𝚇𝙻𝙸𝙸𝙸

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝚏𝚘𝚛 𝚝𝚑𝚎 𝚝𝚒𝚖𝚎 𝚋𝚎𝚒𝚗𝚐
𝚒 𝚠𝚒𝚕𝚕 𝚊𝚍𝚖𝚒𝚝 𝚖𝚢 𝚍𝚎𝚏𝚎𝚊𝚝 𝚊𝚐𝚊𝚒𝚗.
~ '𝙷𝚒𝚐𝚑 𝚆𝚊𝚝𝚎𝚛' 𝚋𝚢 𝚂𝚕𝚎𝚎𝚙 𝚃𝚘𝚔𝚎𝚗

Nazajutrz patrzyłam już nieco chłodniej na tę sytuację. Choć mimo wszystko nadal bolał mnie fakt, iż Fury zataił przed nami... A przede wszystkim, przede mną, informacje o moim ojcu...

Eh... Kogo ja oszukiwałam?

Siedziałam przy stole w kuchni, wpatrując się w kawę, na którą przecież dopiero co miałam ochotę. Podpierałam podbródek, nie mając ani nastroju, ani chęci do pracy. No, bo wypadałoby jednak kopać w tych wszystkich dokumentach. Może było tam coś, co Fury przeoczył. Lub znajdowało się tam coś na temat mojego ojca, ale może w aktach innej osoby. Ale jakiej? I co by to miało być? Gdybyśmy mieli choć cień informacji, którą moglibyśmy podążyć. A my nie mieliśmy nic, zupełnie nic.

— Hej, słońce. — Do kuchni weszła Wanda.

— Cześć.

— Widzę, że wszyscy dziś nie w sosie.

— A jak tu być w sosie, skoro Fury usunął tamte pieprzone pliki, a teraz zapadł się pod ziemię?

— Racja. Nie brzmi optymistycznie.

— Brzmi potwornie. I jest potworne. Nie wiem- Nie mam pojęcia, co robić, do cholery. W dodatku chodzi o mojego ojca... Ten fakt jest jak oliwa dolewana do ognia. Nie żartuję, Wanda. Naprawdę.

— Wierzę ci. O to się nie martw. Ale niestety nie wiem, jak pomóc. Próbowaliśmy robić wszystko, co się dało. Ale to na nic.

— Czyli niewiele inaczej, niż u nas. — Schowałam twarz w dłoniach.

Zapadło milczenie. Mimo, iż czułam się przy Wandzie naprawdę komfortowo — cisza była nieznośna i przytłaczająca.

— To będzie się tak ciągnęło w nieskończoność? — zirytowałam się, bezradnie opuszczając ręce na stół. — Będziemy wiecznie latać za tamtym psychopatą i obserwować, jak co jakiś czas zabija ludzi? Udało nam się zyskać kilka informacji, między innymi to, że Fury maczał w tym palce. Teraz musimy dołożyć wszelkich starań, by go znaleźć. Choćbyśmy mieli kopać w ziemi, musimy go znaleźć.

— Ruth, masz całkowitą rację i z pewnością wszyscy w siedzibie ci to przyznają. Ale emocjami tego nie wygramy. Zdaję sobie sprawę, że jest ci ciężko i dezorientacja związana z twoim tatą zdecydowanie nie pomaga, jednakże nie tędy droga. — Chwyciła mnie delikatnie za nadgarstek. — Poszukamy Nick'a, ale najpierw musisz trochę ochłonąć. Daj sobie czas na emocje, a później głęboko oddychaj. I wrócimy do sprawy.

Nie odpowiedziałam jej. Byłam nabuzowana i po prostu zacisnęłam usta. Jej słowa natomiast w jakiś sposób do mnie dotarły i zaczęłam się stopniowo uspokajać.

Wzięłam głęboki wdech, po czym wysunęłam dłoń z chwytu Wandy i objęłam palcami filiżankę kawy.

— Chcesz się czegoś napić? — zapytałam.

— Nie, dziękuję. Poza tym, w razie czegoś, mam nogi i ręce. Nie kłopocz się. — Obdarzyła mnie łagodnym uśmiechem.

— Okej.

Znów zapadło milczenie. Jednak tym razem nie było już ono tak nieznośne.

Emocje naprawdę nie są dobrym doradcą.

— Co się w ogóle działo? U was? — zmieniłam temat. — W tym czasie... No, rozłąki.

— Cóż, wszystko to, co opowiedzieliśmy wczoraj w sali konferencyjnej. Plus jeszcze... Powrót do wolności. Wiesz, po odsiadce. Uczenie się żyć na nowo. I lekcja pokory. To zdecydowanie.

— W jakim sensie?

— Szukając, tropiąc zabójcę myśleliśmy, że to kolejny złoczyńca, którego uda nam się poskromić... — Po tych słowach westchnęła ciężko.

— Tak. Ta lekcja pokory spotkała chyba każdego z nas.

— Przyzwyczailiśmy się do kontroli. A teraz wymyka nam się z rąk coraz bardziej. Skutkiem jest frustracja, złość... Wszystko to, co nie sprzyja sprawie i współpracy. Zapewne też o to chodzi Hydrze. Żeby namieszać w drużynie.

— To bardziej, niż pewne.

— Później, kiedy to sobie uświadomiliśmy... Po tym, jak napadł nas morderca, uznaliśmy, że potrzebujemy resetu. Oddechu.

— I naprawdę udało wam się wypocząć na tych wczasach?

Nie bardzo chciałam w to wierzyć. Wydawało mi się to niemożliwe.

— Czy całkowicie, to nie wiem. Nie, na pewno nie — odparła. — Ale po części... Tak. Poddawaliśmy się refleksjom, rozmawialiśmy. I doszliśmy do wniosku, że musimy zdjąć koronę z głowy. Inaczej nie uda nam się rozwiązać tej sprawy.

— No, dobra, mówimy o zabójcy. Ale Hill... Przynajmniej tak zrozumiałam z rozmowy- Szukaliście Fury'ego?

— Tak. Na jej prośbę.

— Czemu nic nam nie powiedzieliście?

— Nie mogliśmy.

— Serio, Wanda? Wy serio-

— A czy gdybyś wiedziała, pozwoliłabyś nam działać?

Nie odpowiedziałam od razu. Po prostu jej się przyglądałam.

— Pytam poważnie. Czy gdybyś wiedziała, czy zostawiłabyś nasze zlecenie w spokoju i nie próbowała się do nas dołączać i pomagać na swój sposób?

Nie chciałam jej odpowiadać, gdyż obie dobrze wiedziałyśmy, jaka odpowiedź miałaby paść. Zaczęłam bębnić palcami o blat stołu. Na mojej twarzy pojawił się grymas.

— No właśnie — dodała. — Poza tym... Kontakt się urwał. Każdy poszedł w swoją stronę. Każdy potrzebował swojej przestrzeni na regenerację. Ty tak nie miałaś?

Przygryzłam policzek od wewnątrz. Napłynęły do mnie wspomnienia, na które poczułam ścisk w żołądku. Przełknęłam ślinę i opuściłam wzrok.

— Nie. Ja poddawałam się destrukcji. Gdyby nie Tony... — Pokręciłam głową.

Wolałam nie kończyć zdania.

— Aż tak? — Wyraźnie się zmartwiła.

Pokiwałam jej głową.

— A zaklęcie?-

— Zaklęcie pomogło nas scalić — powiedziałam — ale nie kontrolować. Nie umiem jej w pełni kontrolować. Choć czuję, że to ja, tylko w innym wydaniu i na ogół nie stanowi już problemu... Działo się piekło, zanim doszłyśmy do względnego porozumienia.

— Mam pytać?

— Nie. I do głowy też nie radzę mi zaglądać. Chyba, że chcesz się udręczyć.

— Boże, Ruth...

— To była ta cena zaklęcia. Coś gorszego, niż śmierć. Tak. Uwierz, wolałam nie żyć, niż to znosić.

— A jak jest teraz?

— Teraz?...

Zamyśliłam się.

Nie bardzo wiedziałam, co jej odpowiedzieć. Bo przecież było lepiej, niż ten miesiąc temu, chociażby. Określenie było dobrze to raczej wygórowany optymizm. Ale odbiegając od sprawy zabójstw...

Czy naprawdę było źle?

— Nie wiem, jeśli mam być szczera — odpowiedziałam. — Z jednej strony trochę się przyzwyczaiłam... Z drugiej... Mam James'a. I... Bardzo mi pomaga. W sensie- Nie chodzi mi o to, że całymi dniami trzyma mnie za rączkę, aby mi się nic nie stało. Choć podejrzewam, że byłby do tego zdolny. Ale... Sama jego obecność...

Matko, czemu to było tak trudne? Po prostu płynnie wysłowić się?

— Cieszę się, że w końcu daliście sobie szansę.

Na jej twarzy gościł uśmiech. Naprawdę ucieszyła się nami, widziałam to w jej oczach. Zrobiło mi się miło, a przyjemne ciepło zalało mój brzuch. Ja również mimowolnie się uśmiechnęłam.

— Tym razem tego nie spieprzę — powiedziałam cicho.

I wzięłam to za obietnicę, którą sobie złożyłam. Nie tylko brunetowi — sobie.

— A wtedy coś poszło nie tak?

— Mhm. Zerwałam z nim kontakt. Nie chcąc ściągać na niego piekła, przez które przechodziłam. Byliśmy bardzo skłóceni, gdy już się spotkaliśmy... Po jakimś roku.

— Ile?!

— Tak, wiem... — Przetarłam twarz dłonią. — Spieprzyłam. Tym razem tego nie zrobię. Za-

Przygryzłam wargę.

— Zależy mi na nim — dodałam.

— W takim razie powiedz mu to.

— Co takiego? — W progu kuchni pojawił się nikt inny, jak Barnes.

Złomek we własnej osobie.

— Nic.

— Ruth chciała ci coś powiedzieć — odparła w tym samym czasie, co ja.

— Co chciałaś mi powiedzieć? — zwrócił się już bezpośrednio do mnie, podchodząc o kilka kroków.

— To ja zostawię was samych — zakomunikowała rudowłosa z miłym uśmiechem, po czym wyszła z kuchni.

Wywróciłam oczami, zatapiając wzrok w mojej kawie.

— Słucham cię — ponowił.

— Super.

— Ja wiem, źe twój język miłości to gruboskórność, opryskliwość i działanie mi na nerwy, ale możemy sobie darować formalności. — Usiadł przy stole, na wprost mnie.

Czułam na sobie jego wzrok. To wystarczyło, żebym zaczęła się rumienić.

— Więc? O co chodzi?

— O nic. Po prostu opowiadałam Wandzie co i jak... Ze wszystkim. I wszystkimi.

— A o mnie co mówiłaś?

Nie byłam w stanie popatrzeć mu w oczy. Słyszałam, że mówiąc to, uśmiechał się, ale...

Ah! Litości! Czy oni wszyscy muszą mnie tak torturować?!

— Zbierzesz w łeb — zakomunikowałam.

— Przecież nic nie robię-

— Zbierzesz.

— Ruthie-

— Nie próbuj.

— Ruuuthie...

— Nie. Próbuj.

— Co o mnie powiedziałaś? — Wstał z krzesełka i podszedł do mnie.

Stanął za mną, kładąc mi dłonie na barkach. Zaczął masować moje ramiona i plecy. Następnie oparł podbródek o czubek mojej głowy.

— No, słucham. Uważnie.

— James...

— Tak mi dali przy chrzcie.

— James, daj spokój.

— Powiedz, o co chodzi, to dam spokój. No, może do wieczora... — Przybliżył twarz do mojego ucha i zaczął całować mnie w skroń.

— O nic nie-

Urwałam, gdy powolnym ruchem zaczął oplatać moją szyję. Ułożył sobie na niej dłoń tuż pod żuchwą, a następnie skierował moją twarz w górę tak, abym popatrzyła na niego, stojącego nade mną.

Nie powiedział zupełnie nic. W zamian uniósł brew i czekał.

— Powiedziałam Wandzie, że zależy mi na tobie — ledwie wydusiłam, bo przysięgam... Chwyt na szyi działał na mnie obezwładniająco.

— I to wszystko? — Zdziwił się.

Na jego twarzy zagościł uśmiech. Pokręcił głową, po czym nachylił się, by mnie pocałować. Nieustannie trzymał moją szyję, dodatkowo gładząc jej bok kciukiem. Myślałam, że zwariuję... Muskał delikatnie moje wargi, przekazując mi tym samym ogrom ciepła — nie tylko, jeśli chodzi o reakcję mojego organizmu, ale przede wszystkim dał mi uczucie.

Czułam się kochana i chciana.

— Mi też na tobie zależy — powiedział po skończonym pocałunku.

Zabrał dłoń z mojej szyi i podszedł do blatu, aby zapewne przygotować sobie kawę.

Odchrząknęłam cicho, rozmasowując szyję. Nie bolała mnie, nie w tym rzecz... Musiałam po prostu zejść na ziemię. Potrzebowałam chwili. Dosłownie chwili.

— Jest i moja ulubiona para. — Wilson wszedł nagle do kuchni.

— Wyjdź — odparłam natychmiast.

— Tak, ja też cię cieszę, że żyjecie. Że nic wam się nie stało. Że szczęśliwie wróciliście z kilkudniowej misji-

— Tej na wakacjach w Dominikanie, hm? Tej arcyzabójczej wyprawie, o której nie mogliśmy nic wiedzieć? — Przechyliłam głowę. — Tej, na której mieliście wznowić ściśle tajne kontakty?

Na twarzy Sam'a pojawił się grymas. Nie bardzo wiedział, co mi odpowiedzieć.

— Tak też myślałam.

— Początkowo też nie wiedzieliśmy, o co tu chodziło — zaczął, siadając na krześle przede mną. — Dopiero później dostaliśmy zaszyfrowaną wiadomość od Hill. Inną kwestią było też to, że nie mieliśmy nawet jak się z wami połączyć, oczywiście gdybyśmy już chcieli się wysprzęglić.

Wysprzęglić — prychnęłam.

— Misja, to misja. Zlecenie, to zlecenie. Sama wiesz- A nie. Przecież wysprzęgliłaś się Robertowi.

— Uduszę cię.

— Srebrną biżuterią? — Zaśmiał się pod nosem. — Ah, właśnie! Jak się sprawuje? — Skinął na ramię bruneta, po czym spojrzał na moją szyję.

— Spalę cię żywcem, Wilson.

— Nie dręcz kolegi — odezwał się nagle Barnes, podchodząc do mnie.

W naturalnej dłoni trzymał kubek z kawą, a drugą... Objął delikatnie moją szyję. Mimowolnie przymknęłam oczy, przełykając ślinę. Nie zdążyłam się nawet oburzyć za to, że stanął po jego stronie.

— Do twarzy ci — skomentował Sam.

— No, nie? — przytaknął mu Barnes.

— Mama wam chyba żałowała materiału DNA — mruknęłam przez ściśnięte gardło.

— Chrzanić DNA... — Wilson podparł twarz. — Kolekcjonować takie srebro... To dopiero...

— Słuchaj, stary, samo srebro to nic. Ale jak już ma dobrego modela, na którym może leżeć... — Barnes stłumił śmiech, masując moją szyję.

— Weź tę łapę. — Strąciłam z siebie jego dłoń, po czym wstałam z krzesełka.

— Skarbie...

— Nie. Macajcie się sami.

— To tylko żarty.

— Super. — Wymaszerowałam z kuchni.

Co za kretyni.

Nastał wieczór. Skierowałam się do kuchni, by przyrządzić sobie kawę. Tym razem postawiłam nie na filiżankę, a na kubek. Potrzebowałam wlać w siebie większą ilość kofeiny. Tak, wiem, błyskotliwy pomysł zważywszy na to, iż za niedługo miałabym położyć się spać.

Mniejsza.

Gdy kawa była już gotowa, chwyciłam kubek i wyszłam z kuchni. Zmierzałam korytarzem rozmyślając właściwie o wszystkim.

W głowie nieustannie miałam sprawę zabójstw. Ale nie tylko.

Cieszył mnie fakt, że wyjaśniliśmy sobie z James'em to, co dotychczas było między nami niewypowiedziane. Byłam wdzięczna, że po prostu był. Nie sądziłam, że te... Jakieś dwadzieścia dni przybliżą nas do siebie tak bardzo. W głębi duszy bardzo tego pragnęłam i potrzebowałam — teraz byłam w stanie to dostrzec. Wcześniej zapierałam się nogami i rękami, byle tylko nie obciążyć go sobą i swoimi demonami. Aktualnie wiedziałam już, że było to głupie myślenie. Barnes nie był dzieckiem, wiedział co to życie. Przeszedł kawał ciężkiej drogi. I gdyby tak na to spojrzeć... Ja też nie chciałabym być z osobą, która jedyne, co doświadczyła, to sielanka — mówiąc oczywiście ogólnikowo. Nie oszukujmy się, życie nie jest łatwe. Niczyje. Każdy nosi swój własny krzyż na plecach. Jednakże chyba po to mamy je zróżnicowane, aby trafić na ludzi z tymi najbardziej zbliżonymi do nas. Dlatego chciałam z nim być. Z jego wszystkimi ranami, urazami i traumami. Był mi dzięki temu bliższy. I miałam nadzieję, iż w odwrotną stronę też tak to działało.

Co do Echo z kolei... Ostatnio była dziwnie spokojna. Nie do końca mi się to podobało, miałam wrażenie, że była to cisza przed burzą. W każdym razie czułam, że mogłam na niej polegać. Że wbrew jej — niekiedy na maksa — głupim pomysłom, byłyśmy w rzeczywistej syntezie. Nie mogłam powiedzieć, iż kontrolowałam ją całkowicie, szczególnie chodziło mi o momenty, w których miałam złudzenia, wizje, sny na jawie, które niestety dużo mnie kosztowały — zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Poniekąd się przyzwyczaiłam, ale wciąż uniemożliwiało mi to czuć się dobrze. Po prostu dobrze. Chociaż w pewnej części.

Tak, miałam James'a i był powodem mojej radości. Jednakże... Nie chcę, aby zabrzmiało to, że mi nie wystarczał. Bardziej zmierzam do tego, że każdy z nas to główna postać w swoim własnym życiu. Więc w moim przypadku to na mnie spływała odpowiedzialność kontroli nad sobą i życiem. Nie powinnam polegać w tej kwestii na brunecie — obarczać go, wymagać, aby mnie naprawił. Mnie i moje życie. Ponieważ to nie on mi je przeżyje, tylko ja. Naprawdę bardzo pragnęłam, abym wiedziała, po co tu byłam. Dlaczego podążyłam właśnie taką ścieżką i czemu doprowadziła mnie do tego miejsca. W tym wszystkim, jak już wspomniałam, chciałam czuć się po prostu dobrze. Nawet tę odrobinę.

Podeszłam do windy. Już miałam nacisnąć przycisk, kiedy nagle usłyszałam kroki.

Bardzo znajome kroki... Które wzbudziły we mnie bolesny sentyment. Wiedziałam, że był to Rogers, jeszcze zanim się odwróciłam.

Gdy już go dostrzegłam, zaczęłam mu się przyglądać.

Blondyn, okazało się, szedł w moim kierunku. W sensie, do mnie. Pomachał mi krótko na przywitanie. Wyraz jego twarzy był łagodny, ale gdzieś w jego oczach czaił się również żal i poczucie winy.

Widziałam je tam nieustannie, odkąd tylko się spotkaliśmy po długim czasie rozłąki.

— Cześć — odpowiedziałam mu słownie na jego gest.

— Kawa o tej porze? — spytał, stając przede mną.

— Znasz mnie przecież.

Uśmiechnął się pod nosem, opuszczając wzrok. Dopiero po chwili pokiwał głową, jakby uprzednio o tym rozmyślał i doszedł do wniosku, że tak właśnie było. Znał mnie. Doskonale.

— Idziesz do Buck'a? — spytał.

— Tak, ale później. Najpierw chciałam posiedzieć gdzieś sama. Tylko nie wiem gdzie jest tu dobre miejsce do rozmyślań.

— Znam takie jedno, mogę cię tam zaprowadzić.

— Jasne. Będę wdzięczna.

— A czy... — Nabrał więcej powietrza do płuc. — Mogę się dołączyć?

Mimo, iż domyślałam się, że o to zapyta, odczułam swego rodzaju zaskoczenie. Moje brwi drgnęły, a oczy nieustannie wpatrywały się w blondyna. Chciałam oderwać od niego wzrok, ale na siłę starałam się go prześwietlić. Chciał porozmawiać, to było akurat oczywiste, ale o czym? O nas? Przeczucie mówiło mi, że tak... Ale nie tylko.

— Tak. Tak, możesz — odparłam w końcu.

Rogers już wyciągał rękę do przycisku windy, ale uprzedziłam go pytaniem.

— A może też chcesz coś do picia?

— Mogę... Mogę chcieć — odparł nieco niezdarnie, na co uśmiechnęłam się.

— Herbata?

— Poproszę. I półtorej-

— Łyżeczki cukru. Może być mniej, ale nie więcej. Tak, pamiętam — powiedziałam łagodnie.

Blondyn odwzajemnił uśmiech, który miałam na twarzy. Zdawało mi się, że jego oczy zaszkliły się chwilowo. Nie dane mi było przyjrzeć im się dłużej, gdyż opuścił głowę.

Nie chciałam go jednak dręczyć.

— Chodźmy do kuchni — zaproponowałam.

Robiłam mu herbatę, podczas gdy on siedział przy stole. Nie rozmawialiśmy ze sobą. Po prostu trwaliśmy w ciszy, kłębiąc w głowie swoje własne myśli. Widziałam to zarówno po nim, jak i ja sama tego doświadczałam.

Chwała Bogu, proces przygotowywania herbaty nie trwa długo...

Napój był już gotowy, toteż wręczyłam go blondynowi i oboje skierowaliśmy się do windy. Rogers wybrał najwyższe, czwarte piętro. Po dosłownie chwili szliśmy już korytarzem.

— Dokąd nas prowadzisz? — zapytałam.

— Mamy jedno ciekawe pomieszczenie- To znaczy, nie tylko jedno w tej siedzibie jest ciekawe, ale to zdecydowanie wygrywa w rankingu.

— Aż tak?

— Tak. Zobaczysz, może ci się spodobać.

— A czy to pomieszczenie jest tajne? Bo jeśli tak, to wolałabym oszczędzić nam problemów.

— Jest dostępne dla drużyny. Nie lubię tego określenia, ale trochę niżej postawieni pracownicy nie mają tu wstępu. Tak jak i na całe czwarte i trzecie piętro. Prawdę mówiąc, wchodziliby tym w naszą prywatność.

— Cóż, co racja, to racja.

— To tutaj. — Otworzył drzwi. — Zapraszam.

Przepuścił mnie przodem, na co podziękowałam mu skinięciem głowy. Weszłam do pomieszczenia, które wyglądało jak zwykłe biuro... Albo jakaś biblioteczka. Miała z kolei ciekawą ścianę. Naprawdę, niekiedy ludzie nie powinni projektować wnętrz.

— Aż żal okna wstawiać. Niezła ciemnica — prychnęłam, przyglądając się blachom imitującym ścianę. — Zachcianki Hill bywają zaskakujące. Zamontowała tu chociaż światło? — Zaczęłam się rozglądać.

— Tak. Ale nie będziemy go palić. Chwila, poczekaj sekundę.

— Małą czy wielką?

Mimo, iż blondyn był ledwo dostrzegalny, domyśliłam się po dźwięku jego ruchów, że stanął w miejscu i zaczął mi się przyglądać.

Machnęłam ręką.

— Nie ważne. Moja ciocia uczyła muzyki i często wtrącała swoje muzyczne tekściki w rozmowę z kimś. To był chyba jeden z nich, sama nie wiem. Nie znam się.

— Ja też się nie znam. Taki ze mnie muzyk, jak i tancerz.

— Oh, to rzeczywiście marnie.

Byłam pewna, że pokręcił w tej chwili głową. Prychnęłam pod nosem.

— Dobra, mam. Jesteś gotowa?

— Nie, ale zaczynajmy... Cokolwiek to jest.

Do moich uszu dobiegł krótki dźwięk sugerujący, że Rogers coś włączył. Niedługo potem ta dziwna ściana zaczęła się ruszać. Okazało się, iż była to ogromna... Żaluzja. Pozbycie się jej rozjaśniło pokój, ukazując jednocześnie gwieździste niebo i skrawek miasta.

Nie oszukujmy się, nie było to Avengers Tower — nie widzieliśmy Bostonu w takiej okazałości, jak niegdyś Nowego Jorku. Aczkolwiek było równie ładnie. Na swój sposób, ale ładnie.

— Mały punkcik widokowy. Może nie aż tak widowiskowy, jak w Nowym Jorku... Ale po prostu widokowy.

— A wiesz, że o tym samym myślałam? — Podeszłam bliżej okna. — Ładne niebo.

— Racja. Przejrzyste. Bez żadnej chmury. — Rozejrzał się trochę uważniej, by ocenić stan sklepienia.

— Dawno odkryłeś to miejsce?

— Nie. Jakieś może... Cztery tygodnie temu. Jeszcze zanim przyjechaliście.

— No, powiem ci... Odkrycie życia.

— Też tak uważam. Cieszę się, że Maria zdecydowała się uwzględnić takie miejsce w siedzibie.

— Najwidoczniej ma sentyment po poprzedniej wieży.

Pokiwał głową na moje słowa. Chwilę później skierował się w głąb pomieszczenia. Nie odwracałam się, nieustannie patrzyłam na niebo. Po dosłownie kilku sekundach dostrzegłam kątem oka, iż przyniósł nam krzesełka — w jednej ręce, jakby były to zwykłe siatki z drobnymi zakupami. Bo w drugiej trzymał herbatę, rzecz jasna.

— Dzięki. Zdążyłam zapomnieć, ile masz siły.

— Ja też o tym zapominam, jeśli mam być szczery.

Usiedliśmy na krzesłach. Podkuliłam nogi i objęłam je ręką. Upiłam kilka łyków kawy.

— Nadal czarna? — Usłyszałam po dłuższej ciszy.

— Co? — W końcu na niego spojrzałam.

— Kawa. Nadal pijesz czarną?

— Tak. Mleko psuje tę gorycz.

— Dziś jest jej wyjątkowo dużo. Zazwyczaj pijasz espresso. Podwójne. Czy coś się zmieniło?

— Nie, nic się nie zmieniło. To nadal espresso... Tylko, że... — Zaczęłam się przyglądać mojemu kubkowi. — Nie podwójne, a... Chyba poczwórne. Nie wiem, nie pamiętam ile razy naciskałam przycisk z espresso... Nie, na pewno nie cztery razy. Więcej.

— A później się dziwisz, że masz problemy ze snem.

— Ostatnio sypiam dosyć dobrze... Być może dzięki Barnes'owi.

— Na pewno dzięki niemu — poprawił mnie.

— Tak...

— W ogóle, jeśli mogę zapytać, jak wam się układa?

— Cóż... To świeża sprawa. Ciut skomplikowana, bo... To nie było coś na wzór randki w restauracji i tego wyczekiwanego, wymarzonego pytania czy zostaniesz moją dziewczyną? — Podrapałam się po karku. — To było... Dosyć płynne następstwo zdarzeń. Czułam się ciulowo, Echo strugała pajaca, Barnes mnie uspokajał... I jakoś tak, sprowadził to do rozmowy o nas. No i... Popłynęliśmy.

— Cieszę się, że jesteście razem. Naprawdę. Miło było was zobaczyć po powrocie z ostatniej misji.

— Dzięki.

— Nie musisz dziękować. A przynajmniej nie mi. To wy zrobiliście dobre wrażenie.

— Aż za dobre, patrząc na Wilson'a.

Blondyn zaśmiał się na moje słowa.

— Wspomniał dziś o tym. Nie pamiętam, jak doszło do rozmowy-

— Możliwe, że wje- Sory. Wcisnął nagle swoje impulsywne myśli w rozmowę.

— Tak. Jest to prawdopodobne.

— To jest bardziej, niż pewne.

— W każdym razie cieszy się. Naprawdę się cieszy.

— Wiem. Morda nie przestaje mu się szczerzyć. A co gorsza, nie zamyka się. Mógłby choć raz obandażować sobie ten ryj, jak nasz kochany zabójca.

— Ruth...

— Sory, sory... — Przetarłam twarz. — A jak z Natashą?

Blondyn zdawał się znieruchomieć. Zanim na mnie popatrzył, jego oddech zdążył przyspieszyć.

— Spokojnie, luz. Tylko pytam.

— Nie, nie- Ja- W sensie-

— Oddychaj, Steve. Za chwilę dokończysz. — Upiłam kawę, mając z niego małą polewkę.

Zadłużył się w niej. Oj, zadłużył.

— Ja właśnie też- Ja chciałem z tym- O tym- Chciałem o tym z tobą pogadać. Też.

— Mów śmiało. I bez stresu, przecież nic jej nie powiem.

— Okej, em... Właściwie to- To chciałbym, żeby jej powiedziała. To znaczy nie to, o czym teraz rozmawiamy. Tylko... — Podrapał się po głowie. — Zapytasz ją czy mnie lubi?

— Wszystkiego się domyśli. To Natasha. Nie oszukasz jej. Ale postaram się jakoś dyskretnie zagadać. A co? — Zerknęłam na niego. — Obawiasz się, że coś może być nie tak?

— Nie, nie. Chciałem się upewnić... Czy mnie lubi — dokończył ciszej.

Uśmiechnęłam się pod nosem. To było dość urocze, widzieć jak blondyn kłopocze się z zawstydzenia.

— W porządku — odparłam. — Masz, jak w banku.

— Dziękuję. A co do zabójcy... Wspomniałaś o nim niedawno. Co o tym myślisz?

Byłam nieco zdziwiona, że tak szybko zmienił temat, aczkolwiek uznałam, iż nie będę go dłużej dręczyć. Jeśli będzie chciał — sam ze mną porozmawia.

— Co o tym myślę?

— Tak. O to zapytałem — zaśmiał się.

— W sensie... Ja nie wiem czy ja coś o tym myślę. Może wcześniej tak. Ale teraz... Nie mam bladego pojęcia dokąd to zmierza. Nie wiem w ogóle jak na to patrzeć. Typ wyłania się z ziemi i zapada pod nią kiedy tylko chce. Zabija kiedy chce i kogo popadnie- No, nie kogo popadnie, ale rozumiesz, o co mi chodzi.

— Tak, rozumiem.

— I kwestia mojego ojca w tym wszystkim... — Pokręciłam bezradnie głową. — No i Fury'ego. Który... — Wzruszyłam ramionami. — Sama nie wiem... Czy myślisz, że byłby zdolny maczać w tym palce?

— Właściwie już je zamoczył. Albo chociaż w pewnej części. No, wiesz, pliki.

— Tak, tak, usunął pliki... Co tam musiało być, skoro usunął je wszystkie?

— Nie mam pojęcia, Ruth. Ale nie podoba mi się to. Odnośnie mordercy, tak, jest bardzo kłopotliwy. Ale kwestia Fury'ego... To uderza inaczej.

— Żebyś wiedział. Ja już naprawdę nie wiem- Nie wiem. Po prostu nie wiem. Chciałabym móc spojrzeć na niego inaczej. Jakaś jaśniejsza strona wewnątrz mnie próbuje go usprawiedliwić. Albo wyszukać jakiejś wymówki, jakiegoś szczytnego, większego celu, dla którego to zrobił. Ale jest też świadomość, a obok niej Echo, która wcale nie jest głupia. Kogo my oszukujemy? Fury nawalił. Musimy się z tym pogodzić.

— Masz rację, musimy. Ale odnośnie kwestii usprawiedliwiania ludzi... To chyba dobrze o nas świadczy, że staramy się szukać w nich dobra. Nie chodzi mi o to, abyśmy byli naiwni i wypaczali czyjeś działania, intencje. Ale sam fakt tego, że staramy się szukać... Światła. — Dostrzegłam kątem oka, że na mnie popatrzył. — I właśnie to jest oznaką, że świat nas nie zgubił. I, że my nie daliśmy się mu zgubić. To dobry znak.

— Niewystarczający, niestety.

— Co masz na myśli?

— Dobrym myśleniem i patrzeniem na ludzi nie uratujesz świata. I nie zmienisz ich zamiarów. — Ja również na niego popatrzyłam,

— To też prawda. — Odwrócił wzrok i utkwił go w niebie.

Przyglądałam mu się jeszcze chwilę. Zastanawiałam się czy-

Tak. Zrób to.

Jako, iż Echo ostatnio błyszczała przykładem, nie rozważałam dłużej, tylko przeszłam do tematu.

— Możemy porozmawiać o nas? — spytałam, na powrót przyciągając jego wzrok.

Wyglądał na zaskoczonego. Chyba potrzebował chwili na przetrawienie myśli, że właśnie teraz zaczęliśmy tę rozmowę. Nie za kilka lub kilkanaście minut, przykładowo.

— Tak, możemy. Nawet planowałem... Chciałem pogadać. O nas. W sensie, o naszej relacji... Wiesz, o czym mówię.

— Tak, wiem. Sporo zbudowanych przez nas ścian w przyjaźni zdążyło się zawalić.

— Z mojej winy.

Opuściłam głowę. Nie odpowiedziałam mu. Bardzo chciałam zaprzeczyć, gdyż widziałam po nim, jak potwornie źle się z tym czuł. Jednakże powiedział prawdę.

Stąd moje milczenie.

— Bycie przykładnym kapitanem chyba nie jest dla mnie. Postawiłem służbę ponad przyjaźń myśląc, że działam słusznie. A przecież nie o to chodzi, żeby zawsze trzymać się zasad i rozkazów. W każdym z tych przypadków trzeba być człowiekiem, a ja nie wykazałem wtedy człowieczeństwa. Pokazałem wierność słowu kogoś postawionego wyżej. Niejednokrotnie. I dałem mu tym samym zielone światło to zlecenia mi jakichkolwiek rozkazów. Bo wiedział, że je wypełnię. Że dotrzymam słowa, tajemnicy. Nie chcę brzmieć, jakbym obwiniał jego. Nie myśl, że mnie tym wykorzystał, nie o to mi chodzi. Chodzi mi o moje klapki na oczach w tamtym czasie. A teraz... Do tej pory spijam piwo, które sobie naważyłem. Ściga mnie to wszystko. Bardzo chciałbym cofnąć czas, uwierz. Utrata ciebie... To było najgorsze, co mi się w życiu przydarzyło. Utrata przyjaciela boli najbardziej.

— Utrata? — spytałam łagodnie. — Przecież tu jestem.

— Niby obok. A tak odległa... — dokończył szeptem.

Jego głos przepełniony był bólem. Łzy podeszły mi do oczu.

— Nie jest za późno, żeby to naprawić — powiedziałam.

— Nie musisz tego robić tylko po to, bym się nie męczył. To i tak zawsze będzie mnie ścigać. Prawda jest taka, że od konsekwencji nigdy nie uciekniemy.

— Ale to nie znaczy, że te konsekwencje mają nas powstrzymywać od odbudowy i pielęgnacji przyjaźni. I nie robię tego tylko po to, żebyś czuł się miło. Steve... Jak z dnia na dzień mogło przestać mi zależeć? Byłam wściekła, fakt, ale nie zniknąłeś z mojego życia tak po prostu i nagle.

Blondyn popatrzył mi w oczy. Ból aż wylewał się z jego spojrzenia. Jednakże dostrzegłam w nim również promyk nadziei.

— Dasz mi jeszcze jedną szansę? — zapytał.

— Tak — odparłam bez wahania.

Uśmiechnął się łagodnie. Jego oczy zaczęły się strasznie szklić.

— Dziękuję — szepnął.

Pokręciłam głową.

— Nie musisz mi-

— Muszę. Chcę. Dziękuję, Ruth.

Ja również odwzajemniłam uśmiech. Po chwili odłożyłam kubek na podłogę i wstałam z krzesła. Podeszłam do niego, by go po prostu uścisnąć. On w tym czasie także odstawił naczynie i podniósł się, niezwłocznie mnie obejmując. Utwierdziliśmy się w mocnym uścisku.

Nie wytrzymałam, pękłam i po moich policzkach zaczęły płynąć łzy.

Łzy szczęścia.

— Przepraszam, Ruth... — Usłyszałam przy uchu jego drżący, cichy głos.

— Nie żywię urazy, Steve.

— Obiecuję, że tego nie zepsuję.

Pokiwałam głową na jego słowa. Przez ściśnięte gardło nie byłam w stanie nic powiedzieć. Mało brakowało, bym zaniosła się płaczem.

Tęskniłam za nim. I ogromnie cieszyłam się, że oboje chcieliśmy odbudować naszą relację.

W aktualnych czasach, przy aktualnej sprawie dobrze jest robić sobie przyjaciół, nie wrogów. Mamy już przecież niejednego, między innymi tego, którego ścigamy. A my byliśmy drużyną. Należało to docenić i zadbać o to.

— Ja też ci to obiecuję — szepnęłam w końcu.

— Nie, Ruth-

— Steve, wiem co się ze mną działo. I wiem, że naprawdę jestem zdolna do zepsucia relacji, uwierz. — Odsunęłam się od niego, by spojrzeć mu w oczy. — Pozwoliłam działać mrokowi. Chciałam, aby to on we mnie działał. Nie miałam siły walczyć. To, co robiłam najchętniej, to odpychanie wszystkich wokół.

— Na szczęście mówisz o tym, jako doświadczeniu, a nie o czymś, co doskwiera ci właśnie w tym momencie.

— Tak, ja... Chyba się od tego uwolniłam. Ale tamte działania wciąż niosą za sobą poczucie winy i chęć odpokutowania... Po prostu nigdy więcej... — Opuściłam głowę. — Nigdy więcej.

— Hej. — Uniósł delikatnie mój podbródek. — Pamiętaj, że to dobry znak, jeśli uczysz się z przeszłości i jesteś świadoma swoich błędów.

Pokiwałam mu głową.

— I dobrze widzieć cię... Po prostu dobrze widzieć, że jest lepiej — powiedział po dłuższej ciszy. — Bo to widać. Naprawdę widać. Że chcesz i starasz się.

— Wiem, ale... Przez to, co się dzieje i jak ogromna frustracja temu towarzyszy... — Przeczesałam włosy. — Czasem już nie mam siły. Mam ochotę odpuścić. Rzucić to wszystko i poddać się własnej ciemności, własnym słabościom. Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam. To mnie przerasta. Wszystkiego jest po prostu za dużo. Jest tyle... Głosów. Zewsząd. W mojej głowie... Jest tak dużo bodźców, nie wiem co jest właściwe. Miliardy myśli non stop przebiegają przez mój umysł. Nie wiem już, czego słuchać.

Zapadło milczenie.

Nie oczekiwałam jakiejś złotej rady czy podania mi na tacy rozwiązania. Niestety, ale każdy z nas zmagał się ze sprawą zabójstw. Nikt z nas nie wiedział, jak ruszyć naprzód; co robić, by postawić ten pierwszy, skuteczny krok.

Boże, ja już naprawdę traciłam siły...

— Posłuchaj światła — powiedział nagle.

Popatrzyłam na niego nieco zdezorientowana. Bo jak... Jak miałabym?-

Nie dosłownie, geniuszu.

Przecież wiem...

— Posłuchaj światła — powtórzył. — Nie pozwól, żeby zabrał cię mrok.

Nie odpowiedziałam mu, choć miałam tyle pytań w tamtym momencie.

Czym było to światło? I gdzie go dostrzec?

Nagle komórka w mojej kieszeni zawibrowała. Nie chciałam jej wyjmować, a już tym bardziej z niej korzystać. W tym momencie uważałam to za brak jakiegokolwiek szacunku względem rozmówcy, zważywszy na próbę odbudowy naszej relacji i w ogóle całą te sytuację.

Niestety... Komórka zawibrowała po raz kolejny.

I kolejny.

— Matko... — mruknęłam pod nosem. — Przepraszam, Steve.

— Nie szkodzi. Usiądźmy i odpisz na spokojnie.

Jak powiedział, tak zrobiliśmy. Zajęliśmy z powrotem krzesełka. Podczas, gdy blondyn wziął swoją herbatę i upił z niej kilka łyków, ja wyjęłam telefon i popatrzyłam na wyświetlacz.

Dostałam kilka wiadomości od Barnes'a, w tym: nie wiem, gdzie cię wcięło; przyjdź do mnie, jeśli jesteś wolna; chyba, że jesteś czymś aktualnie zajęta. Ale i tak przyjdź później, jak już wszystko skończysz.

Westchnęłam ciężko, przymykając powieki.

— Musisz iść? — Usłyszałam.

Spojrzałam gwałtownie na blondyna. Nie mógł widzieć wiadomości, siedział ciut za daleko, poza tym mój telefon był ustawiony pod takim kątem, iż było to serio niemożliwe, aby cokolwiek przeczytał.

Próbowałam to rozgryźć, a on chyba zauważył moje zdziwienie i analizowanie sytuacji.

— Widzę po minie — dodał.

Oh... Aż tak?

Widziałaś się kiedyś w lustrze?

Bardzo śmieszne.

— Steve-

— W porządku, Ruth. Idź. Będziemy jeszcze mieli okazję pogadać.

— Jesteś pewien?

— Tak. Dziękuję ci, że spędziłaś ze mną ten czas. I że zgodziłaś się porozmawiać i wyjaśnić sytuację.

— Chciałam tego.

W przeciwieństwie do przerywania spotkania z nim... W końcu udało nam się porozmawiać po długim czasie zgrzytu.

Z drugiej strony nie chciałam, aby James czekał.

Sam ci przecież napisał, żebyś przyszła w wolnej chwili. Powtarzam — w wolnej chwili!

Wiem, ale zobaczyłam wiadomości. Więc aktualnie, gdybym została tu bez słowa, to by oznaczało olanie go.

To czemu mu nie napiszesz?

Po prostu... Nie wiem, jak by zareagował. Chciałam pogadać z nim o tym osobiście, żeby ewentualnie móc coś na bieżąco wyjaśnić. A nie zostawić go z wiadomością jestem zajęta, siedzę ze Stevem.

Mniejsza. Już zdecydowałam.

— Może jutro uda nam się wrócić do rozmowy? — zaproponowałam.

— W porządku.

— Na pewno nie jesteś zły?

Wywrócił oczami i popatrzył na mnie z udawanym politowaniem. Prychnęłam cicho pod nosem.

— Okej. — Pokiwałam głową.

— Trzymaj się.

— Ty też, Steve. Dziękuję.

— Nie masz-

— Mam za co. Mam. I przepraszam.

— Nie żywię urazy. Ja też przepraszam. I dziękuję.

Uśmiechnęłam się do niego łagodnie. Wzięłam kubek kawy i wyszłam z pomieszczenia.

Zaczęłam kierować się w stronę pokoju Barnes'a. Nie zamierzałam ukrywać przed nim, że rozmawiałam z Rogers'em. Jednakże miałam dziwne wrażenie, że nie do końca spodoba mu się ten fakt.

Udało mi się zmienić nastawienie względem blondyna. Natomiast James nic mi o tym nie mówił. Obawiałam się, iż dalej żywił do niego urazę. Choć mogę się też mylić. Na co liczę. Nie potrzeba nam zgrzytów. Wystarczy, że Fury sporo namieszał i pozostawił nas w zupełnej dezorientacji.

Znalazłam się w końcu przed drzwiami Barnes'a. Zapukałam w nie cicho i nacisnęłam na klamkę. Zajrzałam do środka chcąc upewnić się, że go tu zastałam.

— Wejdź, Ruth. Cześć. — Odwrócił się do mnie.

Stał przy oknie, przeglądając jakieś papiery. W pokoju panował półmrok.

— Cześć. — Zamknęłam za sobą drzwi. — Wiesz, że jeśli chcesz więcej światła o takiej porze, to musisz je zapalić, a nie oczekiwać, że wpadnie tu zza okna?

— Co ty nie powiesz? — prychnął, rzucając papiery na pobliski mebel. — Nie czytałem tego nawet. — Przetarł twarz, podchodząc do mnie. — Nie mogę się skupić. Rozmyślałem nad Furym, ale nici z tego.

— Mnie też cały czas zastanawia, jaki miał w tym udział. I dlaczego. — Skrzyżowałam ręce na klatce piersiowej.

Brunet stanął na przeciwko mnie i popatrzył mi w oczy. Wyglądał na nieco rozdrażnionego. Jednakże im dłużej mi się przyglądał, tym większe zadowolenie dostrzegłam w wyrazie jego twarzy. Uniósł dłoń i pogładził mój podbródek. Ścisnęło mnie w brzuchu. Mimo, iż właściwie już nie ukrywaliśmy przed sobą uczucia, które między nami zaistniało, nadal reagowałam w ten typowy dla mnie sposób. Moje ciało mnie po prostu zdradzało. A jego dotyk tylko potęgował moje reakcje.

— Wszystko gra? — zapytałam.

Naprawdę w głębi duszy wyglądał na zmarnowanego.

— Tak, po prostu... Mam chyba małe załamanie. Drażni mnie fakt, że sprawa ciągle stoi w miejscu. Myślałem, że jakoś to w sobie zduszę, ale niestety. Dziś mam trochę gorszy dzień.

— Wiesz, że możemy o tym porozmawiać?

— Tak, tak wiem. Dziękuję.

Umilkł i opuścił nieco głowę. Nie miałam bladego pojęcia, o czym myślał. Nie chciałam mu jednak przerywać.

— Kawa? — zmienił temat.

Czyli nie chciał już dłużej o tym rozmawiać.

— Em... Tak. Kawa. Trochę większa, niż zazwyczaj, ale-

— Nie zastałem cię w kuchni.

Zamilkłam. Trochę wybił mnie z rytmu.

— Kiedy? Bo najwidoczniej kawę musiałam zrobić wcześniej. Bądź później.

— Nie tak dawno. Szukałem cię. W twoim pokoju, w kuchni, w tajnych piwnicach. — Wziął ode mnie kubek i zaczął z niego pić.

— Ej, ej!

— Chwila...

Ta cholera piła dalej.

— Ja zamierzałam to jeszcze spożyć.

— Nie, wcale nie wymienialiśmy się nigdy wcześniej śliną.

— Nie o to chodzi, głąbie! — Stanęłam na palcach, by odebrać mu napój, gdyż zaczął odwracać się do mnie bokiem.

Dodatkowo próbował odepchnąć mnie łokciem. I niestety udawało mu się to.

Zginie marnie. Przysięgam. Gdyby to jeszcze było jedzenie, okej. Ale kawa?

Kawa?

W pewnym momencie przestał się już zapierać tak, jak przed chwilą. Popatrzył najpierw w jakiś punkt w oddali. Wyglądał na skupionego. Miałam wrażenie, że coś wąchał. Zaraz potem zerknął w moje oczy. Co uświadomiło mi, że wąchał właśnie mnie.

— Pachniesz jakoś dziwnie męsko. — Wyglądał na dosyć zdezorientowanego. — To nie są moje perfumy — dodał po chwili namysłu.

— Tak... — Stanęłam już normalnie. — Rozmawiałam ze Stevem.

Jego brwi drgnęły. Widziałam po nim, że nie spodziewał się takiej odpowiedzi.

Mimo wszystko nie odezwał się słowem.

— Właściwie nie miałam tego w planach. Wyszło to dość spontanicznie. Ale cieszę się, że wyjaśniliśmy sobie-

Rozmawiałaś z Rogers'em i dlatego pachniesz jak on? — Stanął już na wprost mnie.

Jego mina powróciła do pierwotnego stanu rzeczy. Co więcej, brzmiał i wyglądał nawet gorzej, niż jak tu weszłam.

— Przytulaliśmy się przez moment-

— Przytulaliście się — powtórzył beznamiętnie.

— Tak. Po prostu chcieliśmy to wszystko ze sobą wyjaśnić. Naszą relację. Chcieliśmy się pogodzić.

— Pogodzić.

— O co ci chodzi? — Nie wytrzymałam.

Jego ton zaczynał mnie ostro irytować. Brzmiał, jakby podważał to, co mówiłam.

— O co ci chodzi, Barnes?

— Oh, czyli on już Steve. Ja Barnes.

— Serio? Jesteś zazdrosny?

— Nie — zaśmiał się.

— To o co ci chodzi?

— O nic nowego; o to, o co dotychczas chodziło. A widzę, że tobie już przeszło. Tobie już o nic nie chodzi. Jesteście znów przyjaciółkami.

— Chyba się pogubiłam. — Skrzyżowałam ręce na klatce piersiowej.

— Dopiero co nie mogłaś na niego patrzeć, a teraz chcesz to z nim odbudować?

— Wiesz, wydaje mi się, że warto naprawiać relacje. Tym bardziej, że musimy ze sobą współpracować i móc na sobie polegać. Sam widzisz, z czym się mierzymy.

— Dobra, czyli zdrady z ich strony tak naprawdę nie było? Wszystko gra i huczy?

— Ciebie naprawdę boli to, że się pogodziliśmy?

— A czy ty nie rozumiesz, jak to jest, kiedy twój najlepszy przyjaciel kopnie cię w dupę?

— Wiem? Wiem dokładnie, jak to jest? — prychnęłam udawanym śmiechem. — Ale chyba powinniśmy zachować profesjonalizm.

— I wznowić własną naiwność, w porządku.

— Dałam mu drugą szansę.

— Właśnie widzę. Co mnie dziwi na całego, Ruth.

— Bo?

— Zachowujesz się, jakbyś już nie pamiętała, co zrobił.

— James, on wie, że popełnił błąd — powiedziałam przez zęby — i naprawdę tego żałuje. Poza tym-

— Istnieje coś takiego, jak konsekwencje.

— Możesz mi nie przerywać? — Nastała cisza, w trakcie której brunet uważnie na mnie patrzył. — Dałam mu drugą szansę, bo zasługiwał na to. Każdy popełnia błędy.

Zaśmiał się na moje słowa.

— Ale przykładowo niesłuszne zezłoszczenie się na kogoś, a zdrada i kłamstwo, to chyba błędy nieco innej wagi, nie uważasz?

— Tak, ale-

— Dlatego nie rozumiem, co się nagle stało, że rozdajesz taryfy ulgowe-

— Bo ja też jestem osobą, która popełniła wiele błędów i która nie zasługiwała na drugą szansę, a mimo to ją dostała. Byłabym hipokrytką, gdybym zawzięcie żywiła urazę. I co? — warknęłam, tykając go dość mocno palcem w tors. — Też uważasz, że nie powinieneś mi jej dać? Dałeś mi przebaczenie; czemu ja mam mu go nie dać? Staram się być lepszym człowiekiem, do cholery, a ty zachowujesz się, jakby Steve był już przesądzony. I jakbym miała mieć mu to za złe do końca życia. I jakbyś nie wierzył w to, co mówię i podważał moje słowa. Tak, przytuliliśmy się. To wszystko. Uważasz, że byłabym zdolna cię zdradzić?

— Nie powiedziałem tego.

— Ale tak brzmiałeś.

Brunet zacisnął szczękę, wzdychając ciężko. Nie miałam zamiaru się już odzywać. Uznałam, iż naprodukowałam się wystarczająco dużo. Teraz jego kolej na jakiekolwiek wyjaśnienie.

W zamian po prostu milczał, przyglądając mi się.

Rany, byłam wściekła. Jego tonem, jego zachowaniem, sposobem myślenia... I tak. Wiem! Wiem, że ja sama jeszcze niedawno miałam Rogers'a za nic. Ale przejrzałam na oczy. Nie jesteśmy dziećmi, żeby strzelać fochy. Wyjaśniliśmy sobie wszystko. Nie rozumiem, po co komplikować sytuację, skoro i tak jest już ona mocno skomplikowana i popieprzona. Powinniśmy współpracować.

Powinniśmy uczyć się na błędach, a nie je powielać.

— Nic nie powiesz? — spytałam.

Uchylił usta, ale zanim cokolwiek powiedział, otrzymaliśmy powiadomienie. Hill wysłała wiadomość, abyśmy zebrali się teraz wszyscy w sali konferencyjnej. Ale nie to mnie zaniepokoiło.

Dodała, iż morderca się uaktywnił.

Spojrzeliśmy po sobie z James'em i ruszyliśmy niezwłocznie. Nie podobało mi się, że nie dokończyliśmy — w moim odczuciu — ważnej rozmowy i rozpoczęliśmy kolejną. Jednakże...

Eh... Nie było wyjścia. Musieliśmy tam iść.

Dotychczas doświadczaliśmy ciszy przed burzą. Niepokojąco długiej.

Aż w końcu nastały zbliżające się czarne chmury.

Wparowaliśmy do sali. Niektórzy już na nas czekali, inni jeszcze się schodzili. Ostatecznie nie zeszło nam długo nad zebraniem się w grupie.

W międzyczasie dostrzegłam, że Barnes posłał blondynowi dość cięte spojrzenie, ale starałam się teraz nie zawracać tym sobie głowy. Mieliśmy ważniejszą rzecz do przegadania.

— Już wszyscy? — spytała Maria.

Miałam wrażenie, że na siłę starała się wyglądać profesjonalnie.

Ale coś ją dręczyło.

Ale co bardziej mnie zastanawiało — dostrzegłam zrezygnowanie w jej oczach. Jakby... Pogodziła się z porażką.

— Znaleziono kolejną ofiarę. Kolejne ciało. Strzał w głowę ze snajperki — kontynuowała. — Więc, że tak powiem, wszystko jasne. Znów bawimy się w kotka i myszkę. Ale... Em... Niestety, sprawy się bardzo pokomplikowały. Mieliśmy szukać Fury'ego. No i go znaleźliśmy. Właściwie... Jego ciało. Znaleźliśmy jego ciało. — Głos Hill załamał się. — Fury nie żyje, został zamordowany. Padł kolejną ofiarą mordercy, którego ścigamy. Co za tym idzie... Nie dowiemy się już czemu usunął pliki. Nigdy- Nigdy go już... — Po jej policzku spłynęła łza. — Ja- Nie wiem- Wiem, że jako przywódca nie powinnam tego mówić, ale... Mam wrażenie, że przegraliśmy. Odcięto nam jedyną drogę do prawdy. Po prostu przegraliśmy.

...Choćbyśmy mieli kopać w ziemi, musimy go znaleźć. Nie sądziłam, że moje słowa staną się wyrocznią.

Hej, Kochani! 💙🖤
Niestety przykrywamy ostatnie słodkie momenty w rozdziałach goryczą. Znów podkręcamy atmosferę, gdyż fabuła wzbogaci się o nowe, ważne wątki. Ten był jednym z nich.

Nie rozpisuję się, gdyż znów padam na twarz. Lecę spać i mam nadzieję, że uda mi się wstawić kolejny rozdział już szybciej i sprawniej (zostały nam tylko 4!).

Dobrej nocy i dobrego dnia, w zależności kiedy czytacie 💙🖤
Buźka! 😚🫶

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro