że jest moim i że będzie otrzymywał taryfy ulgowe czy bony ze zniżkami.

- Brzmi sensownie. - przyznała nieco rozbawiona - Dobre podejście.

- Ja też tak uważam. - uśmiechnęłam się do niej, po czym kiedy moja kawa była już gotowa, chwyciłam za filiżaneczkę zmieniając temat - Wiadomo o której chłopaki jutro wracają?

- Nie mam bladego pojęcia. - odparła - Ale jeśli się dowiem, dam znać.

- Dzięki. - powiedziałam, a następnie ruszyłam do windy - Widzimy się później.

- Dokąd zmierzasz? - zapytała prowokacyjnym głosem. Wiem jednak, że miało to charakter żartobliwy, zaczepny.

- Do mojego pokoju. - mówiłam nieustannie idąc - Żeby przez parę godzin odreagować i pobyć sam na sam ze sobą, bo kilka minut z tym debilem to stanowczo za dużo. - dodałam, po czym zniknęłam za drzwiami windy.

Zamierzałam zapewnić sobie odpoczynek przy kawie i książce. Skoro już nastąpił dzień, w którym nie wybieraliśmy się na żadną misję, ani nie przygotowywaliśmy do jakiejś kolejnej - postawiłam na regenerację.

Regenerację siebie - psychiczną i fizyczną.

I na ogół wszystko byłoby super, gdyby nie to, co miało wydarzyć się wieczorem...

Witam serdecznie 💙💙
Macie jakieś koncepcje, pomysły - co może się wydarzyć?
Chętnie poczytam Wasze rozmyślania.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro