𝙸

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝚒𝚝'𝚜 𝚓𝚞𝚜𝚝 𝚖𝚎 𝚒𝚗 𝚝𝚑𝚎 𝚠𝚛𝚘𝚗𝚐 𝚙𝚕𝚊𝚌𝚎, 𝚊𝚝 𝚝𝚑𝚎 𝚠𝚛𝚘𝚗𝚐 𝚝𝚒𝚖𝚎
𝚝𝚛𝚎𝚜𝚙𝚊𝚜𝚜𝚒𝚗𝚐 𝚘𝚗 𝚕𝚒𝚏𝚎 𝚝𝚑𝚊𝚝 𝚜𝚞𝚙𝚙𝚘𝚜𝚎𝚍 𝚝𝚘 𝚋𝚎 𝚖𝚒𝚗𝚎.
~ 𝚜𝚔𝚒𝚕𝚕𝚎𝚝𝚜𝚘𝚕𝚍𝚒𝚎𝚛

R U T H

Strużki papierosowego dymu chwilowo przysłoniły mi ekran telewizora. Wydychając z płuc wszelką jego zawartość, strzepnęłam popiół na spodek od filiżanki, po czym oparłam rękę z papierosem o kolano. Ułożyłam potylicę na wezgłowiu starej, wąskiej kanapy i przymknęłam powieki tylko po to, aby znów je otworzyć i zacząć tępo wpatrywać się w sufit.

Bardzo często powtarzałam te czynności, nie tylko na zmianę — wykonywałam je seriami, wcześniej po kilka, a ostatnio nawet i kilkanaście razy w ciągu doby. Dzięki temu czas mijał mi trochę szybciej. Dzień leciał za dniem, tydzień za tygodniem.

Znów zamknęłam oczy i uniosłam papierosa do ust, po czym zaciągnęłam się nim głęboko. Odstawiłam rękę z powrotem na kolano i wydmuchałam dym pozwalając, aby unosił się nade mną niczym ciemne, ponure chmury zwiastujące deszcz. Poczułam go po chwili w nozdrzach. Dotarł do mojego umysłu.

Prychnęłam obojętnie, poprawiając się na kanapie. Chwyciłam za kaptur bluzy i nałożyłam go na głowę. W mieszkaniu panowała dosyć niska temperatura. Mimo, że kończył się listopad, a na zewnątrz zdążył napadać już śnieg, nie mogłam sobie pozwolić na porządne ogrzewanie pomieszczenia — kończyły mi się pieniądze. Do wyżycia bardziej potrzebowałam jedzenia, niż dwudziestu czterech stopni w tym zapyziałym kącie. Zawsze wychodziłam z założenia, że można ubrać na siebie kolejne warstwy bluz i nie narzekać.

Tak też zrobiłam.

...Amerykanie rozpoczynają przygotowania do świątecznego czasu, który zbliża się do nas coraz większymi krokami — powiedział prezenter. — Łączymy się teraz z Ethan'em Morrison, prosto z Times Square. Ethan, powiedz, jak nowojorczycy przygotowują się do czasu Bożego Narodzenia?

Wspomniany mężczyzna opowiadał o sprzedawcach szykujących się do dekorowania swoich sklepów; zamawiających sezonowe, świąteczne artykuły. Po swoim krótkim monologu pytał przechodniów o jakieś pierdoły, na których ani trochę się nie skupiłam. Ponownie zaciągnęłam się papierosem. Robiłam się senna. Moje zamknięte powieki rozleniwiły się nieco bardziej. Myśl o ich otwarciu zaczęła wydawać mi się absurdalna. Mimo, iż prędzej wyrosłyby mi skrzydła, niż zdołałabym usnąć.

Nie wiem, ile tak siedziałam, jednakże mój spokój nie potrwał długo.

Nigdy nie trwał.

...życzysz sobie czegoś wyjątkowego na tegoroczne święta, Timmy? — spytał Ethan. — Masz jakieś szczególne marzenia?

Tak! Zobaczyć znów Avengers w akcji!

Uchyliłam powieki i uniosłam głowę, by wlepić wzrok w ekran telewizora. Obserwowałam teraz dziecko pełne entuzjazmu, obok którego stała zapewne jego mama. Chłopiec wystawił w górę zaciśniętą pięść. Zastanawiałam skąd czerpał tyle energii i radości. Nadzieja zdawała się przepełniać jego głos.

Zobaczyć Kapitana Amerykę! I Hulk'a! — Zrobił groźną minę, gdy wypowiadał imię zielonego. I te dwie twardzielki! Czarną Wdowę i Echo!

Poczułam ledwie odczuwalny skurcz serca. Wpatrywałam się w telewizor, zastanawiając czy aby na pewno się nie przesłyszałam. Chłopiec coś dalej mówił, dziennikarz serwował mu kolejne pytania, ale zdawałam się już tego nie słyszeć.

Udało mi się w końcu ocknąć. Pewnym ruchem chwyciłam za pilot i wyłączyłam urządzenie. Zapanowała wokół cisza. Dojmująca cisza. Odbijała się od ścian i uderzała prosto we mnie, przygniatając mnie do kanapy, którą zajmowałam. W tej jednej chwili poczułam się znacznie ciężej, niż dotychczas.

Objęłam się ramionami, gdyż panujące zimno dawało mi się we znaki. Wpatrywałam się w zgaszony ekran telewizora dochodząc do wniosku, że nie ma sensu tu dalej siedzieć. Jednakże nie miałam zbytnio siły, by wstać i cokolwiek zrobić.

Ostatni raz zaciągnęłam się papierosem, a następnie zgasiłam go o naczynie. Wypuściłam mocno dym z płuc, jakbym chciała jednocześnie pozbyć się ciężkości z mojej klatki piersiowej. Bezskutecznie.

Utkwiłam wzrok w chmurze nade mną. Będę musiała tu przewietrzyć. Ale mam jeszcze około godziny do odwiedzin. Zdążę.

Oparłam głowę i znów przymknęłam powieki, które zaczynały mi ciążyć... Kiedy nagle usłyszałam dzwonek do drzwi.

Otworzyłam oczy, siadając bokiem na kanapie, aby zerknąć na zegarek znajdujący się na ścianie za mną. Czwarta po południu. Nie mam pojęcia, dlaczego byłam święcie przekonana, że jest dopiero trzecia.

Opadłam na kanapę do poprzedniej pozycji. W tej chwili wyjątkowo ciężko było mi wstać lub chociażby unieść głowę znad oparcia.

— Szlag — wychrypiałam.

Przetarłam twarz dłonią i zaczęłam się podnosić. Nie ukrywam, że był to dla mnie wyczyn, aby zebrać w sobie tyle sił, żeby zwyczajnie w świecie wstać z kanapy. Choć szczerze mówiąc, nic już nie było zwyczajne. Nic nie było takie samo.

Podeszłam do drzwi wejściowych licząc, że moja popielniczka nie zostanie zauważona... Rany, kogo ja oszukuję. W powietrzu na pewno poczuje dym papierosowy.

Gdy dotarłam do wejścia, praktycznie wyzuta ze swoich sił tą kilkukrokową wędrówką, przekręciłam zamek i uchyliłam drzwi.

— Hej, słońce. — Tony uśmiechnął się do mnie.

— Cześć.

Wpuściłam go do wewnątrz, zamykając za nim drzwi. Skierował się do kuchni, jednakże przystanął nagle w połowie drogi. Utkwił we mnie pytający wzrok.

— Czy ja czuję papierosy?

— Niestety, ale nie mogę stwierdzić co czujesz. — Wzruszyłam ramionami.

Widząc jednak jego spojrzenie pełne dezaprobaty, westchnęłam i pokiwałam głową.

— Tak. Od pewnego czasu palę.

— A planowałaś mi o tym kiedyś powiedzieć?

Podszedł do blatu kuchennego i począł rozpakowywać reklamówkę, której wcześniej nawet nie zauważyłam w jego dłoni. Wyjmował z niej produkty spożywcze.

— Chyba.

Podrapałam się po karku. Rany, było mi głupio, że dowiedział się o tym właściwie przypadkiem.

Chyba — powtórzył.

— Palenie to przecież nic takiego. Zresztą, nie chciałam ci zawracać głowy takimi pierdołami.

— Nie zawracasz mi głowy, Ruthie. Skąd w ogóle ta myśl?

— Nie wiem. — Podeszłam do małego stolika i usiadłam na krześle obok.

Nie bardzo miałam siłę, żeby dalej stać.

— Wiem, pewnie uważasz, że zacząłbym się martwić i byłby to dla mnie ciężar, ale prawda jest taka, że niczym mnie nie obciążasz. Będę się siłą rzeczy troszczył, bo cię kocham. Ale to nie znaczy, ze zrzucasz na mnie brzemię wielkości ówczesnego Avengers Tower.

— No, wiem — skłamałam.

— Więc musisz mi zaufać. — Wycelował we mnie palcem.

Uśmiechnęłam się blado, gdy na mnie spojrzał. Zaraz potem odwrócił się i kontynuował rozpakowywanie zakupów.

— Zobacz, kupiłem ci kawę. Nie dość, że parzona, to jeszcze o mocnym aromacie. Powinna ci posmakować. Dalej, co mu tu mamy... Ciastka maślane. — Odwrócił się do mnie, unosząc z zadowoleniem ich dwa opakowania. — Tego już nawet nie muszę komentować. Dalej. Jak się widzieliśmy tydzień temu, mówiłaś, że dawno nie jadłaś jakiejś potrawy makaronowej. Także kupiłem ci wszystko, co potrzebne do spaghetti-

— Tony.

Odwrócił się do mnie wyczekując dalszej wypowiedzi.

— Zostaw to i usiądź tutaj. Rozpakuję to, poradzę sobie. Niepotrzebnie się kosztowałeś, przecież sama mogę pójść do sklepu.

— Chciałem cię wyręczyć. I odciążyć. Bo wiem, że jest krucho z kasą. — Podszedł, aby wspólnie usiąść przy stoliku.

Zanim jednak zajął swoje miejsce, utkwił chwilowo wzrok w jakimś punkcie za mną. Mam nadzieję, że nie były to drzwi do mojego pokoju, których akurat dziś nie zdążyłam przed nim zamknąć. Gratulacje dla mnie za roztargnienie.

— Jesteśmy dorośli. Każdy musi sobie radzić, więc nie masz obowiązku przynosić mi zakupów, a już tym bardziej utrzymywać mnie. Uwierz, nie ręczę za siebie, jeśli uprzesz się, że będziesz mnie utrzymywać.

— Nie śmiałbym — zastrzegł z uniesieniem dłoni.

— Poradzę sobie.

— Tak. Ale — powiedział nieco przeciągle — to nie znaczy, że nie mogę ci w tym pomóc.

Wyraz jego twarzy mówił, jakby miał coś w zanadrzu. Przetarłam twarz dłonią, bo naprawdę nie miałam humoru na jakieś złote środki.

— Czemu mam wrażenie, że zaraz mnie czymś zaszlachtujesz?

— Nie zaszlachtuję. Posłuchaj. — Poprawił się na krześle. — Nie ukrywam, że moja firma rozrasta się ostatnio w ekspresowym tempie i potrzebuję pracowników. Na wstępie, żebyś się nie zraziła, mógłbym zatrudnić cię jako recepcjonistkę. A jeśli się wdrożysz i chciałabyś spróbować czegoś ciekawszego, to może praca przy maszynach byłaby czymś dla ciebie. Wiem, że majsterkowałaś z ojcem, więc myślę, że byś się tam odnalazła. W dodatku byłabyś traktowana po królewsku, bo... Wiadomo. — Przyłożył teatralnie dłoń do klatki piersiowej. — I, co również ważne, daję hojne pensje.

Po całej swojej wypowiedzi uśmiechnął się szeroko, jakby chciał zachęcić mnie do tej oferty. Patrzyłam na niego prawie spod w pół przymkniętych powiek. Nie chodzi o to, że mnie irytował, po prostu... męczyła mnie ta rozmowa. Naprawdę go kocham, ale czułam się w tej chwili mocno przytłoczona.

— Jedyny minus tego wszystkiego, to że będziesz musiała zrezygnować z pracy, którą sporo szukałaś-

— Zrezygnowałam z niej dwa dni temu.

Przyznałam się. Prędzej czy później i tak musiałam to zrobić.

— I naprawdę doceniam, Tony, ale poradzę sobie. Znajdę jakąś inną pracę. Narazie mam jeszcze trochę pieniędzy. Nie musisz poświęcać dla mnie posady, kasy i czasu.

Oparłam łokcie na stoliku, a twarz schowałam w dłoniach. Nie chciałam patrzeć mu w oczy. Wiedziałam, że zobaczę w nich to, co widywałam co tydzień, za każdym razem, kiedy do mnie przychodził.

— Słońce — zaczął ciężko — po pierwsze, to nie jest żadne wyrzekanie się, które by mi uwłaczało. Robię to, bo chcę to zrobić, chcę ci pomóc. Po drugie... Czemu rzuciłaś tamtę pracę?

— Nie dawałam sobie rady. Nie roztrząsaj tego, proszę cię. Po prostu z niej zrezygnowałam. — Nie podnosiłam głowy znad dłoni. — Nie musisz mi pomagać. Nie chcę być dla ciebie ciężarem.

— Ruth, nie jesteś.

— No, nie wiem. — Spojrzałam na niego. — Widzę przecież twoją minę. Widzę twój wzrok. Widzę, jak to wszystko przeżywasz. I wiedząc, że ci ciężko, mi też jest ciężko, więc...

Patrzył na mnie, jakby nie bardzo chciał przyjąć do siebie moich słów. Westchnęłam. Opadły mi ramiona z bezradności.

— Odpuść, Tony.

Nie odzywał się słowem.

— Odpuść. — Podparłam czoło.

Siedzieliśmy w milczeniu. Czułam tę niezręczność, która zawisła między nami w powietrzu. Miałam serdecznie dosyć dzisiejszego dnia.

Z resztą. Nie tylko dzisiejszego.

— Jak mam odpuścić, skoro ewidentnie potrzebujesz pomocy? — odezwał się po jakichś dwóch minutach. — Poza tym obiecałem ci, że możesz na mnie polegać. Że gdyby coś się działo, będę obok.

— Wiem, Tony. I dotrzymałeś słowa — mruknęłam. — Byłeś moją opoką do ostatniego możliwego momentu. Dotrzymałeś słowa — powtórzyłam trochę ciszej.

— Nie, to nie był ostatni moment. Dopóki żyjesz-

— Tony, przestań. To nie jest życie. To jakaś pieprzona wegetacja. Nie pamiętam już ile razy wam powtarzałam, że nie ma czego ratować — mówiłam tak obojętnie, że jeszcze kiedyś nie sądziłabym, że potrafię używać takiego tonu. — I uwierz w końcu, że nie chcę pomocy. Nie potrzebuję jej. Dlatego dzięki za troskę, ale możesz wracać do domu i wykorzystać swój czas znacznie efektywniej. U mnie go tylko marnujesz.

Opadłam na oparcie krzesełka czując, że z ostatnim słowem pozbyłam się resztek siły. Nie tylko nie chciałam pomocy, co nie widziałam w niczym sensu. Serio, w niczym. Gdyby Tony odpuścił i do mnie nie przychodził, mógłby obrócić te kilka godzin każdej soboty w coś naprawdę owocnego. Nie mam pojęcia, czemu się jeszcze łudził, że czymś jakoś wskóra.

Wzrok, który dotychczas wbijałam w stolik, uniosłam na niego. Wpatrywał się we mnie intensywnie, a jego nozdrza falowały. Wydawał się być... trochę rozjuszony. Co nigdy mu się jakoś nie zdarzało.

— Mam tego dosyć, Ruth! — Uniósł się, na co aż się wzdrygnęłam.

Obserwowałam jego twarz, ale wciąż niewiele mogłam z niej wyczytać. Z pewnością rozszyfrowywanie ludzi przestało być moją mocną stroną. Wyszłam z wprawy. I zobojętniałam na ludzi.

— Mam już tego serdecznie dosyć! — Wstał z krzesełka i zaczął chodzić po kuchni. — Za każdym razem, kiedy tylko do ciebie przychodzę, nie widzę nic innego, jak mizerną twarz, wory pod oczami i coraz bardziej wystające kości policzkowe! Założę się, że pod tą bluzą można grać na twoich żebrach, jak na gitarze! Nie wychodzisz z domu — wymieniał — nie ćwiczysz, nie szukasz jakiegokolwiek kontaktu ze światem, zamykasz się w sobie. Nawet ta twoja zrzędząca sąsiadka martwi się, że zmagasz się z jakimś nowotworem.

Zmarszczyłam brwi w zdziwieniu.

— Co?

— Zaczepiła mnie niedawno na klatce schodowej. Podobno widziała cię, jak wynosiłaś śmieci trzy dni temu.

Wynosiłam śmieci trzy dni temu, a do ich samego wyrzucenia zbierałam się dwa dni... Ale mniejsza.

— Niezły z niej telewizor — prychnęłam. — Full HD, nie ma co.

— To nie jest śmieszne. Gaśniesz, dziewczyno! Po prostu gaśniesz. Samotność cię wyżera i nic z tym nie robisz!

Samotność — powtórzyłam kpiąco pod nosem.

— Wiesz co? Pozwoliłem sobie sprawdzić, ile ważyłaś jeszcze za naszych czasów w wieży. Wiem, że nie powinienem, ale poprosiłem Bruce'a o twoje dane. Ważyłaś sześćdziesiąt trzy kilogramy. Waga wręcz idealna do twojego metra sześćdziesiąt cztery. Powiedz mi, ile ważysz teraz.

— Nie wiem-

— Nie ściemniaj, Ruth. — Zdenerwował się. — Ile ważysz teraz?

Patrzyłam na niego, nie odzywając się słowem. Nie chciałam mu mówić. Wiem, jak zareaguje.

— Ruth, mówisz mi to tu i teraz albo zabieram cię do przychodni i tam zważą cię pielęgniarki. Przy czym będą musiały odjąć zapewne dziesięć kilo wstydu, którego się nawpieprzasz. Chcesz tego?

Pokręciłam głową w odpowiedzi.

— Ile ważysz?

Utkwiłam w nim wzrok. Zdawałam sobie sprawę, że od tego nie ucieknę. Że nie odpuści. Musiałam przyjąć to na klatę.

— Czterdzieści osiem.

Dłoń Tony'ego momentalnie powędrowała do jego głowy. Zmierzwił swoje włosy, po czym zakrył usta. Wpatrywał się w podłogę, jakby chciał przyswoić sobie tę informację. Z pewnością tak było. Obserwowałam jego zachowanie, ruchy. Tylko tyle. Nic nie mogłam zrobić. Z resztą nawet nie miałabym siły, aby cokolwiek zrobić.

— Ile to będzie? Piętnaście kilo w dół? — Skrzyżował ręce na klatce piersiowej.

Zatrzymał się i zwrócił centralnie przodem do mnie. Wyglądał jak rozczarowany ojciec.

— Nie wiem ile to będzie, nie obchodzi mnie to — odezwałam się słabym głosem. — Nie będę ci owijać w bawełnę, że mi na czymkolwiek zależy, bo tak nie jest.

— Ruth, mi zależy.

— Jest za późno, Tony — stwierdziłam, przygryzając wnętrze policzka. — Naprawdę, idź do domu. Nie chcę zabierać ci czasu. Nie mówię tego złośliwie, po prostu uważam, że naprawdę go tu marnujesz. Jak znajdę pracę, zwrócę ci pieniądze za te wszystkie produkty i-

— Jaką pracę? Kolejną zdalną i beznadziejną, którą rzucisz po kilku dniach, tak jak poprzednie pięć w tym miesiącu?

Zacisnęłam usta.

— Ruth, kogo ty próbujesz oszukać? Bo w tej chwili to nie mi mydlisz oczy.

Opuściłam wzrok. Zasługiwał na wyjaśnienia. Może... może jakoś delikatnie mu o wszystkim powiem, nim znów dowie się przypadkiem-

Zastygłam w bezruchu, kiedy spojrzałam na niego i uświadomiłam sobie, że patrzy się w ten sam punkt za mną, co na początku jego wizyty. Na pewno nie umknął jego uwadze fakt, że chyba zostawiłam uchylone drzwi do pokoju.

Po prostu cudownie.

— Mam tego dosyć. — Ruszył pędem w tamtę stronę. — Wyciągnę cię z tego bagna czy tego chcesz, czy nie.

— Tony, czekaj. — Wstałam z krzesełka i zaczęłam za nim podążać.

Chciałam go odwieźć od tego pomysłu. Nie powinien tego widzieć.

— Wybiję ci z głowy wszelki alkohol czy inne śmieci. Ile stoi tam pustych butelek, co? Mam liczyć w dziesiątkach czy setkach? — pytał, gdy jak burza zmierzał do drzwi mojego pokoju.

— Nie, Tony, to nie-

Zatrzymałam się w miejscu, kiedy szarpnął za klamkę, by otworzyć drzwi całkowicie na oścież. Zamarł. Po prostu stanął, jak wryty. I zamarł.

Zacisnęłam szczękę, sięgając dłonią do szyi. Zaczęłam podszczypywać i drapać skórę. Chciałam odwrócić wzrok — widok Tony'ego w takim szoku i wręcz przerażeniu nie należał do przyjemnych. Jednakże sama mu to zgotowałam. Więc myślę, że nie tyle powinnam, co muszę na niego patrzeć. Coś za coś, jak to mówią.

Rozdzierało mi się serce. Ale nie dało się inaczej.

Nie byłam w stanie inaczej.

— Ruth... — zaczął drżącym głosem. — Co tu się działo?

Nie odpowiedziałam mu.

— Ruth?

Przełknęłam ślinę i postawiłam kilka kroków w jego stronę. Nie stanęłam jednak przy nim, a stanowczo za jego sylwetką. Moim oczom również ukazało się wnętrze pokoju. Jeśli w ogóle można go tak nazwać.

Na ścianach porozwieszane były lustra — niektóre popękane, potłuczone, inne nieuszkodzone. Wybiórczo znajdowała się na nich ciemnobrunatna, prawie czarna krew. O wiele więcej było jej natomiast na podłodze. Tam także umiejscowione zostały lusterka — stojące oraz do zawieszenia. Otaczały je sterty pobrudzonych, rozszarpanych książek. Niektóre leżały otwarte, a na ich stronach widniały mocno, wręcz agresywnie, zakreślone fragmenty tekstu. Pomiędzy przedmiotami znajdowały w losowych miejscach noże kuchenne — znaczna większość z nich we krwi. Gdzieś po kątach walały się bandaże i plastry, jednakże były dosyć pogniecione i miały na sobie sporo plam. Nie bardzo nadawały się jako opatrunek.

W pewnym momencie Tony odwrócił się do mnie z załzawionymi oczami. Czyste przerażenie malowało się na jego twarzy. Zdaję sobie sprawę, że był w potwornym szoku.

— Powiedziałabym, że to tylko okres i zachcianki, ale mi nie uwierzysz — stwierdziłam.

I pożałowałam tego, gdyż wyraz jego twarzy nie zmienił się nawet o maleńki szczegół. No... Dobra, zmienił się — widziałam w nim dodatkowo rozjuszenie moim nieśmiesznym żartem.

— Przede wszystkim, nie było tu nikogo poza mną. Nikt nie został skrzywdzony, nikt nie stracił życia ani zdrowia — zastrzegłam, zerkając na pokój.

— Nikt? — Skinął na mnie sugestywnie. — Mam ci uwierzyć? Bo to wygląda gorzej, niż miejsce zbrodni. Lub pomieszczenie po odprawianiu wyjątkowo ciężkich egzorcyzmów. Albo jedno i drugie.

Cóż... Nie wiem czy nie postawione w odpowiedzi nie byłoby w jakimś stopniu kłamstwem.

— Tony — wydusiłam ciężko i dosyć bezradnie. — Chodź... Chodźmy do kuchni. — Podeszłam do niego, by zamknąć drzwi tuż przed jego nosem.

Nie oponował. Co więcej, zgodnie skierowaliśmy się do wspomnianego pomieszczenia. Ja usiadłam na wówczas zajmowanym krześle, jednak Tony podszedł do blatu kuchennego i oparł się o niego. Był nerwowy. Wątpię, aby usiedział na miejscu dłużej, niż chwilę. Chyba chciał to jakoś odreagować. Desperacko tupał stopą w podłogę.

— Doradziłbym ci od czego zacząć, ale sam nie wiem co chcę na wstępie usłyszeć, więc niestety, nie pomogę.

Przetarł twarz dłońmi, po czym westchnął ciężko. Utkwił we mnie wzrok. Zdawał się być trochę nieobecny.

— Co... Co tam się...? — Zacisnął usta, kręcąc głową w niedowierzaniu. — Czemu?-

— Ona mi kazała — szepnęłam prawie bezdźwięcznie.

Byłam świadkiem, jak jeszcze większe przerażenie wstępuje na jego twarz.

— Myślałem, że-

— Tak, ja też myślałam, że zaklęcie syntezy w gruncie rzeczy będzie pomocne. No i... jest. — Poczęłam drapać skórę szyi. — Bo nie skrzywdziłabym już więcej ludzi. Nie mam takich zamiarów. Bo jesteśmy połączone i... Mamy ten sam rozum. Jeden rozum. Mam swój rozum. Ale... Wciąż nie możemy się w pełni dogadać. I niekiedy zmusza mnie do... — Skinęłam głową na pokój za mną. — Do tego typu akcji.

— Ale po co?

— Żeby się dowiedzieć. O sobie, przede wszystkim. O świecie też, ale... Interesują ją jej możliwości. I skąd się to wszystko u niej wzięło. U niej albo u mnie, no, wiesz o co chodzi.

— Ale jesteś wszystkiego świadoma?

— Tak. Wszystkiego. Wszystko pamiętam.

— I to... Tam... — Wskazał palcem na pokój. — To też pamiętasz?

— Tak.

— A... Czułaś? — spytał niepewnie.

— Ta... — Potarłam kark. — Każdy szczegół.

— Chryste. — Złapał się bezwiednie za głowę.

— Mówiłam ci już, że to nie jest krew nikogo z zewnątrz-

— Ale to twoja krew, do cholery! — Wystawił otwartą dłoń w stronę, jak to ujął, miejsca zbrodni. — Co ona ci tam robiła?!

Nasunęłam rękawy bluzy na dłonie. Było mi zimno. I tak naprawdę nie wiem teraz czy to z racji niskiej temperatury w pomieszczeniu, czy z racji mojego znacznego wychudzenia. Tony zdawał się nie odczuwać zbytnio panującego chłodu, gdyż stał zaledwie w koszuli i nie dygotał — stąd moje wahanie.

— Nie wiem czy ona, czy ja. Właśnie o to chodzi, że... Że ona nie jest osobnym bytem. Nigdy nie była.

Kiedyś usilnie walczyłam z myślą, że jesteśmy do siebie podobne. Podczas gdy od samego początku, od momentu poznania prawdy, zdawałam sobie sprawę, że jest zupełnie odwrotnie.

Jesteśmy takie same.

A teraz już szczególnie, kiedy jestem wszystkiego świadoma.

— Co nie zmienia faktu, że coś tam sobie zrobiłaś, Ruth. Przecież tam jest tyle krwi-

Urwał, zamykając oczy. Zacisnął usta, po czym nerwowo przetarł twarz. Nabrał głęboko tchu i ponownie utkwił we mnie wzrok.

— Co tam się stało?

— Musiałam... Musiałam wydrapać sobie blizny. Po szwach.

Twarz Tony'ego znacznie pobladła. Patrzył na mnie z przerażeniem, jednakże z każdą sekundą jego wzrok stawał się nieobecny. Jakby zupełnie odcinał się od rzeczywistości i samodzielnie próbował wykreować obraz tamtego zdarzenia.

Zaczął iść w moim kierunku, stykając palce z blatem kuchennym — chyba chciał się asekurować. Odsunął drżącą, bladą dłonią krzesełko i opadł na nie ciężko.

— Jak wydrapać? — wydusił.

— Chciała, żebym je wydrapała paznokciami. I wyskrobała. Nożami.

— Żartujesz w tej chwili, prawda? — Patrzył na mnie w niedowierzaniu połączonym ze strachem.

— Nie żartuję, Tony.

— Ale... — Jego rozbiegany wzrok zaczął krążyć po podłodze. — Ale przecież... To jakim cudem nikt tu nie interweniował?

— W jakim sensie?

— Nikt nie przyszedł ci pomóc, kiedy krzyczałaś?

— Nie krzyczałam. — Ledwie widocznie poruszyłam ramionami. — Nie mogłam. Nie pozwoliła mi. Nie chciałam ściągać tu ludzi, musiałam być cicho.

Znów utkwił we mnie spojrzenie. Widziałam wyraźnie, jak próbował przetworzyć te wszystkie informacje.

— Dlaczego... Dlaczego do tego doszło? Czemu musiałaś je wydrapać? — Jego głos zdawał się brzmieć, jakby był bliski płaczu.

— Tony, nie wiem... — skłamałam. — Mam niekiedy niekontrolowane zachowania. Których nie bardzo chcę, ale których jestem świadoma. To było jednym z nich. Pamiętam wszystko.

— Czyli ona wciąż, mimo zaklęcia syntezy, jest nie do okiełznania, tak? To wciąż jest jakaś niekontrolowana, zła strona, która-

— Tony. Przestań. — Przymknęłam chwilowo oczy. — Nie jest zła.

Widziałam niezrozumienie w jego oczach. Nie dziwię mu się. To wszystko jest mocno szurnięte.

— Bo na ogół się dogadujemy — kontynuowałam — choć czasem wciąż nie mam nad nią kontroli. Ale... Ona nie jest... zła. Fakt, przyczyniła się do złego, ale... Rany... — Schowałam twarz w dłoniach. Boże, czemu to musi być tak skomplikowane. — Zmierzam do tego, że mimo wszystko, mimo tego, że mnie wyniszcza... Panuję nad jej rozumem. To znaczy, mamy wspólny rozum... W sensie... — Podrapałam się po karku. — Nie stanowię zagrożenia, nikogo skrzywdzę. Ona nie skrzywdzi. I raz nawet-

Oh, cudownie. Naprawdę, dosłownie chwila słowotoku i od razu wpadłam jak śliwka w kompot.

— Co?

— Nic, Tony. Nie ważne-

— Ruth. — Brzmiał stanowczo i twardo.

Opuściłam wzrok. Zaczęłam podszczypywać skórę na mojej szyi. Nie dam rady powiedzieć mu tego w oczy.

— Chciałam... Chciałam ze sobą skończyć. Ona mnie powstrzymała. Choć w sumie już nie wiem czy chciała mnie ratować, czy mieć żywą, aby dalej męczyć... W każdym razie widzisz jak okropnie popieprzoną relację mamy. To wszystko jest potwornie skomplikowane. — Pokręciłam bezradnie głową. — Już nie miałam na to siły. Dalej nie mam. Ale nie jestem w stanie odebrać sobie przez nią życia. Więc po prostu zaakceptowałam porażkę, jaką jest całe moje życie. I zobojętniałam na wszystko, Tony. Na wszystko.

Nie odpowiedział mi. Ale nie mogłam go za to winić. To nie jest codzienna wiadomość, zdaję sobie z tego sprawę. W dodatku z pewnością nie pomogło to, że mówiłam o tym wszystkim nie tyle ze spokojem, co obojętnością.

Nie zamierzałam udawać. Nie zależało mi. Już dawno przestało mi zależeć. Jeśli mam być szczera, męczyłam się. Życiem, każdym dniem, każdym oddechem.

Już wtedy przy zdradzie w wieży przekreślono moje życie. Rozkruszone je. Teraz, z perspektywy czasu, widzę to wszystko nad wyraz przejrzyście. Cała moja praca i staranie, wszystkie osiągnięcia... One w tamtym momencie straciły jakiekolwiek znaczenie.

Nic nie miało dla mnie sensu, wartości.

Wszystko po prostu było. Albo inaczej — istniało.

I zupełnie mnie to nie obchodziło.

Tak samo jak może życie. Albo znów, inaczej — jego tania podróba.

I to też mnie już zupełnie nie obchodziło.

— Nie musisz nic mówić — odezwałam się. — Sama nie wiem, co chciałabym usłyszeć, więc jeśli nad czymś teraz uporczywie myślisz, to odpuść. Stało się, nie udało się. Siedzę tutaj.

— Gdyby to było rzeczywiście takie proste, jak mówisz, Ruth. — Utkwił we mnie załzawiony wzrok.

Poczułam się źle, że cierpiał z mojej winy. Było mi ciężko, że zmusiłam go do łez. Ale, jak wspomniałam, zobojętniałam na wszystko. Nie przejęłam się tym, co się stało. Dlatego jego czas tutaj był marnotrawstwem. Bo wiedziałam, że nic nie wskóra swoją obecnością czy próbą przekonania mnie.

Naprawdę tracił tylko czas. W jego przypadku — akurat cenny i wartościowy.

Przetarł twarz dłonią, starając się dyskretnie otrzeć łzy w kącikach. Następnie wyprostował się na krześle i spojrzał na mnie z zaczerwienionymi oczami. Przybrał poważną, spokojną postawę, choć nie dam sobie uciąć ręki, że naprawdę tak się czuł.

— Barnes wie?

To pytanie zupełnie zbiło mnie z tropu, powodując nagły skurcz serca. Patrzyłam na Tony'ego, jakbym widziała teraz całkowicie nieznajomą mi osobę. Wypowiedziane przez niego nazwisko wybrzmiewało dosadnie w mojej głowie, odbijając się od jej ścian. Wszystko zdawało mi się być nagle... odrealnione.

— Barnes — powtórzyłam.

Nie pamiętam kiedy ostatnio wypowiadałam jego nazwisko. Boże... Jak obco brzmiało ono na moich ustach.

— Tak, Barnes. Wie o czymkolwiek? Rozmawiałaś z nim?

— Nie. Nie wie.

— A kiedy ostatnio z nim rozmawiałaś?

Nie odpowiedziałam. Nie bardzo... Nie bardzo chciałam wkraczać w ten temat.

— Ruth.

— Słyszę cię.

— I mimo to nie odpowiadasz.

— Bo to nic takiego — mruknęłam pod nosem.

— W takim razie daj telefon.

Utkwiłam wzrok w wystawionej dłoni Tony'ego. Był całkowicie poważny. Czekał, aż podam mu swoją komórkę.

— Chyba, że mi nie ufasz — dodał.

Wiem, że powiedział to specjalnie. Ale jak miałabym mu nie ufać...

Nie odzywając się słowem, wstałam, aby przynieść mu mój telefon. Gdy już wróciłam, podałam mu wspomniany przedmiot i z powrotem zajęłam krzesełko. Osunęłam się na nim wzdychając cicho, gdyż wiedziałam, że kazanie będzie nieuniknione.

— Kilka luźnych wiadomości od niego jeszcze przed świętami, na które odpisywałaś zdawkowo. — Uniósł na mnie wzrok. — Podejrzewam, że gdybym cię nie wyciągnął do Sam'a na Wigilię, w ogóle byś się z nim nie widziała, co? Kiedy to było? W zeszłym roku? A dziś który jest? — Spojrzał w ekran telefonu. — Trzydziesty listopada, dwa tysiące siedemnasty, Ruth — powiedział z naciskiem.

Wypuściłam ciężko powietrze z płuc. Tak naprawdę zależało mi tylko, żeby jakoś wytrwać tę rozmowę i mieć spokój. Nie chciałam mu się tłumaczyć.

— Po świętach, widzę, już totalna ignorancja. Przy czym nie tyle prosił, co błagał cię o kontakt. Kilkanaście, ewentualnie dwadzieścia z niewielkim hakiem, wiadomości, na które nie odpisałaś. Co dalej? Nieodebrane połączenia. Dwadzieścia sześć. Na żadne nie oddzwoniłaś. — Pokręcił głową, nie kryjąc złości. — Ostatnią wiadomość napisał... Dwudziestego ósmego stycznia, bieżącego roku. Później odpuścił. I wiesz co? O tym już nie napisał, fakt. Ale nie tyle odpuścił. — Odłożył telefon na stolik. — Wyjechał.

Na usta cisnęło mi się pytanie gdzie?, ale z drugiej strony to i tak przecież nic nie zmieni. Nie było sensu zagłębiać się w coś, w co nie powinnam.

— Nie rozumiem was. Jesteście jedynymi osobami, które mogłyby się zrozumieć. Które mogłyby sobie choć trochę pomóc. I szczerze mówiąc, nie spodziewałem się po Barnesie, że aż tak mógłby ubiegać o kontakt z tobą. Tak samo jak nie spodziewałem się po tobie, że... Wybacz, ale tak okrutnie go zlejesz i odrzucisz.

— Będziesz mi teraz prawił morały jak powinnam to rozegrać? Dzięki, właśnie tego potrzebowałam — zironizowałam.

— Nie, Ruth. Po prostu nie rozumiem dlaczego stawiasz wokół siebie ten pieprzony mur, kiedy wszyscy chcemy ci pomóc!

Zaśmiałam się cicho pod nosem.

— A ty znowu swoje. — Pokiwałam głową. — Nie rozumiesz, że nie chcę pomocy? I znów się powtórzę, nie ma czego ratować. Więc Barnes zachował się rozsądnie, odpuszczając. Tobie też radzę to zrobić.

Odpowiedziała mi cisza. Czułam się nią przytłoczona, jednakże chyba ogarniająca mnie obojętność pomagała mi wytrwać to spotkanie i rozmowę.

— Jasne, zostawię cię tu samą. Już lecę — prychnął. — Gdybym chociaż wiedział, że wychodzisz spoza tego bunkru do ludzi. — Pokręcił głową ze zdenerwowaniem. — Chodzisz gdzieś indziej, niż raz na ruski rok do sklepu i aby wynieść śmieci, wedle zeznań sąsiadki? Czy to pytanie nie ma najmniejszego sensu?

— Na cmentarz, do Clint'a — mruknęłam.

Miałam wrażenie, że jego wściekłość nieco się ostudziła. Nachylił się na krześle, trzymając łokcie na kolanach, a brodę podparł o splecione dłonie. Westchnął ciężko.

— To już... Półtora roku, od kiedy go nie ma?

— Tak — przyznałam. — Półtora roku.

— Często do niego chodzisz?

— Różnie. Nie wiem — mruknęłam. — Wczoraj u niego byłam.

— I jak?

— Nie wiem, Tony. Bez zmian. — Wzruszyłam ramionami. — Pełno wiązanek, zniczy. Ludzi już się tyle nie kręci, co chociażby rok temu. Ale wszelkich podarunków jest mnóstwo. Wystarczy, że nieco je przerzedzę, te ubrudzone lub wypalone, a za chwilę stoją już kolejne-

— Zaraz, regularnie u niego sprzątasz?

Popatrzyłam na niego, znów wzruszając ramionami.

— No. Co jakiś czas.

— Czemu nic nie mówiłaś?

— Co miałam mówić? Wszyscy wiemy, że zginął.

Zapanowała cisza. Czułam się coraz bardziej wymęczona naszą rozmową. Z kolei gdy temat zszedł na Clint'a, już zupełnie traciłam wszelkie chęci na kontynuowanie aktualnego spotkania.

— Nie zatrzymuję cię, Tony. Istnieją pożyteczniejsze rzeczy, niż bezcelowa rozmowa ze mną.

Wstałam z krzesełka i podeszłam do blatu, oglądając przyniesione przez niego produkty.

— Jeśli o mnie chodzi, rozmowa z tobą zalicza się do moich priorytetowych elementów w życiu. Ale jak chcesz.

Również wstał i skierował się do wyjścia.

— Nie myśl nawet, żeby zwracać mi za zakupy. Przyjmij je jako przeprosiny, byłem trochę za ostry.

Nie odpowiedziałam mu. Po prostu przystałam na jego propozycję i podążyłam za nim. Otworzyłam mu drzwi, po czym wyszedł przez próg. Jednakże tam się zatrzymał.

— Nie zapytasz nawet dokąd Barnes wyjechał?

Popatrzyłam na niego chwilowo zamroczona. Uchyliłam usta, mrugając kilkakrotnie.

— Chcesz, żebym zapytała?

— Nie chodzi o mnie, Ruth.

Westchnęłam cicho. Nie chciałam drążyć tego tematu. Była zaledwie jedna kwestia, która zaczęła mnie od pewnego momentu zastanawiać.

— Nie chodziło ci tylko o brak kontaktu między nami. Mówisz mi o jego wyjeździe z jakiegoś powodu, prawda?

Nie odpowiedział od razu. Bez względu na to czy potwierdziłby, czy zaprzeczył moim przypuszczeniom, zastanawiał się zbyt długo, abym nie wiedziała, że coś jest na rzeczy.

— Jest inny powód — ponowiłam.

— Najwyraźniej go nie ma — stwierdził dosyć zrezygnowany.

Jego głos brzmiał, jakby odpuścił. Jakby nie było sensu drążyć.

I miał rację.

— Trzymaj się, Ruth. Do zobaczenia za tydzień.

Nie czekając na moją reakcję, skierował się do schodów i po dosłownie chwili zniknął mi z pola widzenia. Jedyne, co po nim zostało, to roznoszące się po klatce schodowej echo kroków.

Zamknęłam drzwi, przekręcając zamek.

Czując delikatny głód, ale nie mając ani trochę apetytu, zerknęłam zaledwie na zakupy od Tony'ego, a następnie skierowałam się do pokoju po drugą bluzę i koc, zupełnie ignorując panujący tam koszmar. Mając na sobie warstwy ciepłych materiałów, wróciłam do salonu i usadowiłam się na kanapie. Włączyłam telewizję i zapaliłam kolejnego papierosa. Zaciągnęłam się mocno, chwilowo krztusząc dymem.

Niewygodne uczucie jednak szybko ustało. Zastąpiła je natomiast kolejna czynność. Moje usta wykrzywiły się nagle w szerokim uśmiechu. Rozszerzyłam wargi do tego stopnia, iż miałam wrażenie, że rozerwę sobie kąciki. Mięśnie mojej twarzy boleśnie się napięły. Dopiero po kilku chwilach momentalnie mnie puściło.

Nie miałam już do tego siły. Do tego wszystkiego.

Byłam zmęczona i bezsilna.

I nie zanosiło się na zmiany.

Przetarłam twarz dłonią, rozmasowując okolice ust i żuchwy. Następnie zatopiłam pusty wzrok w ekranie telewizora, spędzając w ten sposób resztę dnia.

Witam w pierwszym rozdziale! 💙🖤
Niezmiernie się cieszę, że znów się spotykamy i naprawdę mam nadzieję, że mnie nie ukatrupicie za taki początek książki.

Nie zdajecie sobie sprawy, jak ciężko pisało mi się ten rozdział. Mimo, że miałam wszystko obmyślone, zaplanowane i kiedy wystarczyło przelać to jedynie na klawiaturę — utknęłam w martwym punkcie. Miałam blokadę. Oddanie emocji Ruth, jej samopoczucia było wymagające... Cóż, cały rozdział był wymagający. Odczułam to dosadnie i mam nadzieję, że Was także to ujęło. 🖤

A teraz zapraszam do drugiego rozdziału! 🖤 Wiem, nic nie ogłaszałam, ale skoro dziś premiera, a rozdziały będą pojawiać się co tydzień, to zacznijmy dziś z grubej rury!
Buźka! 💙🖤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro