𝚇𝚇𝚅𝙸𝙸𝙸

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝚗𝚘𝚋𝚘𝚍𝚢 𝚝𝚊𝚔𝚎𝚜 𝚏𝚛𝚘𝚖 𝚖𝚎 𝚠𝚑𝚊𝚝 𝚒 𝚐𝚛𝚘𝚠.
~ '𝚂𝚎𝚌𝚛𝚎𝚝 𝙶𝚊𝚛𝚍𝚎𝚗' 𝚋𝚢 𝚂𝚙𝚒𝚛𝚒𝚝𝚋𝚘𝚡

R U T H

Było niedługo przed północą, kiedy zmywałam z twarzy i dłoni krew po tej ostro wycieńczającej misji. Wróciliśmy jakąś godzinę temu, aczkolwiek nie byłam w stanie robić nic innego, jak wyczekiwać wieści ze strony lekarzy odnośnie stanu Tony'ego, Rogers'a i Barnes'a. Dopiero niedawno, gdy ukończyli ich operowanie, oznajmili, iż aktualnie śpią i jedyne, co można zrobić, to czekać na ich wybudzenie. Uspokoił mnie ten fakt, jednakże czas oczekiwania był, mimo wszystko, dręczący. Dlatego poszłam do łazienki i zmywałam z twarzy krew, którą zostawiła mi Echo. Dalej nie bardzo rozumiałam, dlaczego krwawiłam w losowych momentach. Może mój organizm, mimo już sporego zaznajomienia z moim alter ego, dalej nie przyswajał jeszcze wielu rzeczy. Może wciąż było to fizyczne obciążenie. Jak się okazało, zaklęcie nie rozwiązało problemu, a uwidoczniło go jeszcze bardziej. Fakt, uratowało nam wtedy życie, ale zdecydowanie nie pomagało mi w codziennym życiu. Wręcz przeciwnie — wykańczało mnie, dzień po dniu.

Wymyłam i opłukałam również dłonie. Krew na nich należała z kolei do Barnes'a. Do tej pory miałam przed oczami jego zakrwawioną twarz. Ciężko było mi się pozbyć z myśli jego widoku. To było wręcz niemożliwe, gdy w dodatku towarzyszyła mi obawa, iż mógł tego nie przetrwać. Że mogło być za późno.

Po osuszeniu dłoni skierowałam się do pokoju, by ubrać się w wygodniejsze ciuchy. Nałożyłam dresy i bluzę. Nie miałam siły, by iść pod prysznic. Następnym przystankiem była kuchnia, gdzie zrobiłam sobie dwie kawy — tak, dwa podwójne espresso. Przelałam je do jednego, większego niż filiżanka, kubka i skierowałam się do sali, w której leżał Tony. Mogliśmy tam przebywać pod warunkiem, że nie będzie tłoczno i będziemy wymieniać się czasem odwiedzin. Nie mieliśmy z tym problemu. Priorytetem był ich powrót do sił i zdrowia, chcieliśmy więc zapewnić im pełny komfort.

Siedziałam aktualnie na krześle, przy łóżku Tony'ego. Spał spokojnie, z podpiętą aparaturą. Jego stan wyglądał na kiepski, ale jak się okazało zbroja Iron Man'a naprawdę ogromnie przyczyniła się do całkiem stabilnego wyjścia z sytuacji. Niestety jego strój nie nadawał się nawet do rozbiórki na części, ale zdecydowanie lepsze to, niż żeby Tony miał przyjąć na siebie te wszystkie obrażenia.

Przyglądałam się, jak spał. Jego twarz była rozluźniona, spokojna, a umysł zdawał się odpoczywać od wszelkich trosk i zmartwień. Szkoda, że w takich okolicznościach, ale przynajmniej raz mógł po prostu odciąć się od rzeczywistości i odetchnąć.

Pomyślałam o Clincie. Dlaczego z nim nie mogło potoczyć się tak, że leżałby na łóżku, dochodząc powoli do siebie? Dlaczego nie miał szansy na wyjście z opresji? Dlaczego to ja nie byłam wtedy na jego miejscu...

Nikogo bym nie martwiła, nie denerwowała. Nie przysparzałabym problemów, ludzie by się mnie już nie bali...

Clint był złotym człowiekiem. To nie on powinien wtedy zginąć.

Do moich oczu napłynęły łzy, toteż zamrugałam kilkakrotnie, aby je odgonić. Upiłam kilka łyków kawy i utkwiłam wzrok w Tony'm.

— Dziękuję — szepnęłam. — Że nas nie zostawiłeś.

Ułożyłam dłoń na jego nadgarstku, zaciskając go delikatnie. Wiem, że nie mógł tego dojrzeć, ale uśmiechnęłam się do niego szczerze. Byłam naprawdę wdzięczna, że to przetrwał. Cokolwiek się wydarzyło w starciu z tamtym psycholem.

Nie mam pojęcia, co bym bez niego zrobiła. Naprawdę nie zniosłabym jego straty.

Zdecydowanie odeszłabym wtedy razem z nim.

— Ruth? — szepnął Peter, który pojawił się nagle w drzwiach.

Zwróciłam głowę w jego kierunku. Albo mi się wydawało, albo miał delikatnie zaczerwienione oczy.

— Co jest? — spytałam.

— Nie masz nic przeciwko, jeśli podmieniłbym cię na jakiś czas?

Jego głos był słaby. Teraz już byłam pewna, że musiał płakać.

Coś boleśnie ścisnęło moje serce na tę myśl.

— Nie mam nic przeciwko. I tak muszę jeszcze odwiedzić resztę. — Zaczęłam wstawać z krzesełka.

Peter w tym czasie wszedł do sali, podchodząc powoli i niepewnym krokiem do łóżka Stark'a.

— Dziękuję.

— Trzymasz się? — zapytałam.

W odpowiedzi zacisnął jedynie usta. Nie chcąc dręczyć go już więcej, najwidoczniej niekomfortowymi, pytaniami, położyłam mu dłoń na ramieniu. Zacisnęłam na nim palce i trzymałam je tak przez dłuższą chwilę.

— Wyliże się z tego — powiedziałam. — Ma za wielkie serce i za dużo do stracenia, żeby nas tak wszystkich zostawił. Nim się obejrzysz, zapewne zdążysz usłyszeć już kilka sarkastycznych tekstów z jego ust.

Poklepałam go po ramieniu, po czym wyszłam z pomieszczenia, zostawiając ich samych. Zamknęłam drzwi i postawiłam kilka kroków w głąb korytarza. W pole mojego widzenia wpadła sala, w której leżał Rogers. Zacisnęłam usta, zatrzymując się w miejscu.

Chwilowo się zastanawiałam.

Tylko, że... Szlag. Byłabym skończoną suką, gdybym do niego nawet nie zajrzała.

Podeszłam więc do drzwi, naciskając delikatnie na klamkę. Zerknęłam do wewnątrz upewniając się, iż nie było tu innego odwiedzającego. Nie zastałam nikogo, prócz Rogers'a, toteż westchnęłam cicho i weszłam do środka, zamykając za sobą.

Podeszłam do łóżka, siadając na krzesełku obok. Utkwiłam w nim wzrok, zupełnie nie wiedząc, o czym powinnam myśleć.

Czy to wszystko było warte nieodzywania się? Trzymania urazy? Czy musiała nastąpić tego typu sytuacja, prawie tragedia, abym w końcu przyszła do niego z własnej woli?

Tylko, że z drugiej strony jak miałam mu to przebaczyć? Kiedy najzwyczajniej w świecie nie potrafiłam. Był moim najlepszym przyjacielem, moją opoką w każdej sytuacji. Nie zwracał nawet zbytniej uwagi na to, że nienawidziłam się z Barnes'em. Kochał mnie za wszystko i mimo wszystko. Po czym mnie zdradził.

Prychnęłam pod nosem, kręcąc głową. Opuściłam wzrok na kubek z kawą. Upiłam kilka łyków uświadamiając sobie, że mój napój już się właściwie kończył.

Uniosłam gwałtownie głowę, kiedy usłyszałam, jak blondyn mruknął cicho. Poruszył się nieznacznie, marszcząc brwi. Moje serce zabiło nieco mocniej. Nie miałam pojęcia czy ze strachu, czy z ulgi. Czy Bóg wie z czego.

Dostrzegłam, że uchylił powieki, rozglądając się po pomieszczeniu trochę zdezorientowanym wzrokiem. Wyczekiwałam jego reakcji, gdy mnie zobaczy.

Zorientował się, że nie jest tu sam, dlatego przekręcił ostrożnie głowę, aby dojrzeć czuwające przy nim towarzystwo. Utkwił we mnie wzrok. Wyglądał na zaskoczonego.

— Wszyscy żyją. Jesteście bezpieczni — powiedziałam od razu, chcąc oszczędzić mu stresu zaraz po przebudzeniu.

Przymknął delikatnie powieki, wzdychając cicho.

— Dzięki Bogu — mruknął zachrypniętym głosem.

— Czemu jeszcze nie śpisz? Nie tak dawno byliście operowani.

— Serum robi swoje. Dosyć szybko się regeneruję. I chyba substancje usypiające nie do końca długotrwale na mnie działają.

No, tak. Że też na to nie wpadłam.

— Nie sądziłem, że będziesz pierwszą osobą, którą spotkam po obudzeniu.

Uchyliłam usta, obserwując jego twarz. Przyglądał mi się uważnie, nieco smutnymi oczami.

— Szczerze mówiąc... — zaczęłam. — Ja też nie sądziłam, że tu przyjdę. — Opuściłam wzrok.

— Dlaczego się jednak na to zdecydowałaś?

— Brzmisz, jakbyś nie chciał.

— Nie powiedziałem, że nie chcę. Uważam po prostu, że nie zasługuję.

Na powrót na niego spojrzałam.

Teraz nie widziałam w jego oczach już tylko smutku. Znajdowało się tam od groma poczucia winy i skruchy.

— Jak widać, zasługujesz — odparłam bezbarwnym tonem.

— Ruth... Nie chcę prosić cię o szansę, bo właściwie nie dałem ci powodu, abyś mi ufała. Ale czy możemy o tym kiedyś chociaż porozmawiać?

— Myślę, że kiedyś tak.

Pokiwał głową na moje słowa. Nie odrywaliśmy od siebie wzroku. Dotarło do mnie, jak bardzo nam siebie brakowało. I mimo, iż nie potrafiłam od tak zapomnieć o przeszłości... To czułam swego rodzaju ulgę. Przynajmniej w tym momencie.

Dostrzegłam kątem oka, że blondyn otworzył szerzej dłoń. Patrzył na mnie wyczekująco. Początkowo trochę się wahałam, ale ostatecznie ułożyłam w niej swoją własną, po czym oboje delikatnie wzmocniliśmy uścisk.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz trzymałam go za rękę.

— Przepraszam, Ruth...

Odwróciłam od niego wzrok, zaciskając usta. Nie wiedziałam, jak powinnam zareagować. Nie chciałam wchodzić w ten temat. Był dla mnie świeży i niezagojony, mimo sporego upływu czasu.

— I dziękuję. Że tu przyszłaś.

Spojrzałam na niego, przyglądając się chwilowo jego twarzy.

— A ja dziękuję, że mu się nie dałeś i przeżyłeś.

Uśmiechnęłam się nieznacznie i trochę niezręcznie, po czym wysunęłam dłoń z jego uścisku i wstałam z krzesełka. Odstawiłam je na bok.

Obdarzyłam blondyna szybkim spojrzeniem, skinąwszy mu głową. Odwzajemnił gest. Zaraz po tym opuściłam salę.

Zamykając drzwi odetchnęłam z ulgą. Mimo krótkiego czasu rozmowy, zdążyła mnie ona mocno wyczerpać. Wywołała emocje, wspomnienia i zostawiła mętlik w głowie.

Odczułam delikatny stres, gdyż właściwie pozostał jeszcze Barnes... Którego nie odwiedziłam... I który, być może tak samo, jak Rogers, zaczął się przebudzać.

Jako, że po raz kolejny zmiękłam, chciałam odwlec spotkanie z nim i skierowałam się do kuchni po kolejną kawę. Dopiłam w drodze resztę, która pozostała na dnie kubka. Będąc już na piętrze i zmierzając do docelowego pomieszczenia, usłyszałam, że ktoś krzątał się po kuchni. Paliło się tam światło.

I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie dziwny chłód, który stamtąd dobiegał.

Wzmocniłam chwyt na kubku. Nie wiem, skąd moja reakcja na czyjąś zwykłą obecność w kuchni, ale...

No, nie. Nie ma co się oszukiwać. Coś tu ewidentnie nie grało.

Stawiałam ostrożne i bezszelestne kroki, ale niestety będąc tuż przy progu, coś zatrzeszczało pod moją stopą.

Wszelkie dźwięki krzątania się po kuchni ustały. Poczułam mały przypływ adrenaliny, gdyż właśnie to utwierdziło mnie w przekonaniu, że być może mamy w siedzibie intruza. Nie wiem, jakim cudem, ale jednak.

Światło w kuchni, które padało także na korytarz, przybrało znacznie chłodniejszych odcieni. Otrzymałam aż nadto znaków, by uświadomić sobie, że coś tu nie grało.

Nawet jeśli był to ktoś od nas, zamierzałam go później opieprzyć za odwalanie w kuchni podczas nocy. Oczywiście zaraz po rzuceniu w niego kubkiem.

Nie zwlekając już dłużej, postawiłam szybko krok i zamachnęłam się, celując naczyniem w osobę stojącą nieopodal stołu. Stanęłam w progu gotowa do walki, ale najpierw chciałam dokładniej ujrzeć mój cel.

Zmarszczyłam brwi, kiedy moim oczom ukazała się jakaś blondynka, która zwinnie złapała kubek, tuż przed swoją twarzą. Następnie odsunęła go od siebie, przechylając również głowę. Zlustrowała mnie od góry do dołu zaciekawionym wzrokiem.

— Miłe powitanie — mruknęła, zaciągając rosyjskim akcentem.

— Kim jesteś i co tu robisz? — warknęłam.

— To moja siostra. — Usłyszałam za sobą.

Odwróciłam się gwałtownie, niedowierzając.

— Natasha! — Jej imię mimowolnie wybrzmiało z moich ust, na których po chwili pojawił się szczery uśmiech.

Rudowłosa odwzajemniła gest, a następnie przytuliłyśmy się mocno.

— Dobrze cię widzieć, Ruth.

— Ciebie też. Matko, tak się cieszę, że wróciłaś.

— No, tak, ja też się cieszę. Dobrze, że pytacie. Ale nie zwracajcie na mnie uwagi — mruknęła tamta dziewczyna.

Odsunęłam się od Nat, obdarzając pytającym wzrokiem blondynkę.

— Tak, to moja siostra — ponowiła Romanoff.

— Masz siostrę? — wypaliłam.

— Nie, to tylko zwidy, nie przejmuj się. — Blondynka machnęła ręką. — I serio? Kubek? — Odstawiła go na blat kuchenny. — Tym atakujesz ludzi?

Słucham? Przecież tylko to miałam pod ręką.

— Czy twoim zdaniem powinnam nosić przy sobie, dwadzieścia cztery na siedem, jakiś pistolet albo nóż? — zapytałam, marszcząc brwi.

— No, a nie? — odparła, jakby nigdy nic.

Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi. Ale właśnie ona uświadomiła mi, że będziemy mieć teraz do czynienia z dosyć ciekawą osobą.

Podeszłam do niej o kilka kroków. Dziewczyna również zwróciła się centralnie w moją stronę. Mierzyłyśmy się uważnie wzrokiem, obserwując każde najmniejsze drgnięcie na twarzy.

— Rozumiem, że to test? — zapytała. — Kto pierwszy mrugnie?

— Co? — wypaliłam dopiero po dłuższej chwili, gdyż potrzebowałam czasu, aby zakodować jej słowa.

— Nie, nic. Nie ważne. — Machnęła ręką, a następnie wystawiła ją w moją stronę. — Yelena Belova.

— Ruth Berget. — Ujęłam jej dłoń, akcentując moje nazwisko tak, jak należy.

Miała pewny uścisk. Podobało mi się to.

— Kraje skandynawskie? — zapytała.

— Tak, Norwegia — odparłam, po czym skinęłam na nią głową. — Ruskie?

— Tak, niestety.

Uśmiechnęłyśmy się do siebie nieznacznie, puszczając dłonie.

— Sama zaplatasz? — zapytała, patrząc na czubek mojej głowy.

— Tak.

— Ładne — dodała.

— Dzięki. Twój też niczego sobie. — Popatrzyłam na jej holenderskiego warkocza.

Laska miała gust.

Nie czując już żadnego przywiązania do sytuacji sprzed chwili, odeszłam od Yeleny i poczęłam grzebać po szafkach.

— Czyli wywiało cię po siostrę, Nat? — zaczęłam.

— Przy okazji zgarnęłam Lenę. Mój cel był początkowo inny.

— A dokładnie?

Zapanowała chwilowa cisza.

— Musiałam spalić mosty z przeszłości.

Jej ton świadczył, że nie bardzo chciała o tym rozmawiać. W dodatku słowa, które wypowiedziała, jeszcze bardziej utwierdziły mnie w tym przekonaniu.

Podeszłam do ekspresu, nie zwracając większej uwagi na Yelenę, która dalej krzątała się po kuchni. Nie bardzo obchodziło mnie, co robiła, dopóki się nie odezwała.

— Kawa? O tej godzinie?

Spojrzałam na nią i nieco oceniającym wzrokiem zeskanowałam jej poczynania. Trzymała w dłoni garnek z makaronem.

Nie znosiłam, gdy ktoś wchrzaniał się w moje sprawy, toteż poczułam potrzebę odgryzienia się.

— Obiad? — zapytałam. — O tej godzinie?

— Okej, słuszne spostrzeżenie.

Prychnęłam pod nosem. Nie wiem, czemu, ale zaczynałam ją lubić.

— Na pewno masz tylko rosyjskie korzenie? — kontynuowałam rozmowę.

— Bo?

— Bo ten makaron mówi mi, że możesz mieć coś wspólnego z Włochami.

Zaprzestała swoich czynności, zaczynając się chyba nad tym poważnie zastanawiać.

— Wiesz co? Zorientuję się. I dam ci znać.

Zaśmiałam się pod nosem.

— Co się działo pod moją nieobecność? — spytała Natasha.

— Obawiam się, że nie mogę za wiele powiedzieć przy twojej siostrze.

— Jest nieoficjalnie w drużynie. Hill ma ją przedstawić reszcie w trakcie najbliższych dni. Yelena musi podpisać jeszcze umowę.

— Spokojnie, nikomu nie powiem. — Blondynka puściła mi oko.

Obdarzyłam je obie krótkim spojrzeniem. Następnie dokończyłam robienie kawy i wyłączyłam ekspres. Odwróciłam się przodem do dziewczyn, opierając o blat kuchenny. Skrzyżowałam ręce na klatce piersiowej, zamyślając się chwilowo.

— Chodzi o zabójstwa, które ciągną się od kilku miesięcy. Ostatnio ich częstotliwość wzrosła. Wiemy jedynie, że mamy do czynienia z Hydrą. I to wszystko. Nie znamy powodów, dla których giną ludzie. Nie wiemy zupełnie nic.

— Nic? Żadnego tropu? — spytała Nat.

— Wszystkie wyeliminowaliśmy. Nic już się nie zgadza. Poza tym, że to dorosłe osoby. Ale to taka informacja, jakby jej nie było.

— Właściwie niezupełnie. Bo jeśli nie zabija dzieci, to już macie punkt zaczepny.

— To i tak nic nie zmienia. Dalej nie wiemy, dlaczego to robi. Wczoraj z kolei mieliśmy z nim starcie. Stark, Rogers i Barnes ponieśli trochę większe obrażenia. Znajdują się w salach wybudzeń.

— Oh, w mordę...

— Ale wyjdą z tego.

— A ten zabójca? — wtrąciła Yelena. — Wiecie kim jest?

— Podejrzewam, że jakimś eksperymentem Hydry.

— Co masz na myśli? — odezwała się Natasha.

— Jest bardzo silny i... — Podrapałam się po głowie. — Miał bandaż na głowie. Całej głowie.

— Co? – wypaliły w tym samym czasie. Wyglądały na odrobinę zdezorientowane.

— Typ ma cały łeb w bandażu. Żadnego wycięcia na oczy, nos, usta. Jest szczelnie owinięty bandażem. Ale nie to jest najlepsze. Najbardziej zadziwiający jest fakt, że potrafi przybierać ludzkie twarze. Niejednokrotnie podszywał się wcześniej pod ludzi, w tym także pode mnie.

— Rany, niezłą tu macie zabawę — mruknęła blondynka.

— No, skłamałabym, gdybym powiedziała, że się nudzimy. — Upiłam kilka łyków kawy.

— Mówiłaś, że chłopaki śpią? — spytała Natasha. — Można ich odwiedzać?

— Rogers się wybudził. Tony, gdy u niego byłam, jeszcze spał. A Barnes... Jeszcze nie wiem. Dopiero zamierzam do niego pójść.

Zacisnęłam usta. Matko, dlaczego tak się tym stresowałam?

— To twój chłopak czy...? — zaczęła Belova.

Popatrzyłam na nią ciętym wzrokiem, na co mimowolnie uniosła dłonie w geście obronnym.

— Pytam, bo zareagowałaś, jakbyś była przybita.

Zaraz po jej słowach spostrzegłam, że Natasha uśmiecha się pod nosem. Moje ciśnienie delikatnie skoczyło.

— Nie jesteśmy razem — zaznaczyłam dobitnie. — Byłam przy nim, kiedy jego stan wyglądał, jakby miał zejść z tego świata. Musiałam mu pomóc, niestety dając uciec mordercy. To był ciężki wieczór, więc chyba dziwne byłoby, gdybym zareagowała śmiechem czy spokojem.

— Okej, rozumiem, luz. Nie zabijaj. Czy coś.

Obdarzyłam ją krótkim, trochę zirytowanym spojrzeniem. Westchnęłam męczeńsko, zgarniając kawę z zamiarem wyjścia z kuchni.

— Dobra, idę dokończyć wycieczkę po rozbitkach — oznajmiłam.

Nie czekając na ich reakcję, opuściłam pomieszczenie. Szłam korytarzem czując, jak moje nogi jakoś dziwnie miękły z każdym kolejnym krokiem. Czy chodziło o rozmowę z Barnes'em, kiedy był w krytycznym stanie, a ja, zalana łzami, dotrzymywałam mu towarzystwa, splatając z nim palce?

Najprawdopodobniej tak. Bezcelowe byłoby wypieranie tego.

Będąc już przed drzwiami sali, w której leżał... Rany... Po prostu stałam, jak słup. Nie mogłam się przełamać, żeby tam wejść. W dodatku chyba bałam się widoku jego poranionego ciała, twarzy. Fakt, widziałam je z bliska, bardzo dokładnie, te kilka godzin temu, ale wtedy byłam przepełniona adrenaliną. Jedyne, na czym się skupiałam, to aby przeżył. Towarzyszyła mi determinacja. Obecnie, najzwyczajniej w świecie, wymiękałam.

— Jezu... — mruknęłam pod nosem.

Boże, co mi było?

Nabierałam głębokie wdechy nosem i wypuszczałam je ustami. Miałam nieco chłodne dłonie, a moje serce uderzało niespokojnie w ściśniętej klatce piersiowej. Nie byłam pewna czy mój głos nie zacznie drżeć, jeśli okaże się, że Barnes się przebudził i dojdzie do rozmowy między nami.

Ale im dłużej przecież zwlekałam, tym bardziej mój organizm reagował lękiem.

— Okej. Na początek tylko naciśnięcie klamki. Później będzie to, co ma być później. Najpierw muszę tam wejść. Muszę nacisnąć-

Znieruchomiałam, kiedy drzwi otwarły się na oścież... A właściwie, kiedy to Barnes je otworzył. Zalała mnie fala stresu. Wytrzeszczyłam mimowolnie oczy, bo zupełnie nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy.

Brunet patrzył na mnie zdziwionym wzrokiem. Trzymał kurczowo za stojak, na którym wisiała kroplówka. Zapewne nieco się też na nim podpierał. Na jego nosie widniał dosyć szeroki, biały plaster. Trochę mniejszy znajdował się na brwi. Niżej dostrzegłam, że jego oko jest przekrwione. Na kości policzkowej, po tej samej stronie twarzy, widniały plamy żółtych sińców. Miał rozcięte usta, ale nie zostały niczym opatrzone. Jego ciało rozpoczęło już intensywną regenerację, przez co rany na wargach zrosły się, pozostawiając ciemne strupy. Nie miałam pojęcia, jak wyglądał jego brzuch, ale... Chyba nie chciałam tego widzieć. Nie w moim aktualnym, roztrzęsionym, stanie.

— Gadasz sama do siebie? — mruknął.

— N- Nie. Nie? Co ci odbiło?

— Co mi odbiło — powtórzył z nieznacznym uśmiechem.

Przymknęłam oczy, wzdychając ciężko. Poczułam nagłą suchość w jamie ustnej.

— Przyszłam cię odwiedzić. Podejrzewałam, że mogłeś się przebudzić tak, jak Rogers, ale- Zaraz, chwila. Czy ty nie powinieneś jeszcze leżeć, do chuja? Co ty robisz? Po co wstałeś?

— A miałem taki spokój...

— Oh. Okej. — Prychnęłam udawanie pod nosem i zaczęłam się odwracać, żeby najzwyczajniej w świecie sobie stąd pójść.

Szkoda moich nerwów.

— No, przecież żartuję. — Chwycił mnie delikatnie za ramię, abym się zatrzymała.

Do stresu, poza tym, że przed chwilą dołączyło rozdrażnienie, pojawiło się również skrępowanie w momencie, w którym mnie dotknął. Poczułam ścisk w podbrzuszu.

Popatrzyłam na niego, próbując zejść na ziemię. Bo dotychczas myślałam, że po prostu tylko zejdę.

— Co ci jest, Berget? Może ty też oberwałaś?

— Ty zaraz możesz oberwać.

— Miłe powitanie po obudzeniu.

— Powinieneś jeszcze spać, tak a propos.

— Nic nie poradzę, że się obudziłem i nie mogłem usnąć. Poza tym, nie zamierzam spędzać całych dni w łóżku, bo zanudzę się na śmierć.

— Stary, śmierć to patrzyła ci prosto w twarz. Powinieneś leżeć i regenerować się, mówię serio. Jeszcze przyjdzie pora na chodzenie.

Popatrzył mi w oczy, po czym uniósł delikatnie kąciki ust.

— No, skoro aż tak ci zależy.

Pojebie mnie. Ledwo co się obudził i już się zaczyna.

— Nie aż tak. Po prostu myślę trzeźwo i-

— Miła odmiana.

— Przypierdolę ci zaraz.

Zaśmiał się na moje słowa, po czym syknął cicho pod nosem.

— Widzisz? Musisz odpoczywać.

— Nic nie muszę, Berget. Ewentualnie mogę.

— No, to możesz? — Westchnęłam, trochę bez humoru.

Naprawdę najadłam się dzisiaj sporo stresu zastanawiając czy to przeżyją. Mógł sobie darować takie głupie drażnienie. Ostatnie, czego chciałam, to stres.

Brunet chyba to zauważył, ponieważ momentalnie spoważniał.

— Mogę — odparł po dłuższej ciszy, nie odrywając ode mnie wzroku.

Przygryzłam policzek od wewnątrz, czekając, aż się w końcu ruszy i wróci na łóżko. Na szczęście tym razem odpuścił sobie wszelkie żarty. Wrócił się powoli do łóżka, siadając na nim.

— Tak lepiej? — spytał, ale w jego głosie nie słyszałam kpiny czy sarkazmu.

— Tak. Lepiej dla ciebie. Wiem, że twój organizm szybko się regeneruje i że ty sam szybko się nudzisz, nic nie robiąc, ale to serio dla twojego dobra. Barnes, zaledwie kilka godzin temu typ rozcinał ci brzuch.

Nie skomentował tego. W zamian tylko patrzył mi uważnie w oczy.

— Jak się czujesz? — spytałam.

— Powiedzmy, że nie jest tak źle. Najgorzej jest z brzuchem, ale do przeżycia.

— Okej — powiedziałam prawie bezdźwięcznie.

— A ty?

Zmarszczyłam brwi. Jak się okazało, bujałam już w obłokach i topiłam się w myślach, gdyż jego pytanie ściągnęło mnie na ziemię.

Co ja?

— No, jak się czujesz? — Stłumił śmiech.

— Oh... Em... — Podrapałam się po głowie. — Cóż, właściwie udało mi się wyjść z tej sytuacji bez szwanku, więc-

— Ale nie pytam o fizyczność. Widzę przecież, że nie otrzymałaś obrażeń.

Przygryzłam wargę. Rany, nie bardzo chyba chciałam wkraczać w ten temat. Nie chciałam się rozemocjonować.

— Gdy tylko dowiedzieliśmy się, że jesteście w stabilnym stanie, ulżyło nam — odparłam krótko.

— Nie wyglądasz, jakby ci ulżyło. Co jest?

— Nic, Barnes.

— Jasne. A ja blefowałem z tym brzuchem.

— Serio, nie wiem, co mam ci powiedzieć. Nic mi nie jest.

Zapanowała cisza. Była dosyć niezręczna. Barnes odchrząknął przed kontynuowaniem rozmowy.

— Mówisz, że reszta jest w stabilnym stanie? — spytał.

— Tak. Na szczęście tak.

— Steve też?

Wyglądał na zmartwionego.

— Tak, też. Wszyscy są. Dlaczego pytasz akurat o niego?

— Pamiętam... Po prostu jak go wtedy zobaczyłem...

Wiedziałam dokładnie, co czuł. Zareagowałam podobnie, kiedy dostrzegłam jego samego w krytycznym stanie.

— Wiem, Barnes. Rozumiem. Ale wszystko jest już w porządku. Przeżyliście. To najważniejsze.

— Pamiętam to jak przez mgłę. Ale Steve miał wtedy na sobie rany kłute i było tam pełno krwi. Martwił się o Stark'a. Mieli się spotkać po przeszukaniu pomieszczeń. Podobno do niego nie wrócił.

— Nie wrócił, bo morderca dopadł go w pierwszej kolejności. Podejrzewam, że rzucił w niego czymś na wzór granatu... Nie wiem. Jego zbroja była cała zwęglona. Ciężko było się do niego dostać, aby go wyciągnąć. Zakleszczył się w niej. Ale udało się. W dodatku strój okazał się świetną amortyzacją, bo stan Tony'ego nie jest taki zły, jak się nam wszystkim początkowo wydawało.

Mówiłam przez ściśnięte gardło. Nie patrzyłam brunetowi w oczy. Nie chciałam, żeby zobaczył u mnie ewentualne łzy.

— Walczyłaś z mordercą, dobrze pamiętam?

— Tak.

— Czy on zdjął tę maskę? Pamiętam, że dał mi jedną. Ale... — Pokręcił głową. — Nie wiem, wszystko wydaje mi się absurdem.

— Tak, zdjął maskę.

— Jak wyglądał? Znałaś go?

— Nie znałam. Jego twarz była w całości zabandażowana. Nie wiem, co Hydra z nim zrobiła, ale... To nie było ani trochę normalne. Jego głos był zniekształcony. Nie wiem o co tutaj biega, Barnes. Serio.

Uniosłam na niego wzrok uświadamiając sobie, że przez cały ten czas nie spuścił ze mnie wzroku. Siedział nieruchomo, w jednej pozycji, wpatrując się we mnie z emocjami wymalowanymi na twarzy.

— I był bardzo silny — dodałam.

— Skurwysyny. Musieli dać mu serum. Wiesz, takie jak mi. — Pokręcił głową. — Albo i lepsze.

Poczułam delikatny skurcz w klatce piersiowej. Nie chciałam o tym myśleć, ale... Kurwa, oni wciąż byli w stanie zrobić sobie super-żołnierza na posyłki. A co gorsza, potrafili posunąć się do jego ulepszenia. Skoro morderca umiał przybierać cudze twarze. Tylko jak to osiągnęli? Zdarli mu jego własną? Przylepili nano maskę?

Przymknęłam oczy. Nawet nie chciałam sobie tego wyobrażać.

— Jak wyszłaś z pokładu? I dlaczego tam nie zostałaś, skoro cię wyraźnie prosiłem?

Tym razem uniosłam wysoko brwi, bo... Bo chyba się, kurwa, przesłyszałam.

— Nie pytasz mnie serio? — Zaśmiałam się sztucznie.

Nie skomentował moich słów. W zamian, z powagą na twarzy, przetarł sobie oczy.

Zagotowało się we mnie. I to w błyskawicznym tempie.

— Wyszłam stamtąd, bo potrzebowaliście pomocy. Inaczej wykończyłby was i nie byłoby co zbierać.

— Mogło ci się coś stać. Zapomniałaś już, jak zareagowałaś na tamto ciało w aucie?

Oh, Jezu...

Z tego wszystkiego zupełnie o tym zapomniałam...

— No, właśnie. Twoja aktualna mina mówi sama za siebie.

— Pozwól, że rozdzielimy te dwie sprawy, bo nie są ze sobą połączone. Śmierć tamtej kobiety i moja reakcja, to co innego. Walka z tamtym typem i ratowanie wam tyłków, to też co innego.

— Co nie zmienia faktu, że miałaś zostać w quinjecie.

— Nie wkurwiaj mnie, proszę cię. Doskonale wiesz, że tylko ciapa by tam została.

— Jak? Jak stamtąd wyszłaś?

— Normalnie. Ludzie boją się Echo. Wystarczyło tylko na nich popatrzeć. A ty-

Celowałam w niego palcem, ale wraz z natłokiem myśli, mimowolnie go opuściłam.

— Zaraz, skąd niby wiesz, że się tam znalazłam? I w ogóle jak ja się tam znalazłam, do cholery?!

— Uspokój się.

— Nie, nie uspokoję się. Jak się tam znalazłam i skąd o tym wiesz?

Zacisnął usta. Widziałam w jego oczach, że to, co powie, zupełnie mi się spodoba.

— Poddusiłem cię i odciąłem przytomność, bo nie chciałaś wracać do quinjetu. Jak już nie stawiałaś oporu, zaniosłem cię na rękach.

Uchyliłam bezwiednie usta.

No chyba, kurwa, żartował.

— Że co zrobiłeś? — spytałam przez zęby.

— Uspokój się, Berget.

— Kto pozwolił ci decydować, co powinnam robić i gdzie powinnam się znajdować?

— Ktoś musiał zdecydować, bo nie myślałaś wtedy trzeźwo.

— O czym ty pierdolisz?

— Ruth, odchodziłaś od zmysłów! — Wstał z łóżka, podchodząc do mnie o kilka kroków. — Ciągle mamrotałaś coś pod nosem mając, kurwa, pistolet przy głowie.

— I wystraszyłeś się, że spierdolę misję, tak? Dlatego łatwiej było mnie odstawić? Jeden problem z głowy?

— Do ciebie chyba nie dociera właściwy przekaz.

— Jak ma dotrzeć, skoro zachowujesz się, jakby moje wyjście z quinjet'u było zbrodnią? Bardzo mi miło, że te pretensje są twoim podziękowaniem za uratowanie ci, kurwa, życia.

— Uważasz, że powinienem tak po prostu dać ci wolną rękę po tym, jak wyglądałaś, jakby dosłownie sekundy dzieliły cię od strzelenia sobie w łeb?

— A ty ciągle swoje, nie? Chuj z tym, że gdybym się tak szybko nie obudziła po twoim duszeniu i nie zjawiłabym się w piwnicy teatru, leżałbyś tam martwy z flakami na wierzchu.

— Nie ustąpisz?

— Nie! Nie ustąpię. Bo twoje pretensje są bezpodstawne i absurdalne.

— Twoje myślenie jest absurdalne, Berget. Nie zamierzałem ryzykować, żebyś zrobiła sobie, kurwa, krzywdę.

— Tak, bo najważniejsze jest to, co ty uważasz za słuszne. Nawet, jeśli w rzeczywistości okazało się inaczej. Nawet jeśli dowodem na to, jest to, że w ogóle rozmawiamy. Że żyjecie.

— Czy ty postąpiłabyś inaczej? Dałabyś mi wolną rękę?

— Nie odwracaj kota ogonem. Ile razy będę musiała ci jeszcze powtarzać, że postąpiłeś błędnie? Może gdybym tam od samego początku z wami była, nie doszłoby do tego, że musieli was operować.

— Powiedz, Berget, jak mam być pewny, że gdybym cię wtedy nie odciął, przykładowo nie podłożyłabyś się później mordercy, żeby to on cię wyręczył i zabił?

Tak, jak dotychczas czekałam, aż skończy wypowiedź, żebym mogła go w końcu słownie zdominować, tak teraz zamilkłam.

Bo zabolało mnie to, co powiedział. Twierdził, że opuściłam quinjet po to, aby się zajebać? Podczas, gdy próbuję mu bezskutecznie uświadomić, że chciałam ich ratować?

— Jasne — mruknęłam beznamiętnie. — Najpierw Rogers, a teraz ty. Uważacie, że macie najlepsze spojrzenie na sytuację i wiecie, co będzie w danej chwili najlepsze. W tym przypadku, najlepsze dla mnie. To jest czysty egoizm, Barnes.

Obserwował mnie, nie odzywając się słowem. Czując, że moje zdenerwowanie wzrasta, a łzy wyczekują momentu ujścia, zamierzałam stąd po prostu wyjść. Nie miałam najmniejszej ochoty z nim dalej rozmawiać.

— Dzięki za zaufanie — skwitowałam, po czym skierowałam się do drzwi.

Wyszłam z sali, a brunet nie próbował mnie nawet zatrzymać.

Szłam prosto do swojego pokoju. Chciałam odreagować, pobyć sama. Miałam już wszystkiego po dziurki w nosie. Ileż można się starać? I po co to staranie? Skoro ostatecznie i tak, kurwa, wszystko było źle? Nie istotne, że nadstawiałam za nich karku; że się, kurwa, szczerze martwiłam. Naprawdę się martwiłam. Obiecałam sobie, że osobiście dorwę mordercę, ale istnieją rzeczy takie, jak priorytety. Nie miałam wyjścia. Nawet nie chciałam go wtedy zatrzymywać. Liczyło się dla mnie to, żeby przeżyli. Żeby nikt z nas nie musiał po raz kolejny przeżywać jebanej żałoby. Po co? Po to, aby teraz dowiedzieć się, że tak naprawdę nie jestem obdarzana zaufaniem. Że zapewne robiłam to wszystko z korzyścią dla siebie. Że niepotrzebnie się mieszałam.

Po to, aby nie usłyszeć od Barnes'a nawet głupiego dzięki.

Nie chodziło o to, że był to powód moich działań. Chodziło o to, że on chyba wcale nie dostrzegał rzeczywistego problemu. Dla niego zachowałam się nieodpowiedzialnie i lekkomyślnie, mogąc narazić siebie, ich i misję. Ale jak można to nazwać inaczej? Za każdym razem nadstawiamy za siebie karku. Narażamy się dla siebie, mając świadomość, że coś kiedyś może pójść nie tak. Na pewno ostatnią rzeczą byłoby bierne patrzenie, jak komuś dzieje się krzywda. Dlatego nie chciałam patrzeć. Nie chciałam czekać czy słuchać się Barnes'a w tamtej chwili. Uratowałam mu, kurwa, życie. Zrobiłam to, co było słuszne; to, co zrobiłby każdy z nas, gdyby nastąpiła taka sytuacja. Ale on i tak posiadał swoje mądrości. I tak jego zdaniem powinnam zostać w quinjecie. Ale po co? Po jaką cholerę?

Trzasnęłam drzwiami od pokoju, kiedy byłam już w pomieszczeniu. Odstawiłam filiżankę z hukiem na szafeczkę nocną i położyłam się na łóżku. Miałam wszystkiego serdecznie dosyć. Potrzebowałam, aby ten dzień się już po prostu skończył. Żeby go odhaczyć, cokolwiek.

Ktoś — może jakimś cudem — mógłby pomyśleć, że zrobiłam sporo.

Ale ja czułam się, jakbym zawiodła. Na wielu płaszczyznach.

Po prostu zawiodłam.

Witajcie, Kochani! 💙🖤
Potwornie nie podoba mi się, że to kolejny tydzień, w którym nie miałam czasu siąść nawet na chwilę do pisania rozdziałów. Postaram się nadrobić to w aktualny weekend.
A teraz zupełnie odbiegając od tematu, w ramach ciekawostki — odbywałam dziś praktyki w podstawówce, prowadziłam lekcję muzyki. Uczyłam dzieci piosenki o tytule „Zabawa z echem". Od początku patrzyłam na nią ze spaczeniem XD przez moją własną książkę. Także możecie się domyślać, że wyobrażałam sobie, jak to cudowne „echo" z piosenki „biegało po lesie w cytrynowej sukience w pstre plamki"... 🥲
Ciekawe doświadczenie, nie powiem, że nie.

Udanego weekendu! Wypoczywajcie! I do zobaczenia 💙🖤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro