𝚇𝙸𝙸𝙸

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝚠𝚎'𝚛𝚎 𝚓𝚞𝚜𝚝 𝚊 𝚛𝚘𝚘𝚖 𝚏𝚞𝚕𝚕 𝚘𝚏 𝚜𝚝𝚛𝚊𝚗𝚐𝚎𝚛𝚜.
~ '𝚂𝚝𝚛𝚊𝚗𝚐𝚎𝚛𝚜' 𝚋𝚢 𝙱𝚛𝚒𝚗𝚐 𝙼𝚎 𝚃𝚑𝚎 𝙷𝚘𝚛𝚒𝚣𝚘𝚗

R U T H

Wpatrywałam się w Barnes'a, który zastygł w bezruchu z listem w dłoni. On z kolei wzrok wlepiał we mnie. Nasze wcześniejsze bojowe, nienawistne nastawienie zmieniło się diametralnie. Jednak zdecydowanie nie na lepsze.

Zarówno w jego oczach, jak i — założę się — w moich, widniało zdezorientowanie, zakłopotanie i swego rodzaju strach. Gdyż siłą rzeczy żadne z nas nie spodziewało się tej sytuacji. Ani tu, ani nigdzie indziej, ani kiedykolwiek indziej. A teraz? Stoimy na wprost siebie. Wcześniej zapewniając się o wzajemnej nienawiści i, oh ironio, zostawieniu przeszłości za sobą. Która przecież nic nie znaczyła, nie? A mimo to list dalej istniał. A my wpatrywaliśmy się w siebie sparaliżowani, bo oboje w tym momencie grzebaliśmy we własnych ranach.

Z tą różnicą, że ja uderzyłam mocniej. Zupełnie nieświadomie i przypadkowo. Ale nie zmienia to faktu, że stało się.

Zatrzymałam list. Nie będąc w stanie się go pozbyć.

Jak to mówiłaś? Przeszłość nic dla ciebie nie znaczyła?

— Czemu to nie jest spalone? — spytał niskim, oziębłym tonem, który ani trochę nie pasował do wyrazu jego twarzy.

Bo ona wyrażała ból.

A głos...

Jego lodowatość przeszyła mnie tak dotkliwie, że przez mój kręgosłup przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Miałam zbyt miękkie nogi, aby się poruszyć, a jeszcze bardziej ściśnięte gardło, by mu odpowiedzieć. Uchyliłam bezwiednie usta. Zupełnie bezcelowo.

Spaprałam. Moim głupim roztargnieniem i sennością. To nie powinno mieć miejsca.

Bo rujnuje twój równie głupi plan?

— Czemu. to nie jest. spalone? — ponowił, cedząc przez zęby.

Boże, tak bardzo pragnęłam zapaść się teraz pod ziemię. Nabrałam głęboko tchu uświadamiając sobie, że mój oddech był tak niespokojny, jak bicie mojego serca. Przełknęłam ślinę, chcąc jakkolwiek nawilżyć gardło.

Bezskutecznie.

A to ci nowość.

— Nie doczytałam końcówki-

— Nie leć ze mną w chuja, Berget! Czemu to nie jest spalone? — Uniósł gwałtownie papier, gniotąc mocno jego część.

— Odpuść, Barnes... — wydusiłam słabym głosem.

Odpuść? — Zmrużył oczy, śmiejąc się przy tym sztucznie. — Ty się, kurwa, słyszysz? — Podszedł do mnie stanowczo. Przyłapałam się na tym, że ze stresu wstrzymałam chwilowo powietrze. — Nasze drogi się krzyżują, musimy współpracować, wpuszczam cię do mojego życia, po czym bez słowa wyjaśnienia z niego odchodzisz — wysyczał, nachylając się do mnie. — Po roku znów wchodzisz w nie w buciorach i odpieprzasz cyrki, zacząwszy od twojego zachowania, po przynoszenie mi czegoś. co. nie powinno. istnieć — warknął, dociskając mi papier do klatki piersiowej. Przy ostatnim słowie nacisnął odrobinę mocniej, a następnie puścił kartkę, która spadła na podłogę.

Moja klatka piersiowa już wcześniej dawała mi wrażenie ociężałości. Jednakże od momentu, w którym Barnes przystawił mi do niej list, poczułam się, jakby ktoś zawiesił na mnie kotwicę, ciągnącą nigdzie indziej, jak na samo dno. Nie pomagał mi również wzrok bruneta, który wręcz wbijał mnie w ziemię. Był pełen wyrzutów, żalu i cienia furii. Nie dziwiłam mu się. Ja zapewne zareagowałabym na jego miejscu podobnie, jeśli nie tak samo. Sytuacja stała się jeszcze bardziej niekomfortowa przez ponowny niewielki dystans, który nas dzielił. W dodatku jego twarz znajdowała się tak blisko mojej, że chyba nieświadomie zaczęłam wstrzymywać powietrze.

— Nie miałeś tego widzieć — odezwałam się w końcu. — Zostawiłam to tutaj przypadkiem.

— Nie byłoby tej sytuacji, gdybyś spaliła tę kartkę. Ale ty przecież nigdy nie słuchasz co się do ciebie mówi. Zawsze wiesz lepiej. Zawsze robisz lepiej. Uczucia innych nie mają dla ciebie znaczenia. Powiedz mi, kto tu kogo potraktował bezlitośnie? Na pewno Echo? I na pewno ciebie?

Rzucił mi ostatnie nienawistne spojrzenie, po czym wyminął mnie, wychodząc stanowczo z pokoju. To, co po nim zostało, to dosłownie chwilowy podmuch wiatru wymieszany z jego zapachem, który przecież był mi kiedyś tak bliski. A teraz?

Teraz jest zupełnie obcy.

Po krótkim momencie zapanowała cisza, pustka. Ich następstwem były wyrzuty sumienia, ból i cisnące się do oczu łzy, których nie byłam już w stanie dalej wstrzymywać. Kilka z nich spłynęło po moich policzkach. Zerknęłam w dół, na kartkę papieru. Schyliłam się po nią i przejechałam opuszkami palców po krawędzi.

Doskonale znałam strukturę trzymanego papieru. Tę pogiętą, pofalowaną, dosyć starą kartkę rozpoznałabym wszędzie. Dosłownie wszędzie. Wystarczyło, że jej dotknęłam. Nie musiałam czytać całej zawartości, aby wiedzieć, że to ona. I żeby wiedzieć, ile emocji w sobie składowała.

Ile i jakich emocji. To drugie przede wszystkim.

Otarłam policzki i nabierając głęboki wdech, złożyłam kartkę. Umiejscowiłam ją w kieszeni spodni — tak, jak robiłam to za każdym razem. Dzień w dzień. Miesiąc w miesiąc. Nieustannie od roku...

Rozejrzałam się po pomieszczeniu i już miałam zamiar wychodzić, kiedy nagle przypomniałam sobie o pewnej kwestii. Miałam ją sprawdzić jeszcze w nocy. Obiecałam sobie jej wyszukać, choćby nie wiem co. Gdyż nieustannie się za mną ciągnęła, nie dając spokoju w trakcie snu.

Podeszłam do biurka i usiadłam przy nim. Ponownie odpaliłam laptopa. Licząc, że nikt mi w tym nie przeszkodzi ani nie wtrąci wścibskiego nosa, zaczęłam grzebać w plikach T.A.R.C.Z.Y. Zdaję sobie sprawę, że było to nie do końca legalne... Choć, z drugiej strony zostawili nam przecież ten sprzęt do dyspozycji, jako pomoc w zapoznaniu się z aktami i ewentualnie uzupełnieniu informacji. Nie sprecyzowali, których konkretnie...

Nie wiem, ile wiadomości udało mi się pochłonąć, ale przecież nie mogło pójść po mojej myśli — ktoś musiał mi w tym przeszkodzić. A przez to wybić z rytmu i rozproszyć. Czemu nie?

— Hej, Ruth... — Do pomieszczenia wszedł Rogers.

— Nie umiesz pukać?

— Wybacz... Sprawa jest dosyć pilna. Maria prosi o natychmiastowe przybycie do sali konferencyjnej.

— Aż tak pilna, że nie może poczekać chociaż dwóch minut?

— Woli, abyśmy się tam stawili teraz. Później będzie trochę zajęta.

Wywróciłam oczami. Zamknęłam klapę laptopa i wstałam od biurka. Zaczęłam zmierzać w stronę wyjścia. Jednak to także nie mogło przebiec pomyślnie i spokojnie.

— Co do wcześniej, przepra-

— Daruj sobie, Rogers.

Wyminęłam go i poczęłam iść korytarzem. Nie odwracałam się za siebie. Po prostu szłam.

B U C K Y

Siedziałem naprawdę niespokojnie. W ciągłym szoku, roztrzęsieniu i furii. Nieprzyjemny ból kłuł moją klatkę piersiową. To wszystko... To nie powinno mieć miejsca.

Czekaliśmy w sali konferencyjnej na pozostałych. Aktualnie znajdowaliśmy się tutaj w czwórkę. Hill szukała czegoś do wyświetlenia na projektorze. Przy stole, obok mnie, siedział Banner, a przy nim Parker. Steve poszedł po resztę. Znalazłem się tu, w sali, za jego sprawą, gdyż Maria wysłała go po zwołanie wszystkich, a przez to, że akurat go mijałem, przekazał mi tę informację od razu.

Sposób, w jaki go mijałem chyba nie trzeba wyjaśniać. Emocje nadal ze mnie nie schodziły. Nie mogłem tak po prostu wymazać z głowy zarówno wszystkiego, co stało się półtora roku temu, jak i mojej konfrontacji z Berget przed chwilą. Serce biło mi niespokojnie, a klatka piersiowa unosiła się nieregularnie przez chaotyczne wdechy. Nieustannie tupałem stopą w podłogę, jakbym chciał rozładować skumulowane we mnie napięcie. Nie przynosiło to jednak wyczekiwanego efektu.

Jedna myśl ciągle nie dawała mi spokoju. Dlaczego Berget, do cholery, zatrzymała list? Miała go spalić. Gdyby nie chciała się bawić z ogniem, mogła go po prostu zgnieść i wyrzucić do kosza. Po co wzięła go ze sobą?

Mój umysł był w tej chwili istną dżunglą. Myśli urządzały sobie gonitwę, a serce biło tak, jakbym przebiegł conajmniej trzydniowy, potężny maraton. Bez przerwy. Bez chwili wytchnienia. Właśnie w taki stan wprawiała mnie Berget. A dziś, że tak powiem, wkuła we mnie ostatnią szpileczkę — ogólnie dość niepozorną, ale... Wyjątkowo bolesną.

Bo to przez nią pękły mi wszystkie zrośnięte rany.

Na pewno „zrośnięte"?

Westchnąłem ciężko i schowałem twarz w dłoniach.

Racja. Nic się nie zagoiło. Wszystko było w takim samym tragicznym stanie, co na początku. Z tą różnicą, że wcześniej to ja sam rozdrapywałem sobie rany. Uciekałem do wspomnień, jakbym miał uzyskać w nich pomoc. Prawda była zupełnie inna. A teraz? Teraz pozwalam, aby to Berget rozrywała mnie na strzępy, kawałek po kawałeczku.

Wraz ze spojrzeniem na list przypomniałem sobie, ile kosztowało mnie napisanie tych głupich słów. Ile siły musiałem z siebie wykrzesać, aby sięgnąć po kartki i długopis. Jak mocno zmuszałem się, żeby nie odpuścić i nie wyrzucić listu, nim zdążyłem go zaadresować oraz wysłać. Cóż, dałem radę. Ale czy było warto? Czy było warto, aby wrócił do mnie ze zdwojoną siłą, przyprowadzając do mnie osobę, którą darzę... Darzyłem uczuciem?

Było warto?...

Starałem się odgonić napływające do moich oczu łzy, kiedy drzwi pomieszczenia rozsunęły się. Do wewnątrz weszły dwie osoby. Nie patrzyłem im w oczy, ale po sylwetkach dostrzegłem, że byli to Stark i Wilson. Chodzili trochę niepewnie, ale ostatecznie zajęli miejsca przy stole — na wprost nas.

Było to conajmniej niekomfortowe, bo nie chciałem, aby patrzyli na mnie choćby przez chwilę, podczas gdy moje wnętrze rozrywało się na strzępy. Kiedy to rzekomo stare rany były tak naprawdę świeżymi, bolesnymi, wrażliwymi na wszelkie słowa, czyny. I widok.

Widok tej jednej osoby.

Do pomieszczenia wparowała Berget. Odwróciłem wzrok, który przed sekundą mimowolnie na niej spoczął. Udało mi się nie nawiązać kontaktu wzrokowego. Nie miałem zamiaru ani ochoty na nią patrzeć i wchodzić w jakiekolwiek interakcje. Uważam, że emocji na dziś wystarczy.

Usiadła po drugiej stronie stołu, obok Wilson'a. Osunęła się na fotelu i w takiej pozycji czekała na rozwój wydarzeń. Chwilowo na nią zerknąłem. Kontrolnie. Miała delikatnie zaczerwienione oczy. Ale nie chciałem zagłębiać się w refleksje na ten temat. Nie interesowało mnie to. Nie obchodziło. Zupełnie tak, jak ją nie obchodzę ja, moje uczucia i... I wszystko, co ze mną związane. Z drugiej strony, czemu miałbym od niej tego wymagać, prawda? Przecież nic nigdy nie znaczyło.

To, co było między nami, nie miało sensu.

Najwyraźniej nie było prawdziwe. Było tylko efektem nagłych, intensywnych wydarzeń i bycia zdanym na siebie nawzajem w tej naszej małej grupie. Wystarczył jeden impuls, potrzeba bliskości, by zapoczątkować całą tę katastrofę. Lub zwyczajną iluzję, w którą zaangażowałem się zbyt mocno.

Nie wiem. Nie ważne. To i tak nie powinno mieć wtedy prawa bytu.

Jako ostatni dołączył do nas Steve. Usiadł tuż przy krańcu stołu, tworząc między sobą, a naszym gronem, spory dystans. Wydawał się być zmarnowany i przybity. Ale nad tym także nie chciałem zbytnio rozmyślać.

Cóż, kto wie. Może to wszystko, co razem przeżyliśmy także było iluzją? Może to również nic nie znaczyło? Skoro siedzieliśmy tutaj zachowując się, jakbyśmy nie dzielili wspólnej przeszłości. Jakbyśmy się nie znali. Wszyscy.

A co jeśli to wcale nie była taka głupia myśl?

Może my naprawdę się nie znamy. Może zbyt wiele się wydarzyło, byśmy wiedzieli wzajemnie, kim jesteśmy.

A co za tym idzie...

Czy w tym całym chaosie nie zapomnieliśmy przypadkiem, kim jesteśmy my sami? Czy patrząc w lustro, rozpoznajemy osobę, którą widzimy?

I czy w ogóle kogokolwiek widzimy?

Może to też jest beznadziejna iluzja?

Nabrałem głęboko tchu, jakby miało mi to pomóc oczyścić umysł z nadmiernej ilości myśli. Okazało się to bezskuteczne, jak zawsze.

— Zabezpiecz — powiedziała Hill.

Zaraz po tych słowach wszelkie mechanizmy zaczęły odcinać nas od świata. Albo świat od nas... No, na jedno wychodziło.

— Później nie będę mieć czasu — kontynuowała — więc stąd to nagłe spotkanie. Właśnie skontaktował się ze mną Robert Core. Dla tych, którzy nie wiedzą: to jeden z przedstawicieli firmy zajmującej się produkcją broni. Stworzył ją wspólnie z siostrą, Cindy, nazywając ich działalność COREporation. Podpisaliśmy z nimi kontrakt jakieś pół roku temu. Są naszymi dostawcami, nie tylko broni ale i części do produkowania własnej. Pojutrze organizują konferencję, na której omówią swój nowy projekt. Prosili o nasze przybycie, ale jak się pewnie domyślacie, nie tylko ze względu, aby zaprezentować nam pomysł na nowy sprzęt.

— Gdzieżby... Nie może być przecież spokojnie. — Wilson przetarł twarz dłonią.

— Niektórzy z nas pojawią się tam jako goście. Inni będą czatować na zewnątrz. Ustalimy wszystko jutro. A panu Core sprezentujemy kamizelkę kuloodporną.

— Nie mają swoich, skoro to taka solidna firma? — spytał prześmiewczo Stark.

— Mają, ale T.A.R.C.Z.A ma lepsze. I cieńsze. Nie są widoczne spod ubrań. Za to bardzo wytrzymałe.

— Czyli stawiasz na pełen kamuflaż? — wtrącił Sam.

— A mamy inne wyjście? Zabójca może być wszędzie i o każdej porze. Musimy być czujni i stwarzać pozory, że niczego się nie spodziewamy.

— A jak bardzo się czegoś spodziewasz?

— Za bardzo. — Oparła dłonie o biodra.

Westchnęła bezradnie. Po chwili wszystko odbezpieczyła i zakończyła spotkanie. Pożegnała nas, wychodząc z sali. Zostaliśmy w niej całą resztą. Nikt nie przerywał ciszy. Po prostu siedzieliśmy w milczeniu i coraz bardziej niezręcznej atmosferze. Ale to ostatnio norma.

Nagle, dosyć niespodziewanie, Berget stanowczo wstała z fotela. Skierowała się do wyjścia z pomieszczenia i po krótkiej chwili nasze grono zmniejszyło się o tę jedną osobę. Nie wiedziałem o co jej chodziło. Zresztą nie tylko teraz. Nie rozumiem jej całościowo, że tak się wyrażę.

I nie chcę zrozumieć.

Wszystko, co kiedyś pchało mnie do tego, abym dociekał i odkrywał jej osobowość...

Teraz po prostu...

Wygasło.

R U T H

Pierwszym miejscem, o którym pomyślałam, była kuchnia. Dlatego też zaraz po wyjściu z sali konferencyjnej skierowałam się prosto do niej.

Wparowałam do pomieszczenia prawie jak burza. Nie miałam zamiaru siedzieć tam z nimi dłużej, niż było to konieczne. Nie wiedzieć czemu, wszystko i wszyscy mnie irytowali. Chcąc więc zaoszczędzić nerwów sobie i im, ulotniłam się najszybciej, jak to możliwe.

Podeszłam do ekspresu. Zastanawiałam się chwilę czy w ogóle mam ochotę na kawę. Po chwili doszłam do wniosku, że nie bardzo. Coś mnie jednak ciągnęło do tego, bym uruchomiła urządzenie. Tak też zrobiłam. Ta czynność przyniosła za sobą następne i właśnie w taki sposób przygotowałam sobie podwójne espresso.

Chwyciłam za filiżankę i zaczęłam wpatrywać się w jej czarną zawartość. Właściwie nie wiem po co. Nie było w niej nic ciekawego. Ale jednocześnie nie potrafiłam oderwać wzroku od kawy. Moje spojrzenie z czasem stało się tępe. Odpłynęłam. Ale nie w jakieś konkretne miejsce. Krążyłam gdzieś na granicy świadomości, a nieświadomości. Znajdowałam się w otaczającej mnie rzeczywistości, której jednocześnie nie kodowałam. Zawiesiłam się, można by rzec. Zdarzało mi się to bardzo często. Być i jednocześnie nie być. Żyć i...

I nie.

Niekiedy sama nie wiedziałam co się działo zarówno wokół, jak i ze mną. Gdzie w ogóle jestem. Po co jestem.

To nie miało żadnego sensu.

Przystawiłam filiżankę do ust dosyć bezwiednie. Przechyliłam jej zawartość jednym ruchem, przypominając sobie smak czarnej cieczy, którą tak kiedyś kochałam. A teraz? Teraz wszystko zdawało się być bezcelowe, bezsensowne. Niepotrzebne. Uwłaczające. Przygniatające-

— Skończyłaś? — Usłyszałam nagle.

Moje rozmyślania zostały drastycznie przerwane. W miejsce poprzednich emocji — jeśli w ogóle jakieś odczułam — wstąpiła irytacja i znużenie osobą Barnes'a. Bo to on tu przylazł. Nie wiem po co i na co.

Nie odezwałam się słowem. Z miną, która zapewne wyglądała jak u naburmuszonego dziecka, zaczęłam obracać naczynie w dłoniach. Chyba chciałam zrobić kolejną kawę. Sama nie wiem. Wypiłam poprzednią, ale nie za bardzo czułam jej smak. W ogóle nic ostatnio nie miało dla mnie smaku. Wszystko było takie samo.

— Słuch też ci odebrało? — drążył. Chyba zaczął do mnie podchodzić.

Parsknęłam udawanym śmiechem. Skutecznie sprowadził mnie do rzeczywistości. Jednak mój wzrok nadal był jakiś... pusty.

Też? — zapytałam. — Raczysz być tak łaskaw i oświecić mnie co więcej mi odebrało? — dodałam kpiąco.

Odwróciłam się do niego uświadamiając tym samym, że znalazł się blisko mnie. Bardzo blisko. Nieoczekiwanie przyszpilił mnie do blatu kuchennego, opierając się o niego dłońmi. Zostałam zakleszczona. Barnes odciął mi drogę ucieczki.

Moja klatka piersiowa automatycznie stała się cięższa, co potwornie mnie zirytowało. Bliskość bruneta była w tej chwili czynnikiem wywołującym dyskomfort i conajmniej chęć mordu na tym kretynie. Jednakże to, co najbardziej wyprowadzało mnie z równowagi, był ścisk w brzuchu spowodowany nie tylko niewielkim dystansem między nami, ale przede wszystkim wzrokiem, jakim Barnes na mnie patrzył. A był on nad wyraz surowy i poważny.

— Wydaje mi się, że wcześniej odebrało ci logiczne myślenie. Ewentualnie czytanie ze zrozumieniem, Berget — powiedział w końcu, skanując moją twarz. — Albo jedno i drugie.

— Jasne, odezwał się ekspert, który sam odstawia w tej chwili bezsensowną szopkę.

— Może teraz ty raczysz okazać się tak łaskawa i wyjaśnisz mi choć jedną rzecz, która nie jest dla ciebie bezsensowna? — zaakcentował wypowiedź.

— Po pierwsze, musiałabym z tobą dłużej rozmawiać, a najzwyczajniej w świecie nie mam na to ochoty. Po drugie, lepiej skończyć ten nieśmieszny cyrk. Myślę, że oboje mamy się po dziurki w nosie. Po co kopać głębiej i pogarszać sprawę?

Zaczęłam odwracać się do poprzedniej pozycji. Chciałam tym ruchem strącić jego rękę, którą opierał na blacie. Jednakże mój, jakże sprytny, plan nie podziałał. Nim zdążyłam się zorientować, Barnes chwycił mnie za biodra i z powrotem ustawił w pozycji sprzed chwili. Jego palce, które zacisnęły się na moim ciele, wypalały mi na nim istne ślady. Skóra mrowiła mnie na wskutek jego dotyku. Oddech natomiast ugrzązł mi w gardle, początkowo uniemożliwiając wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa. Brunet wpatrywał mi się w oczy nad wyraz intensywnie. Wzbudzało to we mnie nie tyle dyskomfort, co zawstydzenie, którego za Chiny nie chciałam teraz czuć! Obserwował uważnie moje tęczówki, mrugając przy tym raz na ruski rok — mniejsza, ile on trwa. Oddychał równomiernie, ale ciężko. Ewidentnie wyglądał na zezłoszczonego. Raz po raz zaciskał nieco mocniej palce na moich biodrach. Ostatecznie jednak — bardzo powoli — zsunął dłonie i oparł się z potworem o blat.

— Nie skończyłem z tobą, Berget.

Jego głos był bardzo cichy. Brzmiał poważnie, przez co na moim karku zatańczył nieprzyjemny dreszcz.

Nieprzyjemny. I ostrzegawczy.

— To skończ — mruknęłam, starając się brzmieć na niewzruszoną. — Nikt nie kazał ci zaczynać.

— Tak, nikt nie kazał. Ale poniekąd mnie do tego zmusiłaś, nie uważasz?

Przechylił delikatnie głowę, świdrując mnie wzrokiem tak cholernie intensywnie, że czułam, jak robi mi się gorąco.

— To był przypadek, Barnes. Przypadkowo zostawiłam ten list na biurku — powiedziałam dosadnie.

— Miałaś go spalić.

— Nie obiecałam ci, że go spalę. I nie zamierzałam ci go pokazywać. To było przypadkiem, czego jeszcze nie rozumiesz?

Wpatrywał się we mnie w ciszy. Skanował moją twarz, jakby próbował wychwycić każdą nawet najmniejszą emocję, jaką w tej chwili doświadczałam. Nie odrywał wzroku od moich oczu. Zmrużył za to swoje, powodując, że oddychałam nieco bardziej nerwowo.

— Czemu go zachowałaś?

— O co ci chodzi?-

— Nie pierdol, Berget. Czemu go zachowałaś?

— Chcesz, to go wyrzucę.

— Miałaś to zrobić prawie rok temu. Miałaś go spalić. Czemu wtedy tego nie zrobiłaś?

Jego ton był conajmniej pretensjonalny. Nie wiedziałam, co powinnam mu odpowiedzieć. Nie wiem, jakiej odpowiedzi oczekiwał.

Prawdziwej?

Nie. Zmienię. Zdania.

To nawet nie wchodzi w grę.

To cię przerasta już teraz. W końcu pękniesz.

Jeśli prędzej nie zdechnę, to może i tak, ale bardzo w to wątpię.

— Bo może nie lubię cię słuchać? Skąd mam wiedzieć, co mi się umyśliło, żeby zachować list? — Zbliżyłam do niego twarz. — Może rzeczywiście nie przyłożyłam wagi do czytanego tekstu?

Wiem, że te słowa to nic innego, jak cios poniżej pasa. Ale chciałam go jakoś odepchnąć. A jeśli to wszystko, co mi napisał, gdzieś w nim siedziało... Na pewno poczuje się dotknięty. Wyjątkowo perfidnie, bezdusznie.

Bezlitośnie.

Nabrał głęboko tchu. Pokręcił głową niczym rodzic — bezradny i wściekły jednocześnie. Widziałam, że zaczynało brakować mu cierpliwości. Jednakże to nie tego spodziewałam się zobaczyć. Nie wydawał się być urażony. Maleńka nuta bólu pojawiła się w jego oczach, ale... To nie było to.

— Mam ci wierzyć, Berget?

Jego ton był... Nie wiem, jaki był. Podejrzliwy, to chyba właściwe słowo. Barnes wyglądał, jakby chciał mnie prześwietlić. Tylko nie wiem po co. Przecież nie dałam mu powodu.

— O co ci chodzi?

— O nic. Zastanawiam się czy mam ci wierzyć w to wszystko, co mówisz.

— Rób, co chcesz. Naprawdę o to nie dbam.

— Mhm.

Pokiwał głową. Dalej wiercił mi dziurę w czole. Nie odsunął się ode mnie, wręcz przeciwnie — zdawało mi się, że jego twarz ledwie dostrzegalne zbliżyła się do mojej własnej. Przez chwilę przebiegła mi przez głowę myśl, że może robić to specjalnie. I coraz bardziej zaczęłam oswajać się z tym przypuszczeniem.

Chciał obejść sprawę i zaatakować z innej strony.

— Co ty robisz? — spytałam z niezadowoleniem.

— Nie wiem, o czym mówisz.

— Doskonale wiesz, o czym mówię.

— Może tylko ci się wydaje, że wiesz, że ja wiem, o czym mówię. A tak naprawdę nie wiem.

— Wiem, że wiesz.

— Jesteś pewna, Berget? Bo ja nie wiem.

— Mam cię dość.

— Oh, miła odskocznia.

— Nie wiem, co sobie ubzdurałeś i do czego dążysz, ale jest to conajmniej bezsensowne i głupie, Barnes.

— Hm, czyli jednak coś jest? — Na jego usta wpłynął ironiczny uśmiech.

— Czy ty słyszysz, co do ciebie mówię? Czy muszę odblokować kod dostępu, żeby przemówić ci do rozsądku?

Mówiąc to, tyknęłam go palcem w skroń. Skoro pozwolił sobie na stanie z twarzą tak blisko mnie, musiałam jakoś wyładować swoją irytację. Gdy już go dotknęłam, ten zaśmiał się krótko, a uśmiech powiększył mu się na ustach. Pokręcił głową, jakby wręcz nie dowierzał, że ośmieliłam się zrobić coś takiego.

— Musisz się bardziej postarać, żebym odpuścił — poprawił mnie, po czym mrugnął okiem.

— Nie mam pojęcia, ile twoja mama musiała nawpieprzać się wapna, ale jesteś cholernie pusty, Barnes.

Brunet zaśmiał się. Nie mam pojęcia na ile było to wymuszenie, a na ile rozbawienie — jeśli w ogóle jakieś było. Przygryzł wargę, którą po chwili zostawił w spokoju. Zrobił to jednak dopiero wtedy, gdy upewnił się, że nie zdołało mi to umknąć. Nie musiałam też długo czekać, aż jego uśmiech stopniowo opadał, zastępowany poważnym, a nawet i surowym wyrazem twarzy. Jego powieki delikatnie opadły, co tylko nadawało mu mordu w wyglądzie. Następnie zbliżył twarz, niebezpiecznie zmniejszając odległość, jaka nas dzieliła. Czubek jego nosa niemalże stykał się z moim własnym. Oczy skanowały mnie uważnie, nie pozwalając odetchnąć z ulgą. Jednakże to nie one sprawiały, że stałam jak sparaliżowana. Barnes zaczął przesuwać dłonie po blacie. Wędrował w moją stronę, aż w końcu natrafił nadgarstkami na biodra. Miejsca, w których mnie dotknął momentalnie zamrowiły, a klatka piersiowa stała się nagle ciężka. Na karku znów odczułam ciarki, a w brzuchu charakterystyczne ściśnięcie, którego za cholerę nie mogłam się teraz pozbyć. Mimo, że bardzo chciałam.

— Oh, Berget, Berget... — Ton bruneta uświadamiał mi, że zaczynam stąpać po kruchym lodzie. — Nie wiem czy to dobry pomysł wkraczać w obszary zarówno matek, jak i genów. Bo chyba nie chcesz, żebym odbił piłeczkę z pytaniem, hm?

Cóż... Atmosfera zaczynała gęstnieć. Jednakże Barnes chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, że kruchy lód nie znajduje się tylko i wyłącznie pode mną.

— A może jest odwrotnie? — Uniosłam brew. — Może to ty nie chcesz wypowiedzieć tych słów?

Przechyliłam głowę, wlepiając w niego prowokacyjny wzrok. Brunet zmrużył oczy. Nie odzywał się słowem. Zdawał się czekać, aż będę kontynuować.

— No, co jest? Brzmiałeś, jakbyś był pewny, że to ja nie chcę usłyszeć pytania. Ale jakiego dokładnie, Barnes?

Dalej milczał. Po prostu na mnie patrzył.

— Czy odziedziczyłam po kimś to, że jestem potworem? Że nie tylko w snach mogę być dla kogoś koszmarem?

Podczas gdy jego twarz znacznie spoważniała, na mojej zagościła obojętność, a w pewnym momencie nawet i kpiący uśmiech. Omiotłam wzrokiem całą jego cerę i zatrzymałam się na oczach.

— Do tego nawiązałeś? Oh, widzisz, jak straszliwie się przejęłam. Ale co z tobą?

— Ze mną nic. Skończ się nad sobą użalać, Berget. I przestań pieprzyć. Tym bardziej, że nie wiesz, skąd ci się to wzięło.

— To nieistotne. Rzeczywistość jest, jaka jest. Cokolwiek się kiedyś nie wydarzyło, nikt i nic tego nie zmieni. I nie dbam o to, co sobie o tym pomyślisz. Naprawdę. Nie interesuje mnie to.

— Nie wierzę ci.

— To uwierz. Prędzej czy później będziesz musiał.

— Nie. Nie po tym, czego się dziś dowiedziałem. Nie pozbyłaś się listu.

— Pozbędę się go. Nie jest mi do niczego potrzebny.

— Jasne.

Prychnęłam śmiechem. Rozbawiła mnie jego upartość i wiara, że...

Rany... Będę tego żałować.

— Jeśli myślisz, że to coś dla mnie znaczy... — Wyjęłam list z kieszeni. Spojrzenie bruneta stało się niepewne. Przeniósł chwilowo wzrok na kawałek papieru, po czym ponownie na mnie spojrzał. — To współczuję ci, Barnes. Takiej naiwności jeszcze w życiu nie spotkałam.

Mój głos brzmiał tak bardzo obojętnie i lekceważąco, że pomogło to w wytworzeniu ostatecznej szpilki, którą w niego wbiłam. Zobaczyłam w jego oczach, że... Zabolało. I to mocno.

Zaraz potem zgniotłam kartkę. Udało mi się ją szczelnie zamknąć w dłoni. Przez cały ten czas nie spuszczałam z niego wzroku. Obserwowałam, wręcz delektowałam się jego ciężką reakcją. Bólem, jaki spowodowałam.

— Zabawne, jak ludzie się zmieniają — odezwał się nagle z uśmiechem pełnym kpiny.

Nie spodziewałam się, iż ból tak szybko rozwieje się po jego oczach i zostanie zastąpiony rozbawieniem wymieszanym ze zirytowaniem.

— Zastanawiałem się, co tym razem z siebie wylejesz na usprawiedliwienie, dowiedzenie swoich racji czy inne tam. Ale to nie ważne. To i tak nie zmieni tego, że cię nienawidzę.

Nie wiem czy zrobił to automatycznie, czy wbrew sobie, jednakże naprawdę nie było już śladu po bólu, który mu zadałam. A przynajmniej tak myślałam. Cóż, może on też był udawany?

— Oh, przepraszam... — Do kuchni wparował nagle Rogers. Zatrzymał się w miejscu i począł przyglądać się nam z niezrozumieniem.

A mi aż ścisnęło klatkę piersiową, bo doprawdy, już wolałam patrzeć na Barnes'a, niż na niego.

— A mimo to wciąż tu stoisz — zauważyłam pełna irytacji.

— Em... Po prostu... — Podrapał się po karku. — Przepraszam, czy wy-

— Nie interesuj się.

— Spokojnie, Berget — powiedział Barnes. Powróciłam do niego wzrokiem uświadamiając sobie, że kiedy Rogers tu przyszedł, brunet ani razu nie spuścił ze mnie oczu. — Przecież to żadna nowość. Między nami nic się nie wydarzyło, nic nie zmieniło. — Spojrzał na blondyna. — Nienawidzimy się tak samo, jak kiedyś. Jeśli nie bardziej. Więc nie. My nie.

Odepchnął się od blatu, wytwarzając podmuch powietrza swoim szybkim ruchem. Rzucił mi ostatnie spojrzenie, a następnie wyszedł z kuchni niczym burza.

Zostałam tu w towarzystwie Rogers'a oraz myśli, które wytwarzały nieustanny mętlik w mojej głowie. Czułam się źle. Było mi źle.

A blondyn musiał to niestety zauważyć.

— Jeśli chciałabyś porozmawiać... Wiesz, że możesz-

— Nie. Dzięki.

Westchnął. I to wystarczyło, abym zirytowała się jeszcze bardziej.

— Nie oczekuj, że polecę do ciebie z pierwszą lepszą sprawą tylko dlatego, że mi to zaproponowałeś.

— Nie oczekuję. Tak, jak mówisz, zaproponowałem. Ale nie chcę naciskać.

— Więc lepiej skończyć tę rozmowę.

Tym razem to ja odepchnęłam się od blatu. Wyminęłam Rogers'a bez słowa. Nie protestował, nie próbował mnie zatrzymać. I chwała Bogu. Chciałam się zaszyć gdzieś na osobności. Najlepszym miejscem byłby mój tymczasowy pokój, wiadomo. Po krótkiej chwili wahania zdecydowałam się ulokować właśnie tam.

Nastał wieczór. Coś koło godziny dziewiątej. Przez cały ten czas leżałam na łóżku, wpatrując się w sufit. Czy było w nim coś ciekawego? Ciężko stwierdzić. Po prostu wyłączyłam się. Zupełnie odcięłam od siebie otaczającą mnie rzeczywistość.

To znaczy... Tak było do pewnego momentu.

Od około pół godziny próbuję walczyć z nękającymi mnie myślami. Bezskutecznie.

Podniosłam się do pozycji siedzącej. Leżenie nic nie dawało. I nie da. Mój stan będzie się tylko i wyłącznie pogarszał. Tylko, że...

Wspomnienia znów brały górę.

Każdego wieczoru.

Sięgnęłam do kieszeni i rozłożyłam kartkę. Pogniecioną, postarzałą, pofalowaną. Była odrobinę przybrudzona, gdyż użytkowałam ją bardzo często. Zawsze znajdowała się w kieszeni ubrań i praktycznie codziennie wyciągałam ją oraz chowałam tam z powrotem. Poza czytanym tekstem zwykłam przyglądać się charakterowi pisma oraz zaschniętym plamom, które pofalowały kartkę i rozmazały litery w niektórych miejscach. Znajdowało się na niej osiemnaście kropel — niektóre z nich były naprawdę duże. Wszystkie natomiast odznaczały się goryczą i bólem.

Cała kartka się tym odznaczała...

Znałam ją tak dobrze. Wystarczyło, że o niej pomyślałam, a przypominałam sobie jej treść. Z kolei, gdy jej dotknęłam...

Wracały wspomnienia.

Do moich oczu napłynęły łzy. Kilka z nich znalazło ujście, kiedy zerknęłam chociażby na pierwsze napisane na liście słowo. Przetarłam twarz dłonią, a następnie przykryłam nią usta.

Za każdym, dosłownie każdym, razem było to tak surrealne... Poprawka. Wydawało się surrealne. A było prawdziwe. Bo siedziałam tu, prawie rok po otrzymaniu listu. Trzymałam go. Czytałam. Mając świadomość tego, co się kiedyś wydarzyło. I jak to potraktowałam.

Jak jego potraktowałam.

Nie mogąc już dłużej wytrzymać, pękłam. Po prostu pękłam. Rozpłakałam się, zginając w pół. Ogarnęły mną wstrząsy płaczu, szarpiące moją klatkę piersiową i ramiona. Chciałam zacisnąć dłonie w pięści, ale musiałam najpierw odłożyć kartkę na bok. Nie chciałam jej pognieść... Nie chciałam zniszczyć jej jeszcze bardziej...

Gdy już ją odłożyłam, ułożyłam głowę na poduszce — twarzą do materiału. I właśnie w taki sposób pozwoliłam sobie popaść w zupełne przygnębienie i brak poczucia sensu. Nie było to dla mnie nowością. W wieczory, takie jak ten chociażby, poświęcam się całkowicie rozmyślaniom odnośnie tego, co się wydarzyło, tego jak Barnes się czuł, tego, co...

Co zaprzepaściłam.

B U C K Y

Siedziałem u siebie w pokoju. I to był najgorszy moment w ciągu całego dnia. Ponieważ zostawałem sam na sam z myślami i wspomnieniami, które zaczęły się do mnie coraz bardziej dobijać. Nie chciałem czuć dosłownie nic. Chciałem po prostu odpocząć. Nie miałem głowy do okiełznania tego, co się wydarzyło. Byłem całkowicie bezradny odnośnie skutków przeszłych zdarzeń, moich reakcji na nie i samopoczucia.

Wiedziałem jedno.

Nie miałem już siły...

Położyłem się na łóżku. Z moich oczu wypłynęły pojedyncze łzy. Wiedziałem, że nie uda mi się ich powstrzymać. Nie wiedziałem natomiast, że zaraz po nich rozpocznie się ich potok, którego nie sposób było zatrzymać. Ponieważ mój umysł perfidne podsunął mi treść listu, który napisałem. A przez moją słabość, poddałem się wspomnieniu i zacząłem tonąć — zarówno w łzach, jak i bólu.

Ruth,

Nie wiem, który już raz podchodzę do napisania tego listu. Nie liczyłem kartek, które wyrzuciłem do kosza, a ich zawartość wydawała mi się zbyt chaotyczna, abym tak po prostu spakował ją do koperty i wysłał pod Twój adres.

W każdym razie liczę, że tym razem uda mi się wyrazić emocje, które mną targają, szczególnie od czasu świąt.

Nie wiem, co się dzieje. Potwornie martwi mnie Twój stan, który nie pozwala mi zmrużyć oka w nocy nawet na chwilę. Chodzę cały roztrzęsiony nie mogąc się skupić na żadnej czynności, bo co rusz w mojej głowie rodzą się najczarniejsze scenariusze, że nagle, w pewnym momencie, może Cię zabraknąć. Że mogę Cię już nigdy nie ujrzeć.
I jeszcze wcześniej, gdy pod koniec października ubiegłego roku opuściliśmy cele, myślałem, że jakoś wspólnie poradzimy sobie z tym, co się stało. Fakt, nie rozumiałem i nigdy nie zrozumiem, jak to jest mieć swego rodzaju moce, ale liczyłem, że będę mógł Ci towarzyszyć. Że będę mógł Cię wspierać, pomagać, po prostu być obok. Myślałem, że jednak zdarzyło się w naszym życiu coś, co było do siebie zbliżone i co sprawiło, że się rozumieliśmy. Że mimo naszej relacji pełnej zgrzytów i wcześniejszej nienawiści, mogliśmy na sobie polegać. Byłem przekonany, w co początkowo nie chciałem wierzyć i co z siebie wypierałem, że między nami może pojawić się „coś" — coś innego, niż nienawiść; coś innego, niż wspólna misja; coś innego, niż patrzenie na siebie jak na znajomych z pracy.

I spojrzałem na Ciebie inaczej.

Mimo, że upierałem się, iż wcale tak nie było, to jednak wtedy w archiwum, gdy szukaliśmy tych wszystkich danych i nagrań z kamer, coś chwyciło mnie za serce. Początkowo niewinnie, niepozornie, a później... Sama pamiętasz. Miałem to pod kontrolą do pewnego czasu. Później serce zupełnie przestało mnie słuchać i sprawiło, że zawładnęło rozumem. Nie wyobrażałem sobie dnia bez Ciebie. Każda chwila, w której Cię nie widziałem sprawiała, że czułem pragnienie, głód. Nie mówię teraz o sferze fizycznej, choć wiedz, że cała Ty byłaś jedyną, która rozpalała mnie do granic możliwości; zawracała mi w głowie i uświadamiała, że nikt i nic nigdy nie będzie w stanie spełnić mnie tak, jak robiłaś to Ty. Tylko Ty potrafiłaś mnie napoić, nasycić. Tylko Ty byłaś w stanie mnie wyleczyć, ukoić. Jednak było coś więcej, niż fizyczność. Uwielbiałem być obok Ciebie, uwielbiałem mieć świadomość, że jesteś obok, zarówno w jednym budynku, pomieszczeniu, jak i tuż przy mnie. Nie wspomnę już o tym, jakie uczucie ogarniało moje wnętrze, kiedy byłaś w moich objęciach. Kiedy czułem Twoją bliskość. Kiedy uświadamiałem sobie, że w końcu jestem tu, w pełni, bez brakujących elementów. Wypełniałaś moje wnętrze. Ty jedyna byłaś w stanie rozgonić znajdujący się we mnie mrok. Ty jedna sprawiałaś, że moje rany okazywały się nie być tak bolesne. Ty jedyna nadawałaś sensu i wartości mojemu życiu. Wiedziałem, że chcę trzymać się tego życia. Że pomimo całego chaosu, w jaki wpadliśmy, po środku tego znajdowała się osoba, która dawała mi siłę do walki.

Tą osobą byłaś Ty.

Naprawdę myślałem, że to wszystko coś dla Ciebie znaczyło. Że też to czułaś — całościowo lub przynajmniej częściowo. Myślałem, że będziemy mogli dzielić się nie tylko dobrymi chwilami, ale przede wszystkim własnym mrokiem. Bo oboje doskonale zdajemy sobie sprawę, ile w życiu przeszliśmy. I wydaje się to szalone, ale w pewnym momencie poczułem wdzięczność, że byłem Zimowym Żołnierzem. Że miałem złą, niekontrolowaną stronę. Bo dzięki temu mogłem Cię zrozumieć. Mogłem wyobrazić sobie jak się czułaś i być przy Tobie.

Ale jestem tutaj. Pisząc list. Nie wiedząc zupełnie co u Ciebie i czy w ogóle cokolwiek jest. Drżę na samą myśl, że pewnego dnia mógłbym usłyszeć wiadomość o tym, że już Cię nie ma. Wiem, może zaczynam panikować. Ale zdążyłem poznać Cię na tyle, że wiem, iż cierpisz i jesteś tym wycieńczona. Potwornie wycieńczona.
Poza tym, kiedy zobaczyłem Cię na wigilii... Ruth, okropnie się martwię. Nie mogę funkcjonować przez ciągły strach, że mogę Cię stracić.

Nie mam pojęcia czemu nie dajesz znaków życia. Nie rozumiem tego. Nie wiem czy kiedykolwiek zrozumiem. Nie wiem także czy się tego dowiem. I nie wiem czy błaganie Cię o to ma jakikolwiek sens.
Nie chcę stawiać Cię pod ścianą, nie chcę naciskać. Jeśli zdecydowałaś się, aby mi nie mówić, w porządku.

Nie, nie w porządku. To conajmniej łamie mi serce i wyciska ze mnie łzy, które zasychają na papierze. Ale nie mogę Cię do niczego zmusić.

Czemu reaguję w ten sposób?

Kiedyś nigdy nie odważyłbym się otwarcie tego stwierdzić. Ale teraz...

Zadurzyłem się w Tobie. Cholera, ja się zakochałem, Ruth.

I tak, jak kiedyś mnie to wzmacniało, tak teraz niszczy. Zostawiając w zupełnych zgliszczach.
Jeśli przeczytałaś ten list, dziękuję. To Twoja decyzja, co z tym zrobisz. Jeśli jednak od razu go wyrzuciłaś, cóż, przynajmniej mogłem znaleść ujście. Nazwać emocje, wszystko wyjaśnić pod Twoim adresem i zakończyć ten rozdział. Uczucie nadal gdzieś we mnie siedzi. Ale zraniło mnie tak mocno, że lepiej będzie, jeśli już się nie spotkamy. Miałaś rację, nie ma sensu rozgrzebywać pewnych spraw. Nie ma sensu dłubać w ranach. Lepiej je po prostu pozostawić. Czy się zaleczą? Wątpię. Ale wiem, że trzymając się ich kurczowo nic nie zdziałam. Nie poprawię sytuacji. Nie wiem czy kiedykolwiek pogodzę się z Twoim nagłym odejściem, urwaniem kontaktu i zupełnym zapomnieniu o mnie, ale dziękuję za chwile, które sprawiły, że żyłem.

Bucky

PS. Po krótkim namyśle... Gdybyś jednak otrzymała mój list, spal go. Nawet jeśli go nie przeczytałaś.

Witajcie! 💙🖤
Najmocniej przepraszam za obsuwę, mam tak napięty czas, że to jakiś hit, przysięgam.
Kończymy dziś dość przygnębiającym akcentem, jednak mimo to, mam nadzieję, że rozdział Wam się podobał.
Tulę mocno! Trzymajcie się! 🫂💙🖤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro