𝚇𝚇𝚅𝙸𝙸

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝚗𝚘, 𝚒'𝚖 𝚗𝚘𝚝 𝚑𝚎𝚛𝚎 𝚝𝚘 𝚋𝚎 𝚊 𝚜𝚊𝚟𝚒𝚘𝚞𝚛 𝚢𝚘𝚞 𝚕𝚘𝚗𝚐 𝚏𝚘𝚛
𝚘𝚗𝚕𝚢 𝚝𝚑𝚎 𝚘𝚗𝚎 𝚢𝚘𝚞 𝚍𝚘𝚗'𝚝.
~ '𝙹𝚊𝚠𝚜' 𝚋𝚢 𝚂𝚕𝚎𝚎𝚙 𝚃𝚘𝚔𝚎𝚗

R U T H

Nie czułam praktycznie nic poza nienaturalnym spokojem, balansującym na granicy z furią. Wiem, brzmi absurdalnie, ale nie tylko tak się czułam — taka też była aktualna sytuacja.

Moje oczy napotkały swój cel i tylko to się teraz dla mnie liczyło. Staliśmy na wprost siebie, oko w oko.

Obudził we mnie bestię, więc z wielką przyjemnością sprawie, że tego doświadczy.

Podchodził do mnie z ząbkowanym nożem w dłoni. Był cały we krwi. Coś poruszyło moje wnętrze, ale nie dlatego, że odezwała się moja własna trauma.

Nie.

Jej już nie było.

Chodziło o Barnes'a.

Tylko i wyłącznie.

— Zraniłem go wystarczająco mocno, żeby zaczął się powoli wykrwawiać i umierać — odpowiedział na moje wcześniejsze słowa.

— Dopilnuję, by to on patrzył, jak walczysz o oddech.

— Radziłbym się więc spieszyć, bo nie zostało mu za wiele czasu.

— A ja radziłabym zamienić maskę na tę drugą — powiedziałam nisko i zimno. — Bo wątpię, że będzie ci teraz do śmiechu.

— Dopóki rwiecie sobie włosy z głosy, by mnie dopaść, na mojej twarzy zawsze będzie gościł uśmiech.

— Nie wiedziałam, że Hydra zaczęła bawić się w teatrzyk.

— A to zabawne, bo już od dłuższego czasu to wy jesteście naszymi marionetkami. — Jego głos coraz mniej przypominał ten Barnes'a. Zdawał się dziwnie zniekształcać.

— Najwyższa pora ukrócić wam tę zabawę.

— Oh, nie... — Uniósł dłonie do swojej maski, zdejmując ją z siebie. Rzucił ją na bok. — Zabawa się dopiera zaczyna.

Ciężko było mi uwierzyć własnym oczom, ale zupełnie nie spodziewałam zobaczyć... Zabandażowanej twarzy? Dosłownie całą jego głowę zakrywał beżowy materiał. Nie pozostawił ani otworów na oczy, ani na nos — widniał jedynie jego zarys.

Miejsce pod bandażem, w którym powinny znajdować się usta, wykrzywiło się w uśmiechu.

Nie mam pojęcia o co tu chodziło i co Hydra zrobiła z jego twarzą, ale ciężko było mi już teraz myśleć o nim, jak o człowieku. Wyglądał na jakiś eksperyment.

Jednakże nie było tu miejsca na jakiekolwiek współczucie.

Jedyne słowa, które odbijały się teraz echem w mojej głowie, to bez. litości.

— Skoro tak... — mruknęłam, wystawiając rękę.

Wraz z przekręcaniem nadgarstka, ściany i podłoga zmieniały swoją powierzchnię w lustra. Były rożnej wielkości, jaśniejszych lub ciemniejszych odcieni. Gdzieniegdzie wystawały z nich ostre krawędzie lub odłamki, o które zamierzałam rozciąć jego łeb.

Mój oddech delikatnie się spłycił pod wpływem furii, a przez to wraz z wydychanym powietrzem z mojego nosa wydostawała się także para. W pomieszczeniu było lodowato. Robiłam to świadomie, mając nadzieję, że dzięki temu Barnes nie będzie się tak szybko wykrwawiał.

Nie zwlekając już dłużej, wyjęłam pospiesznie pistolet i naładowałam go. Morderca poruszył się nieznacznie, zamierzając chyba do mnie podbiec. Jednak ja w tym czasie nadal stałam w miejscu, celując lufą w różne miejsca luster. Po wystrzeleniu kilku nabojów, kule przeleciały przez ich powierzchnię, wylatując z zupełnie innych stron. Wróg uniknął strzałów, choć wątpię, by spodziewał się skąd dokładnie nadciągały. To było jego chwilowe szczęście, a mój pech, że nie miałam na tyle czasu, aby precyzyjnie wycelować.

Odrzuciłam pistolet i gdy był już przy mnie, uniknęłam ciosu. Nie ustając, zamachnął się drugi raz, ponownie chcąc uderzyć mnie w twarz. Tym razem złapałam jego pięść, wbijając w nią ostre paznokcie moich poczerniałych palców. Syknął z bólu, chcąc wyrwać się z mojego chwytu. Nie pozwalałam mu na to. Co więcej, wystawiłam drugą dłoń, by chwycić za jego gardło i zdecydować o jego oddechu.

Zdołał jednak złapać mój nadgarstek, nie dopuszczając mnie do niego. Musiałam przyznać, że miał dużo siły. Bardzo dużo. Gdyby nie Echo, nie podołałabym mu ze zwykłą ludzką wytrzymałością.

Zaczęliśmy się siłować, co chwila przepychając z miejsca na miejsce. W pewnym momencie zamachnęłam się mocno i kopnęłam w jego kolano. Liczyłam, że nastąpi jego przeprost, ale niestety nic nie chrupnęło ani nie przeskoczyło w przeciwną stronę. Morderca jedynie warknął pod nosem z bólu. Nie chcąc przerywać ataku, puściłam pięść, mając na palcach jego krew, po czym sięgnęłam do kieszeni po nóż. Zorientował się, co zamierzałam zrobić, toteż uprzedził mnie i złapał za drugi nadgarstek. Dałam się wrobić, gdyż teraz trzymał mnie mocno, a ja nie mogłam wykonać żadnego sensownego ruchu.

No, prawie.

— Czyli tak się bawimy. — Uśmiechnęłam się nieznacznie, a zaraz potem zacisnęłam pięści.

Przez moje ciało przeszedł przyjemny chłód. Nie minęło długo, nim oboje zapadliśmy się w głąb lustra, na którym dotychczas staliśmy.

Przebijaliśmy się przez jego warstwy, aż w końcu znaleźliśmy się w lustrzanym wymiarze. Zeskoczyłam na nogi, podczas gdy on zachwiał się i upadł. Byłam pewna, że nie zdołałby utrzymać równowagi, dlatego też nas tu sprowadziłam.

Czując, jak mrok zalewa moje ciało i umysł, podeszłam do niego stanowczym krokiem i nadepnęłam na jego klatkę piersiową. Docisnęłam ją mocno do ziemi wsłuchując się w jego stękanie. Nie szczędziłam siły. Chciałam połamać mu żebra.

— Po co to wszystko? Po co te zabójstwa? — warknęłam, a mój głos odbił się echem od lustrzanych ścian.

Odpowiedzią wroga był przytłumiony śmiech. Był bardzo zniekształcony. Podejrzewałam, że miałam okazję słyszeć jego prawdziwy głos. Jednakże mało mnie to obchodziło. Liczyło się dla mnie to, że czuł ból, toteż uniosłam nogę, którą dociskałam go do ziemi, a następnie przyłożyłam mu stopą w twarz. Ponowiłam uderzenie kolejny raz i kolejny. Jego głowa była poobijana i porozcinana — wnioskowałam po plamach krwi na bandażu. Zaraz potem przykucnęłam przy nim i chwyciłam go za gardło tak, jak od początku planowałam. Zacisnęłam na nim mocno palce nie zważając na to czy wbiję w niego pazury. Uniosłam je nieznacznie, a następnie przypieprzyłam jego potylicą o grunt.

— Zadałam ci pytanie. — Szarpnęłam nim.

— Jesteś pewna... Że znasz oblicza swoich bliskich? — wydusił.

Zmrużyłam oczy, nie bardzo wiedząc o co mu chodziło.

— O kim konkretnie mówisz?

Ponownie odpowiedział mi śmiechem.

Nie rozczulając się nad nim, po raz kolejny uderzyłam jego głową o ziemię. Następnie wysunęłam z drugiej dłoni ostry odłam lustra. Przystawiłam go do jego twarzy, naciskając na miejsce policzka.

— Śmiej się, kurwa, póki możesz, bo przysięgam ci, że osobiście przedostanę się tym odłamkiem do twoich oczu, abyś mógł patrzeć, jak rozcinam ci płuca i wydrapuję z ciebie twój ostatni, pieprzony, oddech — wycedziłam przez zęby, przybliżając do niego twarz.

— Nie zrobisz tego... — Prawie przestawałam go rozumieć i nie chodziło mi o jego zniekształcony głos.

Ja naprawdę mocno ściskałam jego gardło...

— Niby czemu?

— Bo w budynku jest bomba. I tylko ja mogę ją rozbroić. A twoi drodzy przyjaciele czekają na pomoc.

— Nie urodziliśmy się wczoraj, żeby nie wiedzieć, że na każdej takiej misji czyha na nas śmierć. Więc nie pierdol i odpowiedz na moje pytania. Po. Co. To. Wszystko?-

— W teatrze są dzieci. Trwa spektakl — wydusił, zdawało się, resztkami sił.

Uniosłam wzrok przed siebie, nie puszczając tego skurwiela nawet na chwilę.

Kurwa, po prostu pięknie. Że też od razu nie ewakuowaliśmy ludzi.

Co prawda, mógł nas też wrabiać z informacją o bombie, by po prostu zwiać. I byłam prawie pewna co do słuszności tej myśli.

Ale... No, właśnie. Prawie.

Nie, po prostu nie wierzę...

Westchnęłam zrezygnowana i wściekła.

— Gdy spotkamy się kolejnym razem, osobiście odprowadzę cię do piekła — syknęłam, podnosząc go jednym ruchem.

Nie dbałam o to czy rozszarpię jego gardło, czy jego obrażenia będą duże. Nie. Dbałam. O to. Tak samo, jak on nie dbał o ludzkie życie i rodziny zabitych. Tak samo, jak on nie dbał o tę, kurwa, linę, która była ostatnią deską ratunkową Clint'a.

Szarpnęłam za jego ubranie, wpychając go w lustro na ścianie przy nas. Zaraz po chwili sama w nie weszłam.

Gdy przeszliśmy na drugą stronę, pchnęłam go, aby upadł na jeszcze widniejące lustra. Być może były tam właśnie miejsca ostrych krawędzi. Tym lepiej dla mnie.

Wyjęłam pistolet z drugiej kabury i naładowałam go, celując prosto w jego pieprzony łeb. Obserwowałam go z zaciśniętą szczęką czując jakiś dziwny chłód pod moim nosem. Ale nie zwracałam na to narazie większej uwagi.

— Gdzie ona jest? — warknęłam.

— Tu, w piwnicy — odparł, trzymając się za szyję.

— Zaprowadzisz mnie do niej. Rozbroisz ją. Wepcham ci ją do ust, które osobiście poszerzę twoim ząbkowanym nożem. I odstrzelę ci łeb.

— Ruth? — Usłyszałam z boku.

Popatrzyłam na Barnes'a pod ścianą.

Ledwo się już trzymał.

Przez moje ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Dotarło do mnie, że czas kończył się znacznie szybciej, niż przypuszczałam. W mojej głowie zapanował mętlik. Miałam potworny dylemat. Jeśli mu nie pomogę, umrze. Ale w takim wypadku morderca ucieknie i znów zacznie zabijać...

Zacisnęłam usta, walcząc sama ze sobą.

Nagle do moich uszu dobiegł przeładunek broni. Gwałtownie skierowałam głowę w stronę wroga, celując w niego pewnie. Tylko, że jak na złość, on mierzył w Barnes'a.

— Albo puszczasz mnie wolno. Albo przestrzelam mu mózg. Wybieraj.

Czułam, jak do moich oczu napłynęły łzy, a przez kręgosłup przeszedł dreszcz przerażenia.

Bałam się, że strzeli, bez względu na to, jaką decyzję podejmę.

Nie mogłam na to pozwolić, nie mogłam. Kurwa, prawie go miałam. Przecież byłam tak blisko. Ale...

Cholera... Nie mogłam na to pozwolić.

Zaczęłam powoli opuszczać broń. Morderca robił to samo. Nie odłożył pistoletu, ale nie mierzył już w nikogo. Zaczął niespiesznie odchodzić, obserwując mnie. Ja również nie spuszczałam z niego wzroku do momentu, w którym zniknął z mojego pola widzenia.

Miałam cichą nadzieję, że ktoś z góry go dorwie. I że on sam nie zrobi nikomu krzywdy.

Schowałam pistolet do kabury i podbiegłam do Barnes'a.

— James, słyszysz mnie? Proszę, powiedz, że tak. — Poklepałam jego twarz.

— Mhm... — mruknął. — Ale jest już ciężko...

— Zaraz cię stąd zabiorę.

— Steve.

— Co?

— Jest tu też Steve. I nie wiem co ze Starkiem.

Po raz kolejny poczułam ciarki na karku.

Nie. Nie, proszę.

Nawet nie chciałam kreować tej myśli. Po prostu miałam nadzieję, że to nie to.

Że to nie będzie to...

Znowu...

— Zajmiemy się tym i wszystko ogarniemy — powiedziałam, ale nie byłam pewna, kogo dokładnie chciałam przekonać. — Jak bardzo cię zranił?

Zaczęłam oglądać jego ciało. Nie wiem czy się łudziłam... Nie wiedziałam już, co myśleć, do kurwy nędzy! Krwi wokół Barnes'a było stanowczo za dużo, abym była spokojna.

Moje dłonie zaczęły drżeć.

W dodatku myśl o bombie...

Boże.

— Rozciął mi brzuch — szepnął bezsilnie.

Przełknęłam ślinę, starając się nie zwariować.

— Jeśli ktoś mnie słyszy — zaczęłam, mówiąc do słuchawki — w budynku być może znajduje się bomba. Tu w piwnicy. Schodami na dół obok recepcji. Powtarzam, w budynku-

— Tu nie ma zasięgu, Ruth...

— No, do chuja! — warknęłam.

Przybliżyłam się do bruneta, chwytając go delikatnie za ramię.

— Posłuchaj, James. To może zaboleć, ale muszę zatamować twoją ranę. Naprawdę mi pomożesz, jeśli odsuniesz rękę z brzucha. Dasz radę to zrobić?

Zacisnął szczękę, marszcząc brwi. Wiedziałam, że bardzo cierpiał. To było widać, jak na dłoni.

— Zaufasz mi? — spytałam trochę łagodniej.

Brunet popatrzył mi w oczy. Nie odpowiedział, w zamian zaczął przyglądać się mojej twarzy. Jego wzrok ostatecznie powrócił do moich tęczówek. Zaraz po tym skinął delikatnie głową.

Po moim brzuchu rozlało się ciężkie do opisania uczucie. Ale nie miałam czasu się nad tym teraz dłużej zastanawiać.

— Dobrze. Dziękuję, James — powiedziałam prawie szeptem.

Następnie pomogłam zabrać mu rękę z brzucha. Syknął przez zaciśnięte zęby. Nie chciałam tego słuchać, ale jednocześnie nie miałam wyboru. Ułożyłam dłonie przy jego rozcięciu. Boże, nie chciałam się nawet zastanawiać czy to, co widziałam, to skrawki materiału ubrania czy po prostu jego wnętrzności. Ucinając myśli i chcąc pozostać jak najbardziej trzeźwą, zaczęłam wytwarzać maleńkie lustrzane kryształki na jego ranie. Tony niejednokrotnie obdarzał nas tego typu opatrunkiem, ale w formie lodu. Ja posługiwałam się nieco innymi metodami. Widziałam po twarzy bruneta, że przysparzam mu ogrom bólu. Wnioskowałam to po grymasie na jego twarzy oraz mocno zaciśniętych oczach i ustach. Jednakże było to jedyne wyjście. Kryształki, które wytwarzałam, były ostre — stąd jego ciężka reakcja. Wbijały się w jego skórę, poniekąd imitując szwy. Były skutecznym i wytrzymałym opatrunkiem. W innym wypadku nie torturowałabym go.

Gdy ukończyłam tamowanie krwi, popatrzyłam w jego oczy.

— Wyjdziesz z tego. Zaraz pójdę po pomoc. Muszę jeszcze odszukać Rogers'a.

— W jednej z alejek po twojej lewej — wymamrotał.

— Dzięki. Idę tam. I wrócę do ciebie.

Rzuciłam mu ostatnie, dosyć zmartwione spojrzenie, po czym ruszyłam w tamtym kierunku. Szlam dosyć szybko, zerkając w każdy zakamarek. W końcu natrafiłam...

Boże...

Leżał w kałuży krwi. Nie ruszał się. Nie widziałam też, żeby oddychał.

— Nie, nie, nie... — Do moich oczu napłynęły łzy.

Z kolei w sumieniu pojawiły się wyrzuty, które wiedziałam, że prędzej czy później odczuję.

— Ruth! — Usłyszałam Marię.

Wyjrzałam za nią i gdy odnalazłyśmy się już wzrokiem, podbiegła do mnie. Nie kryła niepokoju, gdy skanowała mnie całą, jak i lustra w pomieszczeniu. Jednakże widok Rogers'a przeraził ją znacznie bardziej.

— Jest tu też Barnes — powiedziałam. — Co z resztą?

Hill złapała się bezwiednie za głowę. Albo mi się zdawało, albo widziałam łzy w jej oczach. Moje serce zabiło bardzo niespokojnie. Obawiałam się, że jej reakcja nie tyczyła się blondyna.

— O co chodzi? — spytałam.

Odchrząknęła.

— Biegnę po pomoc. I zwijamy się stąd — oznajmiła i nie czekając na moją odpowiedź, ruszyła do schodów.

Umysł podpowiadał mi, że stała się tragedia.

Ale nie chciałam o tym myśleć. Nie chciałam o niczym myśleć. Chciałam to wyprzeć.

Nie chciałam rozważać jakichkolwiek scenariuszy.

Próbując zachować resztki chłodnego umysłu, podbiegłam do Rogers'a i sprawdziłam jego puls oraz oddech. Coś boleśnie zakłuło moje serce, jednakże spróbowałam to zignorować i poczęłam wykonywać resuscytację.

— Proszę cię, nie rób nam tego... — mruknęłam przez łzy.

Nie mam pojęcia ile czasu minęło nad uciskaniem go, ale w pewnym momencie zjawili się obok mnie medycy, którzy przejęli czynności. Wstałam, przykładając dłoń do czoła. Nie mogłam uwierzyć temu, co się działo...

— Zajmiecie się nim, prawda? — zapytałam, choć było to oczywiste.

— Tak — odparł jeden z medyków. — Czy ktoś jeszcze jest ranny?

— Em... Tak. Tak, jest. Barnes. Jest na końcu pomieszczenia. Stracił bardzo dużo krwi.

Już miałam do niego iść, kiedy nagle usłyszałam krótką rozmowę między specjalistami.

— Przynieście jeszcze trzecie nosze.

— Robi się.

Zatrzymałam się w pół kroku, patrząc na nich.

Nie.

Nie, nie, nie.

— Jak to trzecie? — zapytałam.

— Pan Stark także został poważnie ranny. Narazie nie mamy z nim kontaktu. Robimy, co możemy.

Myślałam, że zetnie mnie z nóg. W moich uszach pojawił się nieprzyjemny pisk.

Po głowie błądziły ciężkie do przełknięcia myśli. Doskonale pamiętałam, jak rozpaczałam i jak w dalszym ciągu przeżywam stratę po Clincie. Gdy dotarło do mnie, że mogę stracić kolejną osobę... Bliską osobę...

Gdybym miała stracić Stark'a...

— Nie, nie... To jakaś pomyłka... — mówiłam.

— Zrobimy, co w naszej mocy, aby wyszli z tego cało.

Kręciłam desperacko głową.

Nie, po prostu nie.

To się nie mogło dziać. To nie mogło być prawdziwe. On musi żyć.

— Gdzie- Gdzie on jest? Co się z nim stało?

— Podejrzewamy, że przeciwnik potraktował go jakąś bronią wybuchową. Jego strój jest prawie cały zwęglony. Nasi ludzie próbują wydostać go ze zbroi. Niestety, jest nieaktywna i zakleszczył się w niej.

— Boże... — Zakryłam usta dłońmi.

— Ruth! — Do piwnicy zbiegł nagle Parker. — Ruth...

Wyglądał na roztrzęsionego.

— Ruth... Pan Stark- On-

— Wiem, wiem, Peter — wydusiłam, usiłując się nie rozpłakać.

Podszedł do mnie, obejmując mnie mocno. Przytuliłam go niezwłocznie, starając nie rozpaść się na kawałki. Cały drżał. Nie mam pojęcia, jak bardzo byli ze sobą zżyci, ale aktualna chwila uświadomiła mi, iż nie byli dla siebie zwykłymi znajomymi z pracy. Nie oszukujmy się, nikt z nas nie był dla siebie zwykłym znajomym.

To wszystko było od początku czymś więcej, a ja...

Ja po prostu... Po prostu nie zniosę kolejnej żałoby... Nie dam rady.

— Młody... — zaczęłam łamiącym głosem. — W budynku może być bomba. Nie musi, ale może. Prawdopodobnie tu, w piwnicy. Dasz radę prześwietlić teren? — Popatrzyłam na niego. — Stark projektował ci strój, prawda? Masz w masce skaner?

— T- tak — załkał.

— Okej. Pomożesz mi? — Starałam się ignorować łzy płynące po mojej twarzy.

— Tak.

— Dobrze. Ja idę skontrolować stan Barnes'a.

Pokiwał mi głową. Zabrał się do pracy, podczas gdy ja zaczęłam biec w stronę bruneta.

Już kolejny raz przeszły mnie ciarki, ponieważ zobaczyłam, jak Barnes osunął się po ścianie i leżał na podłodze. Ciężko było mi dostrzec czy oddychał. W każdym razie tkwił nieruchomo i przyprawiało mnie to o zawroty głowy oraz jeszcze większą chęć płaczu.

— James! James... — Przykucnęłam przy nim, wsłuchując się w jego tętno. Ku mojej uldze, Barnes nie był łatwy do zdarcia. Pomogłam mu się podnieść do poprzedniej pozycji. — Jestem tutaj. Jesteś bezpieczny. Zaraz medycy się tobą zajmą. Słyszysz? — Ułożyłam mu dłoń na policzku.

Kciukiem otarłam krew z jego brwi i ust.

Ledwie uchylił powieki, ale to wystarczyło, bym poczuła swego rodzaju odciążenie. Dzisiejszy wieczór przysporzył zdecydowanie za wiele negatywnych wrażeń.

— Już niedługo, wytrzymaj — szepnęłam.

— Mam... Opatrunek marzeń... Ruth... — mamrotał. — Jest super...

Uśmiechnęłam się. Zrobiłam to mimowolnie. Chwyciłam jego dłoń, splatając z nim palce. Kąciki ust bruneta także się uniosły.

Znów na mnie popatrzył, zatrzymując wzrok na moim nosie i ustach.

— Ty też krwawisz...

— Nie, to nic. — Zaprzeczyłam ruchem głowy. — To tylko Echo.

— Co z nim zrobiłaś?... No, wiesz...

— Z mordercą?

Na moje słowa pokiwał głową.

— Dałam mu uciec — odparłam po dłuższej chwili.

Mimo, iż zdawał się ledwie kontaktować, dostrzegłam na jego twarzy zdziwienie.

— Dlaczego? Przecież... Chciałaś go dorwać...

— Ale bardziej chciałam, żebyś żył, Barnes. Nie opowiadaj już głupot — mówiłam przez ściśnięte gardło. Tak cholernie chciało mi się płakać.

— Czy ktoś z nas zginął?...

Uchyliłam usta, ale nie wiedziałam, co miałam mu powiedzieć. Nie wiedziałam, co się z kim działo. Nic nie wiedziałam. Czułam dezorientację. Frustrację. Bezsilność.

— Nie wiem. Naprawdę, nie wiem czy ktoś zginął, James. — Pociągnęłam nosem. — Ty masz nie umierać, słyszysz? Obiecałeś mnie drażnić i nie dawać spokoju. I obiecałeś żadnych trupów. Więc nie umieraj, jasne?

— Hej, nie płacz... — szepnął prawie bezdźwięcznie, ściskając nieco mocniej moją dłoń.

— Nie płaczę. — Mój głos się załamał.

— A ja grałem... W teatrze... — Zamknął oczy.

— Nie. Bucky, patrz na mnie. Słyszysz? Patrz na mnie. — Znów poklepałam go po twarzy. — Nie możesz zamykać oczu. Patrz na mnie.

Uchylił powieki. Widziałam, że bardzo ze sobą w tej chwili walczył.

— Ale... Onieśmielasz mnie... — mruknął tym swoim ironicznym tonem.

— Nie obchodzi mnie to, masz na mnie patrzeć.

— Atencjuszka...

— Nieźle sobie radzisz, jak na zrozumiałe wypowiadanie słów w takim stanie.

Uśmiechnął się nieznacznie.

— Długo będziesz... Mnie jeszcze torturować?

— Jeszcze nie zaczęłam.

— Oh... Podoba mi się.

— Będę ci wypominać co do mnie majaczyłeś.

— Ale ja mówię wszystko świadomie.

Skanował moją twarz trochę nieodgadnionym wzrokiem. Coś poruszyło się dziwnie w moim brzuchu. Zdążyłam poznać rodzaje wzroku, jakimi mnie obdarzał. Wiedziałam, kiedy był na mnie zdenerwowany, kiedy był zirytowany, kiedy miał mnie serdecznie dosyć. Dobrze znałam jego oczy. Widać było, gdy czuł pożądanie, gdy chciał się ze mną drażnić, flirtować. Ale tym razem...

Tym razem też poznałam jego wzrok.

Inaczej moje serce nie poruszyłoby się.

— Każdy tak uważa, dopóki nie zaczyna myśleć trzeźwo — przerwałam pospiesznie ciszę.

— Mówisz z doświadczenia? — spytał, kiwając głową.

— Uderzyłabym cię w ramię, ale chyba przyjąłeś już dziś maksymalną dawkę ciosów.

— Myślę, że byłbym w stanie się dla ciebie poświęcić. — Uśmiechnął się.

Ja także uniosłam kąciki ust.

Przyjemne ciepło zalewało moje wnętrze. To było cholernie ciężkie do opisania, ale towarzyszyło mi uczucie, przed którym od samego początku starałam się usilnie uciec. W które obiecałam sobie nie wpaść. Bo miałam się trzymać planu, ale...

Ale wizja jego śmierci zmieniła w tej chwili „zasady gry".

Tak. Jeśli można tak to ująć.

Uchyliłam usta, choć nie wiedziałam, co miałabym powiedzieć. Po prostu na siebie patrzyliśmy. Oprzytomniałam, kiedy do moich uszu dotarły kroki, zmierzające w naszą stronę.

— Ruth, nie ma bomby — powiedział Peter.

— Bomby? — spytał Barnes.

— Tak. Morderca mnie najwidoczniej wrobił — odparłam.

To było wiadome.

Nabrałam głębokiego tchu, zaciskając usta. Nie wiedziałam już czy czułam złość, bezsilność, psychiczne osłabienie, czy może wszystko naraz.

Naprawdę miałam wrażenie, jakbym znajdowała się w jakimś pieprzonym teatrze, gdzie nie miałam bladego pojęcia jaką rolę odgrywałam, jakie emocje powinny mi przy tym towarzyszyć. I przede jaki był cel przedstawienia. Mój wzrok przyciągnęła maska, którą morderca rzucił niedaleko na podłogę. Mimo, że poniósł obrażenia, nadal śmiał nam się w twarz.

Westchnęłam, kręcąc głową. Uniosłam dłonie, aby zlikwidować z pomieszczenia lustra i ich ostre krawędzie. Przekręciłam nadgarstki, a zwierciadła poczęły wtapiać się w podłogę. Po chwili nie było już po nich żadnego śladu. Na ziemi widniała jedynie krew.

— Peter — zwróciłam się do niego — weźmiemy stąd Barnes'a. Pomożesz mi go podnieść?

— Tak, tak. Robi się.

Oboje przykucnęliśmy przy brunecie. Następnie chwyciliśmy go pod ramię i zaczęliśmy z nim ostrożnie wstawać. Barnes syknął cicho, zapewne z bólu, ale nie odezwał się słowem. Współpracował z nami jak najlepiej potrafił. I byłam mu za to wdzięczna. Za tę wewnętrzną siłę.

Z całego tego zamętu zupełnie zapomniałam, że medycy mieli przybyć z noszami. Uświadomiłam to sobie, kiedy doszliśmy do schodów. Dosłownie przed nimi, oddaliśmy Barnes'a w ich ręce i podczas, gdy zaczęli go wynosić, ja z Parker'em również podążyliśmy na zewnątrz.

Będąc prawie u wyjścia, dostrzegłam, iż na parkingu znajdują się radiowozy policji, pogotowie. Zrobiło się dosyć tłoczno.

Czułam się zdezorientowana, dopóki nie zobaczyłam Tony'ego... Wtedy nie skupiałam się już na niczym innym, niż na nim.

Leżał na noszach ułożonych na ziemi przed budynkiem. Klęczeli nad nim medycy. Jedni zakładali mu maskę z tlenem, inni okrywali go kocem termicznym. Nieopodal stała Hill, przyglądająca się wszystkiemu z niepokojem wymalowanym na twarzy.

Czułam się odrealniona. Nie chciałam wierzyć własnym oczom, liczyłam, iż będzie to tylko zły sen, koszmar.

Zapomniałam jednak, że ja sama jestem w tym świecie chodzącym koszmarem. Czego ja oczekiwałam?...

Nie myśląc o niczym innym, zaczęłam biec przed siebie. Opuściłam budynek i już miałam paść na kolana, aby czuwać przy Tony'm, ale zatrzymałam się w pół kroku. Sparaliżowało mnie, gdy usłyszałam przerażone krzyki dzieci. Fakt, sam morderca przecież powiedział nam, że trwał spektakl. Być może byli to uczniowie jakiejś szkoły, nie miałam pojęcia. Ktoś musiał je ewakuować.

Rozejrzałam się, by zlokalizować źródło ich strachu, ale...

One patrzyły na mnie. Z lękiem w oczach.

Coś nieprzyjemnie ścisnęło moje gardło. Do oczu napłynęły mi łzy. Przecież...

Ja przecież nie...

Uchyliłam usta, unosząc delikatnie dłonie na znak, że nie zrobię nikomu krzywdy. Przez tę sytuację ściągnęłam na siebie o wiele więcej spojrzeń i uwagi, niżbym chciała. Mimowolnie cofnęłam się i weszłam z powrotem do teatru. Stałam na korytarzu, przy wejściu, nie mogąc w to uwierzyć.

Przecież chciałam pomóc.

Pospiesznie sięgnęłam do lusterka w moim kombinezonie. Dotknęłam zwierciadełka, by jak najszybciej pozbyć się tego pieprzonego mroku. Przeszły mnie ciarki, gdyż poczułam obrzydzenie. Do siebie samej. Nie chciałam być w swojej skórze. Nie chciałam być sobą. W ogóle nie chciałam być.

Objęłam swoje ramiona, próbując skupić się na oddechu. Zdążył mi się znacznie spłycić i nie wiedzieć kiedy, oddychałam tak bardzo chaotycznie, jakbym zbliżała się do ataku paniki.

Dlaczego?

Dlaczego nigdy nie może być dobrze? Dlaczego, gdy staram się i ryzykuję właściwie wszystkim, nie jest to wystarczające? Dlaczego, kurwa, zawsze muszę dostawać od życia po tyłku? Kiedy już zdecyduję się otworzyć lub dać szansę sobie albo innym... Dlaczego nigdy nie wystarczam?

— Hej, Ruth... — Podszedł do mnie Bruce. Nawet nie zarejestrowałam, kiedy wszedł do budynku. — W porządku?

Popatrzyłam na niego, ale niekoniecznie wiedziałam, co powinnam mu odpowiedzieć.

— Jestem cała, jak widzisz.

— Bardziej pytałem o... — Wskazał palcem za siebie. Chodziło mu o sytuację sprzed chwili.

— Nie ma o czym mówić — ucięłam bezbarwnym tonem.

Zapanowała niezręczna cisza. Niewiele minęło, aż dołączyła do nas Maria.

— Ruth-

— Co ze Starkiem? — przerwałam jej wiedząc, o co przyszła zapytać.

— Medycy dają nadzieję. Mówią, że to przeżyje. Miał dużo szczęścia, że chroniła go zbroja.

Wiadomość o tym przyniosła mi nieco ukojenia. Przymknęłam oczy z ulgi. Dzięki Bogu.

— Ruth, a co z Barnes'em?

— Też się z tego wywinie. Mam nadzieję. Dosyć dzielnie się trzymał — odpowiedziałam w zamyśleniu.

— A co ze Steve'em? — zapytał Bruce.

— Jest jeszcze w piwnicy. — Skinęłam głową na schody prowadzące tam. — Są przy nim medycy. Ale pozostała jeszcze jedna kwestia. Morderca, prawie na pewno, wrobił mnie, że w teatrze jest bomba. Lepiej, żeby ktoś przeszukał budynek i ewakuował resztę ludzi, jeśli ktoś tu jeszcze został.

— Jasne — powiedziała, wychodząc z budynku, wyjmując jednocześnie komunikator.

Odprowadziliśmy ją wzrokiem. Niedługo potem to samo zrobiliśmy z medykami niosącymi Rogers'a. Mimo relacji, w jakiej jesteśmy i mimo wszystkiego, co się wydarzyło... Coś ścisnęło mnie boleśnie w sercu.

— A jak z nim? — zapytał.

Do moich oczu napłynęły łzy. Pociągnęłam nosem, próbując nie rozsypać się na dobre.

— Nie mam pojęcia, Bruce. Mam nadzieję, że on też z tego wyjdzie.

— Na pewno wyjdzie. Jego organizm bardzo dobrze walczy i szybko się regeneruje. Musi z tego wyjść.

— Boże... Nie wiem. — Schowałam twarz w dłoniach. — Niech ten dzień okaże się złym snem, proszę...

— Gdyby tylko się dało, Ruth...

Zacisnęłam palce i umieściłam pięści w kieszeniach. Następnie wbiłam wzrok w podłogę.

— I tak dzisiejszy dzień okazał się mocno szczęśliwy — dodał. — Najbardziej martwiłem się o Tony'ego. Ale zobaczysz, że już jutro będzie lepiej.

— Nie jestem w stanie w to uwierzyć. Póki ten skurwiel sieje zamęt i bawi się ludzkim życiem, po prostu w to nie wierzę.

— Ale nie daliście się ugiąć. Nie możesz o tym zapominać.

— Było blisko-

— Nie. Nie ważne co by było. Nie daliście się ugiąć. To się liczy. Wyjdą z tego. I dorwiemy mordercę.

Nie odpowiedziałam mu, bo musiałabym zacząć się kłócić. Prawda jest taka, że nie byłam w stanie zmienić swojego myślenia. Uważałam ten dzień za porażkę. Ponieśliśmy zbyt wiele strat. I po raz kolejny daliśmy mu uciec.

To znaczy ja dałam mu uciec.

— Chodźmy, Ruth. Wracamy do domu.

Do domu. Zabawne, że nigdzie nie jestem w stanie czuć się, jak w domu.

Nie, kiedy żyję w swojej skórze, z samą sobą.

— Wyglądam już normalnie? — spytałam.

— Zawsze wyglądasz normalnie.

— Jasne.

— To jest twoja natura. I to czyni cię tobą. Więc będąc Echo lub nie, zawsze wyglądasz normalnie.

Popatrzyłam mu w oczy, zastanawiając się chwilowo, jak ubrać moje myśli w słowa.

— Bruce... Czy jeśli to ja bym ci to powiedziała, dałbyś się przekonać?

Chyba nie pomyślał o tym w ten sposób, ponieważ wyraz jego twarzy zmienił się diametralnie. Westchnął ciężko, chyba nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Domyślałam się, że czuł to samo, co ja.

— Bo dla mnie też jesteś normalny — kontynuowałam. — Ale czy jestem w stanie cię o tym przekonać?

— Myślę, że to temat na dłuższą rozmowę — odparł trochę przybitym głosem.

— Bez urazy, ale wbrew tego, jak się nawzajem postrzegamy, nie jesteśmy pożądanymi bohaterami. Nie jesteśmy zbawicielami, których ludzie oczekują.

— Dosyć znajoma myśl — przyznał.

Zapanowała krótka cisza. Oboje doskonale wiedzieliśmy, na czym to wszystko polegało. Gdybyśmy byli super-silnymi ludźmi z tarczą lub unowocześnioną zbroją, byłoby cudownie. Ale jesteśmy ludźmi, którzy zmieniają się w istoty znacznie mniej przypominające ludzi.

Niestety, chcieliśmy czy nie, musieliśmy się z tym pogodzić. Jesteśmy zapotrzebowaniem drugiego rzędu. Ewentualnego rzędu. 

— Chodźmy, Ruth — powiedział nagle. — Wystarczy już na dziś atrakcji.

Nie mówiąc nic, pokiwałam głową. Następnie wyszliśmy z teatru. Po drodze porozmawialiśmy jeszcze chwilę z służbami, dopilnowaliśmy, aby przeszukano teatr. Gdy wszystko zdawało się być już zrobione, skierowaliśmy się do służbowego pojazdu T.A.R.C.Z.Y, gdyż quinjet jak najprędzej zabrał rannych do siedziby.

Witajcie! 💙🖤
Rany, wybaczcie za ten kocioł, ale ostatnie dni to był jakiś hit, totalny zawrót głowy. Martwi mnie fakt, że został mi w zapasie już tylko jeden rozdział 🥲
Aczkolwiek mam nadzieję, że w ciągu nadchodzącego tygodnia uda mi się choć troszkę nadrobić książkę.
Zmykam i życzę dobrej resztki weekendu 💙🖤 dbajcie o siebie i wypoczywajcie!
Buźka 😙😙

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro