𝚇𝚇𝙸𝚅

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝚝𝚑𝚎 𝚟𝚘𝚒𝚌𝚎𝚜 𝚒𝚗 𝚖𝚢 𝚑𝚎𝚊𝚍 𝚔𝚎𝚎𝚙 𝚘𝚗 𝚝𝚎𝚕𝚕𝚒𝚗' 𝚖𝚎 𝚒'𝚖 𝚌𝚞𝚛𝚜𝚎𝚍
𝚒'𝚖 𝚙𝚊𝚛𝚊𝚗𝚘𝚒𝚍, 𝚒 𝚍𝚘𝚗'𝚝 𝚠𝚊𝚗𝚗𝚊 𝚖𝚊𝚔𝚎 𝚒𝚝 𝚊𝚗𝚢 𝚠𝚘𝚛𝚜𝚎.
~ '𝚅𝚘𝚒𝚌𝚎𝚜 𝙸𝚗 𝙼𝚢 𝙷𝚎𝚊𝚍' 𝚋𝚢 𝙵𝚊𝚕𝚕𝚒𝚗𝚐 𝙸𝚗 𝚁𝚎𝚟𝚎𝚛𝚜𝚎

Siedziałem i patrzyłem tępym wzrokiem w podłogę. Nie bardzo wiedziałem o czym myśleć. Głowę cały czas zaprzątała mi sytuacja, w której wszystko się rozsypało.

W popiół. W dosłowny popiół.

Wyrzuty sumienia i ciągłe obwinianie się uniemożliwiały mi sen. Z resztą nie tylko. W trakcie dnia, życie też było przez to mocno utrudnione.

I nie mogę winić nikogo innego, jak siebie.

- Rogers. - usłyszałem nagle w kuchni szukającą mnie Natashę.

- Tu jestem. - odparłem obojętnie.

Romanoff weszła do salonu pewnym siebie krokiem i zatrzymała się nieco za progiem, wlepiając we mnie wzrok.

Na jej twarzy zagościło lekkie zmartwienie. Cała jej sylwetka w momencie straciła na stanowczości. Wolniejszym krokiem podeszła do mnie i usiadła obok, na kanapie.

- Posiedzimy razem. - zakomunikowała, patrząc przed siebie.

- Dobrze. - pokiwałem głową.

- Chyba, że dasz się namówić na rozmowę. - zaproponowała po chwili.

Uniosłem delikatnie kąciki ust. Nie bardzo chciałem rozmawiać. Ale z racji, że usiadła tu ze mną pewnie z zamiarem wsparcia, ustąpiłem.

- W porządku.

- Jak się czujesz? - zerknęła na mnie.

Potrzebowałem chwili, zanim jej odpowiedziałem. Musiałem jakoś określić emocje, które mi towarzyszyły.

- Mocno przybity. Głównie przez poczucie winy i wyrzuty sumienia. - mruknąłem w końcu - Czuję też tęsknotę. I zauważyłem, że zobojętniałem na pewne rzeczy.

Rudowłosa pokiwała głową.

- A ty jak się czujesz? - spytałem.

Natasha spojrzała na mnie gwałtownie. Chyba nie spodziewała się, że będziemy rozmawiali także o niej.

- Jak się czuję. - powtórzyła, po czym zamyśliła się chwilowo - Ogólnie źle. Ale daję radę.

- Wiesz, że o tym też możemy pogadać, nie? - spytałem.

- Wiem. - prychnęła.

- Więc może porozmawiajmy. - zaproponowałem.

- Najpierw ty. - mruknęła po chwili, opuszczając głowę.

Nabrałem więcej powietrza do płuc. Początkowo skrzyżowałem ręce na klatce piersiowej, ale po kilku sekundach uniosłem jedną z nich, by zacząć drapać się po zaroście, który mam już od dobrego tygodnia. Nawet ponad.

- To nie ma dla mnie sensu. - westchnąłem - Bycie w grupie Avengers.

- Chcesz odejść? - spytała po dłuższej chwili.

Przejechałem dłonią po brodzie, po czym ostatecznie skrzyżowałem ręce na klatce piersiowej.

- Chciałbym. Ale narazie chyba nie bardzo mogę. - wyjaśniłem.

- Czemu nie możesz?

- Mamy mały skład. I walczymy z Hydrą. - zacisnąłem usta - Jestem to winny zarówno Bucky'emu, jak i Ruthie.

Gdy wypowiedziałem ich imiona, coś boleśnie ścisnęło mnie za serce. Wydawali mi się okropnie odlegli. I to nie przez dystans, jaki nas dzielił. Gdziekolwiek teraz byli. Mam na myśli naszą relację i... to jak wiele nas łączyło. A później rozdzieliło.

Przeze mnie.

- W innym wypadku chyba bym to rzucił. - dodałem - I może rzucę. Gdy już wszystko zakończymy i zamkniemy sprawę.

- Nie uważasz, że podejmowanie decyzji pod wpływem emocji, nie jest trochę nierozważne? - spytała mnie - Nie twierdzę, że nie czujesz się źle. Wierzę, że ci ciężko, Steve. - poczułem, jak położyła dłoń na moim ramieniu, co przywróciło mnie z zamyślenia do rzeczywistości - Ale nie uważasz, że tego typu decyzja i tak nic nie zmieni? Tego, co się już wydarzyło.

Miała rację.

Ale było coś jeszcze.

- Tylko, że bycie teraz w grupie Avengers i brak obecności reszty po prostu... - zacisnąłem usta - Po prostu mnie dobija. I wiem, że zostając tutaj to wszystko będzie mnie powoli niszczyć. - nabrałem więcej powietrza do płuc - Aż w końcu mnie zniszczy.

Natasha nie odpowiedziała na moje słowa. Słuchała mnie uważnie.

- Ale nie będę miał tego nikomu za złe. Życie weryfikuje, jak to mówią. - opuściłem wzrok - Skoro ja doprowadziłem do zniszczenia, logiczne, że to do mnie wróci. - dodałem z pełną akceptacją.

Spojrzałem po chwili na Natashę i utkwiłem w niej wzrok.

- Mogę mieć do ciebie pytanie? - spytałem półgłosem.

- Pewnie. - odrzekła.

- Dlaczego się ode mnie nie odwróciłaś po tym wszystkim?

Patrzyłem na nią, wyczekując jakichś wyjaśnień. Naprawdę nie byłem w stanie zrozumieć, czemu wciąż dawała mi szansę. Bo inaczej nie mogę tego określić. Ona jedna nie zmieniła do mnie nastawienia.

Nie mówię o Fury'm czy pracownikach T.A.R.C.Z.Y. Z nimi sytuacja pozostała taka, jak sprzed rozłamu. Mówię o mojej rodzinie, która była niegdyś gotowa walczyć ramię w ramię i oddać własne życie za drugą osobę. Mówię o grupie Avengers. Która sprawiła, że życie każdego z nas nabrało sensu.

Która dawała nam szansę być lepszym człowiekiem.

- Bo nie zwykłam oceniać ludzi po ich najgorszych błędach. - odpowiedziała, wyrywając mnie z zamyślenia.

Przechyliłem głowę, patrząc na Nat z poruszeniem. Uniosłem kąciki ust w momencie, kiedy ona zrobiła to samo.

- Nie zasługuję na ciebie. I nie zasługiwałem na nich. - stwierdziłem, opuszczając wzrok.

- Steve. - odparła natychmiast, siadając centralnie na wprost mnie, przez co obie nogi ułożyła na kanapie.

- Mówię serio. - zaśmiałem się smutno - Nie, żeby się użalać. Czy podpuszczać cię, żebyś zaprzeczała. Po prostu stwierdzam fakty, Natasha.

- Nie, Steve. Po prostu pieprzysz. Sory. - dodała szybko, wiedząc doskonale, że niekoniecznie dobrze reaguję na przekleństwa i brzydkie słowa.

Zaśmiałem się na jej stwierdzenie.

- Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił. - powiedziałem już poważnie, po krótkiej ciszy.

- To co robisz zawsze. Tylko, że beze mnie. - wzruszyła ramionami.

- To nie to samo. - pokręciłem głową.

- Gdyby nie było mnie od początku, to pewnie była dla ciebie norma. - stwierdziła.

- Ale na szczęście tak nie jest. - stałem przy swoim, na co Natasha uśmiechnęła się do mnie czule.

- Steve? - spytała po chwili zamyślenia.

- Tak?

- Myślałeś, żeby im powiedzieć, mimo zakazu Fury'ego? - spojrzała na mnie.

Zacisnąłem usta, wzdychając ciężko.

- Tak. Nie raz. - odrzekłem - Ale nie chciałem zawieźć Fury'ego. Jednocześnie myślałem, że w ten sposób ulżę Ruth i Bucky'emu. Wiem, że to brzmi absurdalnie i nielogicznie... - przetarłem twarz dłonią - Ale mówię serio. Nie chciałem ich martwić na zapas. Chciałem się czegoś dowiedzieć. Czegoś więcej. Że gdy miałbym im już o wszystkim powiedzieć, podsunąłbym im w dodatku jakiś sposób, wyjście... coś, co by ich nie przybiło, tylko dało nadzieję. - zacisnąłem szczękę, czując się potwornie. Po prostu potwornie - Ale byłem w błędzie. Mogłem im powiedzieć. Zaslugiwali, żeby wiedzieć, jakkolwiek okropna by ta prawda nie była. - oparłem bezradnie głowę o wezgłowie kanapy - Ruth miała rację. Wybrałem sytuację, która po prostu była dla mnie komfortowa. Chciałem ulżyć sumieniu. - zacisnąłem usta - Nie zdając sobie sprawy, że tracę część siebie. Że tracę ich. - starałem się odgonić łzy napływające do oczu - Zraniłem ich. Zawiodłem. - przymknąłem powieki.

Natasha nie zaprzeczała moim słowom. Byłem jej wdzięczny za to, że nie mówiła tego, co chciałem usłyszeć. Że nie klepała mnie po ramieniu usprawiedliwiając mój błąd.

Była autentyczna.

Po chwili znów położyła dłoń na moim ramieniu, ściskając go czule.

- Nie zmienisz tego, co się stało. - powiedziała w końcu - Ale każdy nowy dzień to kolejna szansa, żeby odpokutować. Aby zrobić coś, co przyniesie ulgę zarówno innym, jak i tobie. A kto wie, może jeszcze nie raz zostaniesz postawiony w takiej sytuacji, jak ta ostatnio. I wtedy będziesz wiedział co zrobić, aby nie popełnić tych samych błędów. Życie to zlepek doświadczeń, z których musimy wyciągać odpowiednie wnioski i które powinniśmy traktować jak lekcje. Nie jak brzemię. Nawet jeśli są ciężkie do przełknięcia. To jednak bez nich nie bylibyśmy tym, kim jesteśmy teraz. Być może nasze wszystkie wybory i popełnione błędy doprowadziły nas tutaj. Może bez nich nawet byśmy się nie poznali.

Patrzyłem na nią jak zahipnotyzowany. Jej słowa były naprawdę mocne. I miały sens.

Nie zmieniało to jednak faktu, że ból pozostawał ten sam.

- Dziękuję, Natasha. - powiedziałem półgłosem, na co ona się uśmiechnęła - Powiedz mi, jak teraz żyjesz? - zmieniłem temat - Jak sobie z tym wszystkim radzisz?

- Cóż. - mruknęła po chwili - Budzę się każdego ranka żałując, że zamiast podejrzewać Berget, po prostu ją o to nie spytałam. Myślałam, że jakoś tajnie działa. W sensie... wiadomo, że węszyła. Ale tylko po to, żeby poznać prawdę. A nie na naszą szkodę. - opuściła wzrok - I wieczorem, kiedy kładę się spać, także żałuję, że jej o nic nie spytałam. Że jej o niczym nie powiedziałam. - zastopowała chwilowo - W ciągu dnia też żałuję. Cały czas żałuję. - westchnęła - Wiem, że postąpiłam źle. Mogłam jej powiedzieć. Dopytać. Cokolwiek.

- Wiedziałaś o jej alter ego? - spytałem.

- Nie. - zaprzeczyła - Miałam zaledwie jakieś przebłyski, ale wydawało mi się to tylko dziwnym urojeniem. Jak się później okazało, to były wracające wspomnienia. Z kolei podejrzewałam ją o jakieś kręcenie. Odkąd Fury zaczął nas pytać czy coś nie wydaje nam się podejrzane, uznałam, że zainteresuję się tym wszystkim. Miałam przeczucie, że Ruth węszyła przy kamerach. Nie miałam zbytnio dowodów, ale... coś mi mówiło, że dzieje się. No i nie ukrywam, że od samego początku stałam po stronie Fury'ego. Do Berget nabrałam podejrzeń także przez to, że schwytała ją Hydra i jakimś cudem mogła ją zmanipulować. No i notatniki... gdy się o nich dowiedziałam, myślałam, że mogła mieć z tym coś wspólnego. - zacisnęła usta - Popełniłam błąd. Nie powinnam była jej tak oceniać.

Rozumiałem ją.

Też żałowała.

Zdawała sobie sprawę, że mogliśmy to rozegrać zupełnie inaczej.

Wystawiłem rękę w stronę Nat. Spojrzała najpierw w moje oczy, po czym ze smutnym uśmiechem umiejscowiła dłoń w mojej, dzięki czemu szczelnie ją zamknąłem.

- A Bruce? Rozmawiałaś z nim? - spytałem, patrząc na nasze ręce.

- Chwilowo. - przyznała - Wiedział o alter ego Ruth. Widział to na kamerach. Dziwił się, że nikt o tym głośno nie mówił. I dopiero po rozłamie uświadomił sobie, że nikt o tym nie rozmawiał, bo po prostu nikt nie wiedział lub nie mógł mówić. - na jej ostatnie słowa zacisnąłem usta - W dodatku Fury ciągle dawał mu jakieś zlecenia lub kazał badać nasze próbki krwi i dopatrywać się niestworzonych szczegółów. Chciał go od nas odciągnąć. I udawało mu się, bo Bruce był tak zajęty, że czasem zapominał o Bożym świecie. Nawet kiedy chciałam zwołać nas wszystkich do konferencyjnej. - prychnęła - Nawet wtedy powiedział mi, że nie da rady, bo Fury ma do niego jakąś sprawę. Porażka.

- Totalna. - zgodziłem się z nią - To wszystko nie powinno mieć miejsca.

- Nie powinno. - powtórzyła, wzdychając.

- I w dodatku Ruth i Buck. - mruknąłem po chwili trochę zamyślonym tonem.

- Rozwiń myśl. - poprosiła.

- Dwójka ludzi, która była moimi najlepszymi przyjaciółmi, a która wzajemnie się nienawidziła, po prostu... stanęła po jednej stronie i jest gdzieś tam. - wyjaśniałem - Zdana na siebie. Odbiegając od kwestii ich ucieczki i myślę, że na pewno dobrego zorganizowania, skoro nie możemy ich namierzyć, to czy dadzą sobie radę sami ze sobą.

Natasha na moje słowa zaśmiała się pod nosem.

- Co? - spytałem, zerkając na nią.

- Dadzą radę. - zapewniła - I prędzej czy później spikną się lub wylądują razem w łóżku.

Zmarszczyłem brwi, po czym spojrzałem na nią pytająco. Natasha jednak widząc zdziwienie i niezrozumienie wymalowane na mojej twarzy, wywróciła oczami i nie zwlekała z wyjaśnieniami.

- Wy, faceci, moglibyście czasem zdjąć te klapki z oczu. - prychnął rozbawiona - Przecież to widać z kilometra, że między nimi iskrzy.

- Iskrzy? - spytałem, nie mogąc w to jakoś... uwierzyć.

Nie rozumiałem do czego zmierzała.

- Iskrzy. Rośnie napięcie seksualne. - rozjaśniła zwykłym tonem.

Odchrząknąłem na jej odpowiedź, po czym nabrałem nieco więcej powietrza do płuc.

- Przecież oni się nie znoszą. - powiedziałem w końcu, mocno zaintrygowany.

- Tak im się wydaje. - mruknęła - Zobaczysz, że prędzej czy później wpadną po uszy.

Patrzyłem na nią, nie mogąc sobie tego wszystkiego uświadomić.

Ba, nawet nie byłem w stanie wyobrazić sobie ich razem. Przecież...

Przecież się nienawidzą.

- Pewne granice są w stanie zatrzeć się szybciej, niż się tego spodziewasz, Steve. - dodała - A u nich widać, że zmierza to właśnie w tym kierunku.

- Natasha. - westchnąłem ciężko - To brzmi jak absurd.

- Wiem, bo nie umiesz się tego dopatrzeć. - odrzekła natychmiast - Ich konfrontacje składają się z takiego samego napięcia, albo nawet większego, jak nasz pocałunek w galerii dwa lata temu.

Poczułem nagły ścisk w klatce piersiowej na te słowa. Spojrzałem na rudowłosą, nie nadążając już za tym, co chciała mi przekazać.

- Nie zaprzeczysz, że to nie była tylko zwykła gra, aby nas nie zauważyli. - dodała.

Poczułem jak ciepło wstępuje na moje policzki.

Nie mogę uwierzyć, że ona widzi to wszystko... tak po prostu. Jak słońce na niebie. Że rozgryza to z taką łatwością.

- No... - zacząłem trochę zakłopotany.

- No, więc tak też wygląda to u nich. To jest naprawdę widać. - wyjaśniała - Im więcej będą mieli ze sobą styczności, co teraz jest nieuniknione, w końcu w to wpadną.

Próbowałem jakoś oczyścić umysł, jednakże nowe informacje oraz kwestie, z których Natasha zerwała maskę, uniemożliwiały mi to.

Zaciskając szczękę, odchrząknąłem nerwowo.

- Mimo wszystko nie mam pojęcia i nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak wygląda teraz ich relacja. - powiedziałem.

- Kto wie. Może akurat się całują.

- Przysięgam, że pogrzebie go żywcem. - warczałam pod nosem - Barnes, raczysz sunąć tę torbę spod nóg?! - zirytowałam się, bo ten kretyn doprawdy zachowywał się, jakby nikogo nie było obok! Ułożył torbę podróżną niemalże w progu drzwi wejściowych i teraz trzeba przez nią przeskakiwać jak jakiś kozioł, do cholery.

- Zauważyłaś, że tylko ty masz o to problem, Berget?! - odkrzyknął z głębi mieszkania.

- Zauważyłeś, że tylko ty kładziesz torbę w miejscu, gdzie nie powinna leżeć?! - spytałam donośnym głosem.

W końcu zjawił się na korytarzu podchodząc do mnie.

- Zauważyłaś - zaczął już spokojnym głosem - że mam to głęboko w-

- Możecie już przestać? - spytał nas znużony Stark, który przecisnął się obok, by przenieść wybrane rzeczy na quinjet.

Było rano, kiedy pakowaliśmy się do wylotu do stolicy Szkocji. Czekała nas długa trasa. Nie tak długa, jak lot tutaj ze Stanów, aczkolwiek swoje będziemy musieli odczekać, zanim znajdziemy się w Edynburgu.

- I weź coś zrób z tą torbą, Barnes. - mruknął Tony, wracając do mieszkania i kierując się gdzieś w głąb.

Zacisnęłam zadowolona usta, celując palcem w bruneta, co jakiś czas tykając go w tors albo w ramię.

- Tylko ty masz o to problem. - zaczęłam go przedrzeźniać - Mam to głęboko-

- Możesz przestać? - spytał nienaturalnie spokojnym tonem, chwytając za mój nadgarstek i przybliżając się do mnie. Uważnie wpatrywał się w moje tęczówki, nie kryjąc zirytowania - Bo testujesz w tej chwili moją cierpliwość. Uwierz, nie chcesz tego robić.

Przez mój kręgosłup przeszedł dreszcz chorej ekscytacji.

- Gdybym nie chciała - przysunęłam się bliżej niego, szepcząc prowokacyjnie - to chyba siedziałabym cicho, nie? - na mojej twarzy zagościł z wredny, ale z pozoru niewinny, uśmiech.

Byłam świadkiem, jak ten kretyn zaciska szczękę. Przysięgam, że lada chwila, a z jego uszu zacznie wydobywać się para. W oczach miał te swoje charakterystyczne kurwiki, które uwidaczniały w nich błysk zdenerwowania.

Chociaż... mogę chyba śmiało rzec, że w tym przypadku, to był nie błysk, a piekielne płomienie.

- Nie wiesz kiedy przestać, co, Berget? - syknął cicho.

- Wiem. Ale nie chcę. - puściłam mu oko, wymijając lekceważąco, aby zanieść podręczne torby do quinjet'a.

Kierowałam się tam iście zadowolona, że mogłam utrzeć mu nosa. Doprawdy, uwielbiałam to uczucie. Smak zwycięstwa i satysfakcji.

Rany, czułam się jak za starych czasów. Kiedy łączyła nas zaledwie nienawiść i chęć żarcia się wzajemnie.

Ale nie narzekałam.

Ostatnie sytuacje...

Były różne. Serio, różne. I niezręczne, stwierdzam po czasie. Dziwne impulsy. Dziwne zachowania, myśli.

A teraz oboje udajemy, jakby po prostu nic się nie wydarzyło. Jakbyśmy narysowali grubą linię zaraz po skończeniu wczorajszego dnia i odcięli się od niego zupełnie. Co prawda, nie rozmawialiśmy o tym, nie uzgadnialiśmy tego.

Po prostu tak się stało.

Nie wiem czemu. Ale w ten sposób chyba było lepiej.

Mamy teraz na głowie z jednej strony nieustanną ucieczkę przed T.A.R.C.Z.Ą, a z drugiej - działanie w sprawie Hydry i jednoczesne ogarnianie moje alter ego. Nie nastawiam się na kokosy, aczkolwiek... no, można chociaż spróbować. I tak, z resztą, wybieraliśmy się do Wandy. Nie miałam zbytnio wyjścia odmawiać.

Po jakichś dziesięciu minutach wszystko już było gotowe, spakowane.

Ruszyliśmy.

Siedziałam obok Stark'a, który był za sterami. Stał przy nas także Clint. To jemu udało się namierzyć Wandę. Próbował właśnie wprowadzić współrzędne jej pobytu w sterowni na quinjet'cie, abyśmy mogli uruchomić nawigację i skierować się prosto do niej.

- Dobra, mamy to. - zakomunikował.

- No, to pomachajcie temu mizernemu domkowi i lecimy. - powiedział Tony, zerkając na nasze dotychczasowe schronienie, na które nałożył kamuflaż rzeczywiście malutkiego, biednego, rozlatującego się mieszkanka - które jeśli byłoby prawdziwe, z pewnością nie pomieściłoby w sobie aż pięciu osób.

Wznieśliśmy się w powietrze i ruszyliśmy w stronę zachodniej Europy.

Siedziałam dosyć wyłożona na fotelu, obserwując widoki przed nami. Stark mimo, że mógł włączyć autopilota, nie zrobił tego, a zajął się prowadzeniem. Clint natomiast, który dotychczas nam towarzyszył, zaszył się gdzieś, zostawiając mnie samą z Tony'm.

- Jak samopoczucie? - wyrwał mnie z zamyślenia.

Nie spodziewałam się tego pytania. W ogóle nie spodziewałam się, że cokolwiek w tym czasie powie. Spojrzałam na niego, chwilowo mu się przyglądając, po czym znów utkwiłam wzrok przed sobą.

- Nie wiem. - mruknęłam po chwili, wzruszając ramionami.

Serio nie wiedziałam. Nie chciałam wymyślać mu niestworzonych rzeczy.

- A kiedy się dowiesz? - uśmiechnął się pod nosem.

- Tego też nie wiem. - parsknęłam, przecierając twarz dłońmi.

- Bo nie chcę siać paniki. Ani nic. - odparł - Ale trochę się martwię, Ruthie.

- Niepotrzebnie. - westchnęłam.

- Może tak. Może nie. - tym razem to on wzruszył ramionami - Ale nie zaprzeczysz, że w ostatnim czasie sporo się działo. Nie tylko jeśli chodzi o-

- Tak, tak. - przerwałam mu - Nie tylko jeśli chodzi o wydarzenia w wieży, ale i moje alter ego. - zacisnęłam szczękę.

- Oh. - powiedział po chwili - Czyli... czyli się rozumiemy. - zacisnął usta.

Nie skomentowałam tego. W zamian skrzyżowałam ręce na klatce piersiowej i osunęłam się nieco na fotelu, prawie na nim leżąc.

- To znaczy nie. - poprawił się z lekkim zirytowaniem - Jednak nie. Nie rozumiemy się. Czuję się, jak jakiś ojciec, który nie może dogadać się z córką, Ruth.

- A ja się czuję, jakbym gadała z ojcem, który nie potrafi się domyślić, że nie mam ochoty rozmawiać o tym wszystkim. - odparłam równie zirytowana.

- Czemu nie dasz sobie pomóc? - zwrócił do mnie swoją twarz.

- Tony, daj spokój.

- Pytam serio. Czemu nie dasz sobie pomóc?

Zerknęłam na niego, po czym westchnęłam ciężko. Wyprostowałam się na krześle, jednakże moja postawa wciąż była, można by rzec, nastoletnia i buntownicza.

- Bo nie da mi się pomóc. - odpowiedziałam w końcu.

- Skąd to przekonanie? - spytał z niezrozumieniem - Ruth, właśnie lecimy do wiedźmy, która, mówię z doświadczenia, potrafi powciskać różne rzeczy do umysłu, uwierz.

- Wierzę, ale... - przymknęłam oczy - Po prostu... po prostu nie da mi się pomóc.

- Po prostu nie da mi się pomóc. - przedrzeźnił mnie.

Wpatrywałam się w niego morderczym wzrokiem, dopóki nie spojrzał na mnie i puścił mi oko.

- A tak serio? - spytał.

- Odpowiedz mi na kilka pytań, Tony. - mruknęłam - I wtedy wszystko będzie dla ciebie jasne. Zgoda?

- Okej. - pokiwał głową.

- Masz garstkę patyków. - zaczęłam - I gdy rzucisz je o ścianę, wciąż będziesz je miał?

Stark spojrzał na mnie jak na wariatkę, z niezrozumieniem wymalowanym na twarzy, ale widząc u mnie pełną powagę, nie zwlekał z odpowiedzią.

- No, tak. Może trochę popękane, ale tak.

- No widzisz. - mruknęłam - Idziemy dalej. Drugi etap. Chwycisz te patyki w dłonie i zaczniesz je łamać. Wciąż będziesz je miał?

- Tak, połamane. Ale będę je miał. - zaznaczył dobitnie.

- Masz całkowitą rację. - zgodziłam się - Trzeci etap. Spalisz je. Co wtedy?

- No, może zostaną jakieś małe odłamki. Wciąż będą.

- Nie, nie, mowa o doszczętnym spaleniu. - zaznaczyłam.

Stark spojrzał na mnie, mrużąc oczy.

- Tu jest jakiś haczyk, nie? - próbował prześwietlić mnie wzrokiem.

- Nie ma. - zaprzeczyłam - Patyki zostały spalone. Całkowicie. Nadal będziesz je miał?

- No... - westchnął - No, nie. - odparł w zamyśleniu.

- No właśnie, Tony. - spojrzałam na niego - I ja znajduję się właśnie w tym trzecim etapie. - zacisnęłam usta.

- Ruthie... - szepnął ze zmartwieniem.

- Mój najlepszy przyjaciel mnie zdradził. Mam swoją mroczną stronę i w dodatku zabiłam człowieka, jakby był dla mnie niczym. Trzymam w sobie wspomnienia po torturach. Moje alter ego prześladuje mnie na coraz to nowsze sposoby. Ja... - westchnęłam - Ja nie mam siły walczyć. Czuję się tak mocno skruszona, że naprawdę nie widzę sensu dalszego działania. Gdyby was tu nie było, gdybym była sama, uwierz, że już dawno bym odpuściła. - zacisnęłam usta.

Nie spodziewałam się takiego wyznania z mojej strony. Ale to był Tony. Ufam mu.

Naprawdę mu ufam.

- Okej. - zgodził się - Gdybyś była sama. - przytoczył fragment mojej wypowiedzi, po czym na mnie spojrzał - Ale nie jesteś sama, Ruth.

Te słowa zaczęły wybrzmiewać w mojej głowie naprawdę mocno i dosadnie. Być może potrzebowałam ich usłyszeć.

Być może.

Bo patrzę na to z zewnątrz. Bez emocji. Bo wiem, że ostatecznie naprawdę nie ma dla mnie ratunku.

- Dziękuję, Tony. Doceniam. - powiedziałam, mimo wszystko, żeby jakoś zakończyć tę rozmowę.

- Jestem tu dla ciebie. - dodał natychmiast, co ani trochę mi nie pomagało.

Bo co miałabym mu powiedzieć? Tony, niepotrzebnie, że jesteś? Wracaj do domu, bo mam nadzieję, że po prostu mi się nie uda? Ratuj siebie?

- Nie zasługuję na to. - powiedziałam po chwili.

- Ruth, przysięgam, że włączę autopilota i osobiście wyrzucę cię z quinjet'a.

- Zrobisz mi przysługę. - prychnęłam bezradnie, dopiero po chwili reflektując się, że chyba za bardzo się zagalopowałam.

Nie wspominałam mu przecież o moich zamiarach, ani o chęci skończenia ze sobą.

Spojrzałam na Tony'ego, który z kolei gwałtownie spojrzał na mnie. Patrzyliśmy na siebie kontrolnie, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

To była dosyć niezręczna sytuacja.

- Ruth? - odezwał się niepewnie, nieustannie mnie lustrując.

- Tony. - mruknęłam, nie spuszczając go z oka.

- Powiedz mi, że to nie to, co myślę.

- To nie to, co myślisz. - odrzekłam natychmiast.

- Ruth, do cholery. - zniecierpliwił się.

Zacisnęłam usta.

Szlag. Wkopałam się.

- Już nawet nie chodzi mi o słowa, która powiedziałaś, tylko o to czy mówiłaś to serio. - sprecyzował.

Nie odpowiedziałam mu. Opuściłam wzrok.

- Bo, wiesz, ja też niejednokrotnie żartuję na tematy, które może nie są na miejscu. Ale o to chodzi: żartuję. - kontynuował - A powiedz mi, gdzie to było u ciebie?

- No... - mruknęłam przeciągle, próbując coś wymyślić.

W tym samym czasie Tony włączył autopilota i odwrócił się całkowicie do mnie.

- Za karę cię jednak nie wyrzucę. - wycelował we mnie palcem.

- Tony... - westchnęłam błagalnie - Po co to wszystko? Zakończmy tę rozmowę. Ona i tak teraz donikąd nie prowadzi.

- Ruth, uwierz mi, że się po prostu martwię. - powiedział trochę uniesionym tonem, po czym złagodniał - Nie chcę cię stracić. Chcę ci pomóc, bo widzę, jak cierpisz. Obiecałem być przy tobie, gdy będziesz tego potrzebować.

Patrzyłam mu w oczy widząc jego troskę i smutek wymalowane na twarzy.

Było mi z tym źle. Bardzo źle.

- Więc proszę, pozwól sobie pomóc. Pozwól mi sobie pomóc. - zaakcentował ostatnie zdanie, niemalże mnie błagając.

Do moich oczu napłynęły łzy. Uśmiechnęłam się smutno, ciągle patrząc mu w oczy.

- Zgoda? - spytał cicho.

Pokiwałam mu ledwie widocznie głową.

Następnie wystawił ręce czekając, aż się z nim przytulę. Nie oponowałam.

Czułam się źle. Bardzo, bardzo, bardzo źle.

Bo zgodziłam się na jego prośbę tylko dlatego, że chciał to usłyszeć. Nie dlatego, że chcę pomocy i jej potrzebuję.

Okłamałam go.

Bo wiem, że osoba bliska sercu nie jest w stanie przyjąć do wiadomości to, że się poddajesz. Że przestajesz walczyć i chcesz po prostu... no, odejść. Nazwijmy rzeczy po imieniu.

Nie chcę mówić o tym otwarcie. Nie chcę widzieć, jak zamartwia się moją sytuacją, jak cierpi.

Rozumiem, jeśli naprawdę byłby jeszcze jakiś ratunek. Ale ja serio czuję się spalona doszczętnie, jak te gałęzie, o których wcześniej mówiłam. Nie czuję, żeby pozostało cokolwiek do odratowania. Moja osoba jest pełna tragizmu przez ostatnie wydarzenia. To wszystko mnie przerasta.

Nie daję sobie rady. Jestem już zmęczona. Już nie chcę. Uświadomiłam sobie przez to wszystko, że życie nie jest dla mnie. I to nie tak, że chcę tchórzyć.

Chcę już odpocząć, bo nie mam na to siły.

- Kocham cię, Ruth. I nie wyobrażam sobie bez ciebie życia. - dodał po dłuższej ciszy.

To nie pomagało.

Z moich oczu popłynęły łzy. Doceniałam jego uczucie, szczerość i wsparcie. Naprawdę wiele dla mnie robił i dalej robi. Jest osobą, która kładzie miód na moje rany.

Bardzo go kocham.

Gdyby nie on, jego zawziętość i determinacja oraz po prostu chęć niesienia pomocy i obietnica, na którą nawet nie naciskałem, o którą nie prosiłam, a którą sam mi złożył - nie wiem czy zaszlibyśmy wszyscy tak daleko.

Czy ja zaszłabym tak daleko.

Bo wbrew wszystkiemu, o czym mówię - jesteśmy kilka mocnych kroków w przód.

- Ja też cię kocham, Tony. - odpowiedziałam, ściskając go mocniej - Nie byłoby mnie tu, gdyby nie ty. Wiedz o tym.

Odsunęliśmy się od siebie, patrząc w oczy. Ja byłam oczywiście cała we łzach. Stark z kolei miał szkliste oczy. Widać było, że starał się odgonić łzy.

- Ktoś chyba zabrał na pokład tą cebulową whisky. - stwierdził, po czym odchrząknął.

Zaśmiałam się na jego komentarz. Doceniałam, że zawsze próbował jakoś rozładować napięcie i ciężką atmosferę.

- Chyba tak. Konkretnie trzyma, skubana. - stwierdziłam, wycierając policzki z łez.

Było mi lepiej. Wylewając z siebie te wszystkie emocje, poczułam się lżej.

Byłam mu za to wdzięczna.

- Nie zasługujesz na niego. - usłyszałam gdzieś za plecami.

Odwróciłam się za siebie, czując lekkie ciarki na skórze. Nie było tu jednak nikogo prócz nas. Znów spojrzałam na Tony'ego, po czym z uśmiechem na ustach położyłam mu dłoń na nadgarstku.

- Ulżyło mi po tej rozmowie, dziękuję ci. - pokiwałam głową - Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli pójdę chwilę odpocząć?

- Jasne, że będę miał przeciwko. Co ty sobie w ogóle wyobrażasz? - spytał poważnie, na co ja wywróciłam oczami, parskając śmiechem.

- Naprawdę ci dziękuję. - powiedziałam wstając z fotela i tym razem kładąc mu dłoń na ramieniu.

- Nie ma za co, Echo. - uśmiechnął się, chwytając za moją dłoń.

Dziwne uczucie ogarnęło moje ciało, gdyż dawno już nie słyszałam, jak ktoś zwracał do mnie używając kryptonimu.

Czyżby Stark chciał obudzić we mnie dawnego ducha walki?

Wszystko możliwe. Nawet jeśli miałam co do tego mieszane uczucia - byłam mu za to wdzięczna.

Po prostu wdzięczna.

Zostawiajac Tony'ego za sterami, skierowałam się w głąb quinjet'a, stawiając coraz wolniejsze kroki.

Światło lampy zapalonej nade mną chwilowo zgasło, a dosłownie po jakiejś sekundzie znów się pojawiło. Spojrzałam nad siebie, uważnie przyglądając się temu zdarzeniu.

- Tony? - spytałam, wciąż patrząc w górę.

- Co jest, słońce? - usłyszałam dalej, za plecami.

- Coś w quinjet'cie szwankuje czy wszystko gra?

- Nie. - odrzekł po chwili, z lekkim niezrozumieniem - Nie pokazuje mi żadnej awarii czy jakiegokolwiek szwanku. Czemu pytasz?

- Nie, nic. - mruknęłam - Może po prostu żarówka się przepala.

- Żarówka? - spytał z jeszcze większym zdziwieniem, po czym chyba się do mnie odwrócił - Która żarówka?

Spojrzałam na niego i pokazałam palcem w górę. Światło ponownie zgasło na ułamek sekundy.

- Nie widzisz? - spytałam.

- Czego?

Coś zakłuło mnie w klatce piersiowej. Przestawało mi się to podobać.

Ona znowu się odzywa.

- W sumie... chyba masz rację. - mruknęłam - Może po prostu jestem zmęczona. - uśmiechnęłam się do niego delikatnie, po czym poszłam w głąb quinjet'a.

Stawiałam powolne ostrożne kroki, rozglądając się po bokach, próbując cokolwiek dostrzec lub usłyszeć.

- Nie zasługujesz na nich. - padła kolejna wypowiedź. Nadal była przygłuszona, słyszalna jakby zza jakiejś ściany.

Próbowałam skupić się porządnie na miejscu, z którego dobiegał nieprzyjemnie chłodny głos. Wydawało mi się... hm, z pokoju z łóżkiem na pewno nie. Jeśli można to nazwać przedpokojem, to właśnie znajdowałam się w jego środku, rozglądając wokół i zastanawiając się, zza których drzwi dobiegał dźwięk.

Nagle usłyszałam dziwne... skrobanie?

Skrobanie w drzwi.

Drzwi łazienkowe.

Podeszłam bliżej z mocno bijącym sercem i trochę przyspieszonym oddechem. Nie wiedziałam czego się spodziewać. I nie chciałam tego przyznać, ale prawda była taka, że po prostu się bałam.

I to coraz bardziej.

Zacisnęłam zęby i czując, jak moje kończyny mrowią z zaniepokojenia, podeszłam do drzwi łazienkowych, stając na wprost nich.

Skrobanie nie ustawało, wręcz przeciwnie - nabrało na sile i stało się dużo bardziej wyraziste. Nie rozlegało się jednak po całej powierzchni drzwi. Z sekundy na sekundę skupiało się coraz to bardziej w jednym miejscu - przy klamce.

Schyliłam się i zbliżyłam do miejsca, z którego dobiegał dźwięk. Był okropnie nieprzyjemny. Jakby ktoś desperacko próbował wydrapać dziurę w drzwiach, łamiąc sobie przy tym paznokcie. Zgrzyt wywołujący ciarki na moim ciele wypełniał mój umysł, stresując mnie coraz bardziej, bo drapanie nabierało na sile. W dodatku miałam wrażenie, że słyszałam jakiś cichy głos. Mówił coś, ale nie mogłam zrozumieć co konkretnie.

Nachyliłam się jeszcze bardziej, zbliżając ucho do klamki, by wsłuchać się i usłyszeć coś więcej - coś sensownego.

Głos jednak ustał, a drapanie zwalniało, aż wszelki dźwięk całkowicie ucichł.

Jedyne, co mogłam teraz usłyszeć, to swój nerwowy oddech i puls tętniący gdzieś w okolicach szyi. Dziwne gorąco zalewało moje ciało, niepokój nie ustawał.

Ale nic się nie działo.

Przymknęłam powieki, naprawdę odetchnęłam.

Uspokoiła się.

Odpuściła.

Ale ja nie zamierzałam.

Wyciągnęłam dłoń, by chwycić za klamkę, kiedy nagle ta zaczęła się potwornie szarpać, o mało nie wyrywając nie tylko uchwytu, ale i w ogóle drzwi z zawiasów. Całe się trzęsły i rwały niespokojnie, jakby ktoś z niewyobrażalną siłą próbował je wyważyć tylko za pomocą naciskanej nieustannie klamki.

Wzdrygnęłam się i wystraszyłam, gdyż zupełnie nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Oddychałam ciężko obserwując, jak coś maltretuje drzwi.

Szarpanie momentalnie ustało. Usłyszałam z kolei kroki wewnątrz łazienki.

Wątpię, aby był to ktokolwiek od nas i aby przyszło komukolwiek do głowy robić sobie takie głupie żarty.

To była ona. Nie mam co do tego żadnych złudzeń.

Przełknęłam ślinę przez niemiłosiernie zaciśnięte gardło i trochę drżącą dłonią chwyciłam za klamkę. Tym razem się nie ruszyła. Nic się nie wydarzyło. Była za to okropnie lodowata.

Biorąc głęboki wdech, nacisnęłam i naparłam na nią, by zobaczyć czy drzwi rzeczywiście są zamknięte od wewnątrz.

Nie były.

Mimo, że nie słyszałam, aby ktoś przekręcał zamek.

Nie zamierzałam się wycofywać. Pchnęłam ostrożnie drzwi, otwierając je na oścież. Omiotłam spojrzeniem wnętrze, ale nikogo tu nie było.

Zacisnęłam szczękę i weszłam do łazienki. Rozejrzałam się wokół nie dostrzegając nic niepokojącego.

Coś mi jednak podświadomie podpowiedziało, abym spojrzała na podłogę. Zobaczyłam tu jakieś drobne elementy leżące w okolicy drzwi. Podeszłam i kucnęłam przy nich, aby dokładniej im się przyjrzeć.

Odłamki paznokci.

To były, kurwa, odłamki paznokci.

Nabrałam więcej powietrza do płuc, próbując nie poddać się emocjom. Bo czułam niestety, że atak paniki zaczyna grzecznie pukać do drzwi. Na ten moment akurat ich nie szarpie. Chwała Bogu.

Zerknęłam na drzwi od wewnętrznej strony, ale nie były ani wdrapane, ani w jakikolwiek sposób naruszone.

Paznokcie nie mogły być tu przypadkowo i nie należały do kogokolwiek z pozostałych. Z tego, co wiem, ludzie z mojego otoczenia po prostu je obcinali, gdy były już zbyt długie. Ale te... one były połamane, wręcz zerwane, a niektóre i przybrudzone dziwną, ciemną krwią. Nie byłam pewna czy można to nawet nazwać kolorem ciemnoczerwonym czy bordowym.

- Przyjdź i spójrz sobie w oczy.

Spięłam się cała, nie spodziewając zupełnie, że usłyszę teraz cokolwiek lub kogokolwiek. Nie wiem nawet jak ją określać.

Wstałam, prostując się i czując drętwienie w nogach, po czym utkwiłam wzrok w miejscu, z którego dobiegał głos.

To było małe, zamykane zwierciadełko.

Podeszłam bliżej i początkowo tylko przypatrywałam się temu przedmiotowi.

- Spójrz na siebie. - kontynuowała - Zobacz kim naprawdę jesteś.

Oddychałam coraz ciężej. Bałam się. Cholernie się bałam. Aczkolwiek nie mogłam tego tak po prostu zostawić.

Moja ręka drżała niemiłosiernie. Z tego strachu miałam wrażenie, że tracę czucie w kończynach.

Wzięłam w dłoń zamknięte zwierciadełko czując, że zaczynam się powoli zatracać.

- Jesteś taka słaba. Co z tobą?

Nie wiedziałam już czy dobiega to z przedmiotu czy wybrzmiewa w mojej głowie. Czułam, jakbym traciła kontakt z rzeczywistością. Jakbym traciła stabilny grunt pod nogami.

Czułam przerażenie.

- Jesteś beznadziejna. Bezużyteczna. - zamknęłam mocno oczy, próbując uciszyć ten nieznośny głos - Przeklęta. Myślisz tak o sobie, prawda? Co z tobą, Ruth?

Moje usta zaczęły drżeć, a z oczu popłynęły pierwsze łzy.

- Spójrz mi w oczy! - wzdrygnęłam się na ten wrzask. Próbowałam usilnie powstrzymać płacz, ale strach i panika stawały się nie do opanowania.

W końcu nie tyle drżącymi, ale - można rzec - trzęsącymi rękami otworzyłam zwierciadełko dostrzegając w nim nie własne odbicie, a swojego alter ego.

Nabrałam gwałtownie powietrza do płuc, wypuszczając przedmiot z dłoni, po czym cofnęłam się o kilka kroków. W trakcie kiedy zwierciadełko uderzało o podłogę, ja wciąż nie mogłam pozbyć się z głowy obrazu twarzy, którą ujrzałam.

Trupio bladej twarzy. Nienaturalnego uśmiechu na ciemnych ustach. Jasnych, wręcz demonicznych ślepiach, które po prostu wpatrywały się we mnie upiornie, pozostawiając w myślach ich wyrazisty obraz.

Oddychałam chaotycznie i szybko, kiedy nagle poczułam dłoń na moim ramieniu.

Krzyknęłam wyrywając się z uchwytu i cofając tym razem w przeciwną stronę, uważając jednocześnie na upuszczony przedmiot na podłodze, by przypadkiem go nie dotknąć.

-  Hej, to ja. - zastrzegł Barnes, unosząc dłonie. Obserwował mnie uważnie, jednakże nie podchodził, dając mi przestrzeń.

Oddychałam ciężko, patrząc na niego z przerażeniem. Byłam świadkiem, jak skanuje moją twarz mokrą od łez, drżące usta i zapewne bladą od strachu cerę.

- To tylko ja. - ponowił ostrożnie.

- Wiem. - wydusiłam ze ściśniętym gardłem - Widzę.

- Nie gadaj, skup się na oddechu. - powiedział stanowczo.

Początkowo mogłoby mnie to rozdrażnić, ale ostatecznie miał rację. Musiałam się skupić, żeby nie wpaść w atak paniki. Zamknęłam mocno oczy, starając się nabierać głębokie wdechy. Były chaotyczne, ale w każdym razie czułam, że na pewno nie zmierzam ku gorszemu zakończeniu tej sytuacji. Nie wiem ile czasu minęło, jednakże było już znacznie lepiej.

Otworzyłam powieki, patrząc na bruneta, który chyba przez cały ten czas kontrolnie mnie obserwował.

Poczułam ciepło na policzkach. Napłynęła do mnie złość. Było mi naprawdę niezręcznie; nie chciałam, żeby Barnes na to wszystko patrzył.

Żeby patrzył na mnie.

Odwróciłam wzrok, zerkając na zwierciadełko leżące na podłodze.

Na to pieprzone, przeklęte, kurwa, zwierciadełko.

- Berget, co się stało? - zapytał po długiej ciszy.

- Co miało się stać? - prychnęłam zdenerwowana - Wszystko w porządku. W pieprzonym porządku. - wplotłam nerwowo dłonie we włosy - Nic nowego. Słyszę i widzę coś, czego inni nie. Nic się nie stało.

- Posłuchaj-

- Nie podchodź. - zastrzegłam szybko, kiedy brunet zaczął do mnie zmierzać.

Stanął w miejscu, patrząc na mnie z niezrozumieniem.

- Ona... - nabrałam więcej powietrza do płuc - Kazała mi to otworzyć. - wskazałam na przedmiot na podłodze - Nie wiem czy przypadkiem jakoś to na mnie nie wpłynęło. Po prostu nie podchodź.

Nie chciałam go skrzywdzić. Nie chciałam mieć go na sumieniu.

To nie tak, że tylko jego. Kogokolwiek... po prostu...

Mniejsza. Nie chciałam zrobić mu krzywdy, co tu dużo mówić.

- Gdybyś dotknęła zwierciadła, już dawno witałaby się ze mną ta druga. - odparł obojętnym tonem.

- Nie podchodź. - mimo to, powtórzyłam cicho.

- To ty podejdź do mnie. - zaproponował.

- Nie, Barnes. Po prostu stąd idź. - zirytowałam się - Muszę dojść do siebie i tu posprzątać... - spojrzałam na zwierciadełko oraz paznokcie... albo teraz już ich brak.

Nie było ich.

Barnes spojrzał w to samo miejsce, w które wlepiałam niedowierzający wzrok. Po chwili znów utkwił go we mnie.

Popatrzyłam w jego oczy.

Było w nich coś. Coś... nie wiem jak to określić. Jakby... zmartwienie?

- Daj sobie spokój ze sprzątaniem, bo wystarczy chwila nieuwagi, żebyś w trakcie tego dotknęła zwierciadła. - zauważył - Ja to zbiorę.

- Okej. - pokiwałam głową, trochę z ulgą, nie ukrywam.

- Mogę? - zapytał w końcu, stawiając ostrożnie krok na przód. Nie szedł dalej, czekał na moją reakcję.

Patrzyłam na niego niepewnie. Nie byłam co do tego przekonana. Naprawdę, nie wiem czy to dobry pomysł.

Zbliżył się jeszcze o trochę.

Patrzyłam na niego, jednocześnie próbując wczuć się w... siebie. Dziwnie się o tym mówi, ale musiałam się upewnić czy zaraz czegoś nie odpieprzę.

Wydawało mi się, że zniknęła. Odpuściła. Ale jak mam niby sobie ufać?

Barnes był prawie przede mną, uważnie na mnie patrzył.

Nic się nie działo. Chyba był bezpieczny.

Stojąc przy mnie blisko, wystawił dłoń, po czym musnął delikatnie opuszkami palców mój nadgarstek.

Poczułam przyjemne ciepło na mojej skórze, które przekierowało większość moich myśli na dotyk bruneta. Spojrzałam na jego dłoń, która zatrzymała się miejscu, pewnie dając mi czas na namyślenie się i skontrolowanie czy wszystko w porządku. Następnie oplótł palcami mój nadgarstek, kierując się niżej, na wewnętrzną stronę dłoni. Każdy milimetr, który przemierzał, był czymś diametralnie innym niż to, czego jeszcze niedawno doświadczałam. Ten moment był tak lekki, tak przyjemny. Mogę rzec, że wręcz niebiański.

I to wszystko za sprawą jego dotyku.

W końcu splótł swoje palce z moimi, zaciskając delikatnie dłoń. W moim brzuchu coś się poruszyło. Nie mam pojęcia co to było. Jakby... Coś delikatnego. Coś przyjemnego. Ten dotyk był tak czuły, tak subtelny...

Poczułam spokój. W mojej głowie także zapanował dużo większy ład.

Ale zaraz po tym wkradły się obawy. To... to nie był dobry pomysł. To ani trochę nie był dobry pomysł.

- Nie mogę, przepraszam. - szepnęłam, bo wiem, że gdybym wysiliła się na mocniejszy głos, z pewnością by się załamał. Wysunęłam dłoń z jego uścisku i wyminęłam go szybko.

- Zaczekaj. - usłyszałam jeszcze za sobą, ale nie zatrzymałam się. Nie odwróciłam.

Po prostu wybiegłam z łazienki, by nie musieć patrzeć mu w oczy.

Bo co miałabym tam niby zrobić? Spojrzeć na niego? Z nadzieją w oczach?

Przecież to nie miałoby żadnego sensu.

Jak byśmy tam mieli wyglądać?

Wszyscy łudzili się, że będzie lepiej, że jest dla mnie ratunek. Tu nie ma ratunku, nie ma o tym mowy. Zbyt wiele dzieje się, abym zdołała nad tym zapanować. Nie wiedzą jaki to strach i bezradność. To mnie przerasta do tego stopnia, że nawet śmierć przestaje wzbudzać we mnie obawy. Że zaczynam myśleć o niej coraz częściej licząc, że w końcu na mnie spłynie i mi ulży.

Ja naprawdę nie daję sobie rady.

Niepotrzebnie pozwalam Barnes'owi się do mnie zbliżać. Nie tylko dosłownie.

Bez sensu dawać komukolwiek z nas nadzieję, że jest jakieś wyjście.

Nie ma wyjścia.

Patrzyłem, jak wybiegała z łazienki.

Czułem jeszcze na dłoni jej chłodną skórę, która wyślizgnęła się z mojego uścisku.

Zacisnąłem szczękę.

Nie chciałem się na nią złościć. Nie powinienem. Zdecydowała, to był jej wybór.

Opuściłem wzrok. Utkwiłem go w moim lusterku.

Schyliłem się, aby je podnieść i stąd zabrać. Zupełnie zapomniałem, że trzymałem je tutaj, na quinjet'cie.

Otworzyłem przedmiot, dostrzegając pęknięcie biegnące przez środek.

Nie sądziłem...

Szczerze mówiąc, nie sądziłem, że będzie mi się teraz kojarzyło zupełnie inaczej.

Urywając moje przemyślenia i chowając lusterko do kieszeni spodni, westchnąłem cicho i skierowałem się do wyjścia z łazienki, by zaszyć się gdzieś w samolocie i nie musieć z nikim rozmawiać.

Witam, Kochani! 💙
1/5 maratonu za nami! 💙
Mam nadzieję, że rozdział Wam się spodobał mimo, iż nie należał do tych najprzyjemniejszych.
Możecie śmiało dać znać o Waszych przemyśleniach 💙 kocham je czytać.
Zmykam i życzę udanej nocy/dnia 💙 no i widzimy się niebawem, bo już jutro! 💙
Buźka! 😙💙

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro