𝚇𝙻𝚅𝙸

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝚎𝚟𝚎𝚛𝚢𝚘𝚗𝚎 𝚙𝚊𝚗𝚒𝚌, 𝚝𝚑𝚒𝚜 𝚖𝚘𝚗𝚜𝚝𝚎𝚛'𝚜 𝚐𝚘𝚗𝚎 𝚖𝚊𝚗𝚒𝚌
𝚙𝚛𝚊𝚢 𝚜𝚘𝚖𝚎𝚝𝚑𝚒𝚗' 𝚌𝚊𝚗 𝚝𝚞𝚛𝚗 𝚝𝚑𝚒𝚜 𝚊𝚛𝚘𝚞𝚗𝚍
𝚖𝚢 𝚌𝚒𝚝𝚒𝚎𝚜 𝚒𝚗 𝚛𝚞𝚒𝚗𝚜, 𝚒'𝚖 𝚏𝚎𝚎𝚕𝚒𝚗𝚐 𝚜𝚘 𝚞𝚜𝚎𝚕𝚎𝚜𝚜
𝚌𝚊𝚗'𝚝 𝚎𝚟𝚎𝚗 𝚐𝚎𝚝 𝚘𝚏𝚏 𝚘𝚏 𝚝𝚑𝚎 𝚐𝚛𝚘𝚞𝚗𝚍.
~ '𝚃𝚑𝚎 𝙷𝚎𝚛𝚘' 𝚋𝚢 𝙽𝚊𝚝𝚑𝚊𝚗 𝚆𝚊𝚐𝚗𝚎𝚛

R U T H

Nie sądziłam, że ostatni skręt na drodze jaki musiałam wykonać sprawi, że na mojej twarzy zagości osłupienie.

Zaparkowałam, mając przed oczami płonącą szkołę.

Więc to był ten huk...

Desperacko usiłowałam przypomnieć sobie jaka była godzina i który mieliśmy dzień tygodnia... Jednakże wszystko wskazywało na to, że moje zmartwienie było przesadzone. Bo co niby miało się dziać w szkole w sobotę o drugiej po południu?

No, właśnie, co miało się dziać? Czemu nieustannie towarzyszyło mi potwornie ciężkie w zniesieniu przeczucie, że coś było nie tak?

— O co tu chodzi... — mruknął brunet.

— Ten skurwiel podpalił tę budę... Musiał umieścić tam jakąś bombę... Albo rozprzestrzenić coś łatwopalnego...

— Tylko po co podpalać pusty budynek-

Zaniemówił, gdy strażak wyniósł ze szkoły dziecko na rękach.

— Kurwa, tam są dzieci! — prawie krzyknęłam, odpinając pasy.

Już chciałam wysiąść z auta i pobiec na miejsce zdarzenia, kiedy przypomniałam sobie, że zgodziłam się nie iść tam sama i poczekać, aż przybędzie reszta drużyny. Zacisnęłam usta, czując napływające zdenerwowanie. Przywaliłam dłońmi w kierownicę nie przejmując się, iż uderzyłam w klakson. Zaraz potem zacisnęłam palce na moich włosach.

Zbierało mi się na płacz. Nie mogłam tak przecież, kurwa, bezczynnie siedzieć!

— Co robisz? — zapytał mnie Barnes, kiedy zaczęłam grzebać po kieszeniach.

— Szukam telefonu. Niech się sprężają, przecież nie ma czasu!

— Weź mój.

Brunet wystawił mi swoje urządzenie. Usilnie próbowałam znaleźć swoją komórkę, ale bezskutecznie. Albo nie wzięłam jej z siedziby, albo zgubiłam ją gdzieś w trakcie walki lub przez zwykły pośpiech i brak uwagi. Nie było to zbyt mądre, gdyż wróg mógł jakimś przypadkiem natrafić na mój telefon. Nie przechowywałam na nim, co prawda, tajnych danych czy innych ważnych rzeczy, ale nigdy nic nie wiadomo.

Radziłabym wziąć ten telefon, bo naprawdę nie masz czasu.

Wiem, cholera, wiem!

Wzięłam w końcu drżącą dłonią komórkę Barnes'a. Byłam naprawdę bliska płaczu. Wewnętrznie rozrywało mnie uczucie, że powinnam być już tam przy szkole i służbach, i działać! Robić coś! Cokolwiek! Echo podpowiadała mi, że naprawdę potrzebowali wsparcia, ale za Chiny nie wiedziałam, co się działo. Czułam pieprzoną dezorientację i strach przed tym, że ktoś może zaraz stracić życie. To wprawiało mnie w panikę, ale nie mogłam dać się pochłonąć emocjom, gdyż wtedy Barnes zdecydowanie nie pozwoliłby mi się tam udać.

— Kiedy do nich dzwoniłeś? — zapytałam.

— Do naszych? Rany, nie wiem... Jakieś pół godziny temu? Może więcej. Jak jeszcze byliśmy na cmentarzu.

— Coś za długo ich nie ma.

— Wiem, też to zauważyłem... — mruknął, nie kryjąc zaniepokojenia.

— James, posłuchaj-

— Nie.

— Dasz mi coś powiedzieć?!

Po moim wrzasku nastała niezręczna cisza. Przymknęłam powieki, nabierając głęboki wdech.

— Przepraszam. Dasz mi coś powiedzieć? — zapytałam już łagodniej.

— Tak. Ja też przepraszam.

— W porządku... — Chwyciłam za nasadę nosa, chcąc zebrać myśli. Po chwili popatrzyłam na bruneta. — Pójdę tam, do służb. Zorientuję się, na czym stoimy i co się wydarzyło. Powiem im, że tu jesteś i żeby zabrali cię do karetki, bo potrzebujesz opieki medycznej. I zaczekamy razem na resztę. Okej?

Barnes patrzył w moje oczy. Widziałam, że towarzyszyły mu ogromne obawy. Ale nie dałam mu powodu, by mi nie ufał. Pokiwał po chwili głową.

— W porządku. Zaczekam.

— Zostawiam ci telefon. W razie gdyby reszta drużyny chciała się z nami skontaktować.

Wręczyłam mu jego własność do ręki, po czym zmieniłam wizerunek na typową Ruth — jakkolwiek to brzmi. Prawda jest taka, że nie potrzebowaliśmy większego zamieszania. Echo będzie się popisywać w ostateczności.

Wyszłam z auta. Podbiegłam bliżej palącej się szkoły. Znajdowały się tu dwa wozy strażackie i dwie karetki. Kilkoro dzieci stało nieopodal — niektóre z rodzicami, a inne zupełnie same, pewnie czekające na kogoś bliskiego. To znaczy, głęboko w to wierzyłam, że miały na kogo czekać. Nie chciałam przyjmować innej wersji.

Podeszłam do pierwszego strażaka, którego napotkałam.

— Dzień dobry, agentka Berget, pracuję z T.A.R.C.Z.Ą. — Pokazałam mu identyfikator. — Czekam wraz z rannym współpracownikiem na resztę drużyny, są w drodze. Czy możemy liczyć na opatrzenie sierżanta James'a Barnes'a? To on jest moim współpracownikiem, czeka w aucie. — Wskazałam palcem na samochód za nami. — I... I co tu się właściwie wydarzyło?

— Agentka Berget? Dzień dobry. — Uścisnął mi dłoń. — Jestem Tim Blair. Oczywiście, już powiadamiam służby medyczne o sierżancie Barnesie. Mam tylko nadzieję, że zgodzą się nim zająć. Mamy aktualnie na głowie kilkoro dzieci... Ktoś podpalił szkołę, nie wiedzieć kiedy. Ale zrobił to bardzo sprytnie, gdyż nie jest to powierzchowne podpalenie. Źródło ognia znajduje się wewnątrz. Ktoś musiał to zaplanować.

— Tak... Czemu mnie to nie dziwi... Czy są ofiary śmiertelne? To bardzo ważne.

— Nie. Nie ma. Ale jeszcze nie wszystkie dzieci zostały wydostane ze środka.

— Boże... — Przeczesałam włosy. — Ale- Ale co one tu robiły w sobotę?

— Wie pani, jakieś dodatkowe kółka, zajęcia i te sprawy. Panie sprzątaczki są już bezpieczne. Siedmioro dzieci zostało wydostanych. W środku są jeszcze dwie nauczycielki i jeśli dobrze zrozumiałem od kolegów, sześcioro uczniów. Próbują ich wydostać, ale długo ich nie ma. Czekamy na pomoc. Wezwaliśmy jeszcze dwa wozy strażackie i dodatkowych medyków. Musimy ugasić ten pożar.

— Rozumiem.

— Proszę dać mi chwilę, już wzywam pomoc dla pana Barnes'a.

— Dziękuję. Pójdę do niego.

Rozeszliśmy się. Idąc w stronę bruneta, który — jak po chwili dostrzegłam — wyszedł z auta, pokręciłam bezradnie głową.

— I jak sytuacja? — zapytał.

— Medycy prawdopodobnie się tobą zajmą. A szkoła... Zorganizowali dziś jakieś dodatkowe zajęcia. Sześcioro łebków i dwie nauczycielki są jeszcze w środku.

— Ja pieprzę...

— I niestety coś długo nie wychodzą.

— Nawet mi nie mów.

— A jak sytuacja z naszymi?

Barnes chwilowo milczał. Zmarszczyłam brwi na jego reakcję.

— O co chodzi? — spytałam.

— Hill, Wilson, Stark i Banner tu do nas jadą. Reszta rozprawia się z mordercą.

— Co? — wypaliłam.

— Napadł ich. — Popatrzył mi w oczy, bo dotąd błądził wzrokiem po szkole i okolicy. — Po prostu ich napadł. Jak już rozprawił się z nami, zajął się nimi. Nie mam pojęcia, skąd wiedział, że do nas jadą. Ale rozdzielili się. Jak wspomniałem, Hill, Wilson, Stark i Banner do nas zmierzają. Reszta się z nim rozprawia.

— Kurwa... — Oparłam czoło o ramię bruneta.

— Hej, spokojnie-

— Nie, James. Jestem pewna, że morderca zwinął mój telefon. I skierował ich w jakieś konkretne miejsce, żeby się na nich zaczaić.

Opadły mi ręce. Dosłownie. Odsunęłam się od Barnes'a. Musiałam to rozchodzić. Ciężko było mi wyrównać oddech. Nie mówiąc już o pozbieraniu myśli. Wszystko zaczęło coraz bardziej wymykać się spod kontroli.

— Dzwoń do nich, żeby zablokowali mój numer — powiedziałam. — I w ogóle telefon. Stark powinien to ogarnąć. Niech go po prostu zablokują, dezaktywują... Cokolwiek!

Barnes nie zwlekając, zrobił to, o co prosiłam. Właściwie bardziej brzmiało to jak rozkaz... Ale nie do końca miałam głowę do tego, żeby zastanawiać się co brzmiałoby bardziej poprawnie. Po prostu jedyne, o czym teraz marzyłam, to żeby skontaktował się z drużyną i nakreślił, jak wyglądała sytuacja.

Po kilku minutach rozmowy, nasi już wiedzieli, z czym mieli do czynienia. Miałam sobie za złe, że dałam się rozproszyć na tyle, żeby morderca zwinął mój telefon. Czułam potworne wyrzuty, że naraziłam drużynę na takie niebezpieczeństwo.

Rany... O co tu chodziło?

Żeby jakiś skurwysyn, jedna osoba — jeśli można tak w ogóle nazwać typa bez twarzy — dominowała nas wszystkich po kolei? Naprawdę nie mogliśmy dać mu rady w kilkanaście osób?

Zrobiło mi się słabo. Musiałam przykucnąć.

— Za ile oni będą? — zapytałam, patrząc w ziemię.

Uświadomiłam sobie, że w ogóle nie było śniegu. Mieliśmy początek stycznia, a dziś i od ostatnich dni, jak na złość, termometry nie ukazały ujemnej temperatury. Oczywiście! Czemu pogoda miałaby z nami współpracować? Nie. Przecież potrzebowaliśmy lepszych warunków, aby ogień łatwiej się rozprzestrzeniał.

Pojebie mnie zaraz.

— Za dwie minuty. Już niedługo, Ruth. — Położył dłoń na mojej głowie i zaczął gładzić mi włosy.

— Sierżant Barnes? — zapytał ten sam strażak, z którym wcześniej rozmawiałam. Właśnie do nas podszedł. — Widzę, że mamy problem z kolanem...

Urwał, przyglądając się opatrunkowi. Zerknęłam najpierw na kolano Barnes'a, a później znów na strażaka. Wstałam na równe nogi, próbując powrócić na ziemię.

— Ja założyłam mu opatrunek. To znaczy, tak jakby ja. To trochę skomplikowane. Ale jestem w stanie zdjąć ten opatrunek nieinwazyjnie.

— Ah, rozumiem. Dobrze, za chwilę przyjdą tu medycy z noszami. Zabierzemy pana do karetki.

— W porządku — odparł brunet. — Choć myślę, że dalibyśmy radę tam przejść.

— Siedź na dupie, James. I tak nie możemy teraz za wiele zrobić — mruknęłam.

Ty możesz.

Nie teraz, Echo.

A kiedy? Jak ktoś zginie?

Obiecałam James'owi. Nie mogę. Zresztą i tak czekamy na drużynę. W pojedynkę nie mogę za wiele zdziałać.

Ubliżasz mi w tej chwili.

Wiesz przecież, o czym mówię. Obiecałam czekać na resztę.

W porządku. Ale wytężaj słuch.

Co?

Słuchaj uważnie — usłyszałam tuż za uchem, toteż odwróciłam się za siebie.

— Co? Czego mam słuchać?

Nie bardzo rozumiałam...

— Ruth? — Barnes chwycił mnie za ramię.

Popatrzyłam na niego, ale darowałam sobie tłumaczenie mu czegokolwiek.

— To tylko Echo — mruknęłam.

Brunet przyglądał mi się jeszcze chwilę, dopóki medycy do nas nie przybyli. Rozłożyli nosze, umieścili na nich Barnes'a i skierowali się do karetki. Podążyliśmy za nimi wraz ze strażakiem. Czułam na sobie wzrok bruneta, ale... Nie byłam w stanie skupić na nim oczu. Nie byłam w stanie skupić ich na czymkolwiek! W mojej głowie panował jeden wielki chaos. Byłam nieobecna.

Nie tylko chodziło mi o brak koncentracji na tym, co tu i teraz. To było... Dziwne, ale... Mój umysł znajdował się w innym miejscu. Dosłownie innym.

Miałam jednak nadzieję, że najpierw pojawi się tu nasza drużyna. Powinni być lada moment.

Nie wiedzieć kiedy staliśmy już przy karetce. Właśnie chcieli umieścić w niej Barnes'a, aż nagle zjawiła się tu część naszej ekipy. Wysiedli z auta, które zaparkowali nieopodal i podbiegli do nas.

— Chwila! Panowie! — Usłyszeliśmy Wilson'a.

— Nie ma potrzeby zgarniania złomka! — krzyknął Stark.

— Weźmiemy go — dodał Banner.

No, tak. Skoro był tu Bruce, James mógł zostać z nami.

— Maria Hill, dyrektor T.A.R.C.Z.Y. — powiedziała, podchodząc do medyków. — Zajmiemy się sierżantem Barnes'em. Czy potrzeba wam jakiejś pomocy?

— Właściwie czekamy aktualnie na przyjazd służb. Mieli dosłać nam kolegów, powinni niedługo być. Stan dzieci, które udało się wydostać ze szkoły został skontrolowany. Teraz cała nadzieja w strażakach. Mam nadzieję, że wszyscy wyjdą z tego cało. I dzieci, i te dwie nauczycielki.

— Stark — zwróciła się nagle do niego — masz możliwość prześwietlenia budynku? Dasz radę dowiedzieć się czegoś więcej? Jak wygląda sytuacja?

— Jasna sprawa. — Zaraz po tych słowach Tony założył maskę i wybił się w powietrze.

Obserwowaliśmy chwilę jego poczynania. Jednakże ostatecznie uznaliśmy, że bez sensu będzie stanie i przyglądanie się temu, jak cielę. W zamian pomogliśmy Barnes'owi przejść do auta T.A.R.C.Z.Y. Zajęłam miejsce obok niego. Bruce krzątał się po pojeździe w poszukiwaniu opatrunku i lekarstw, a Hill obserwowała działanie Stark'a.

— Ruth, jesteś w stanie się tego pozbyć? — spytał mnie Bruce, wskazując na opatrunek, jaki zrobiłam Barnes'owi.

— Jasne, już.

Banner nakazał brunetowi położyć się. Cóż, podłoga pojazdu może i nie była wyśmienitym łóżkiem czy stołem operacyjnym, ale było to jedyne sensowne wyjście. Gdy już upewniliśmy się, że Barnes leżał stabilnie,niezwłocznie zajęłam się ściąganiem opatrunku z jego kolana. Wystawiłam dłonie nad nogę bruneta, po czym wszystkie maleńkie kryształki, jedne po drugich, zaczęły zmieniać się w drobinki i pyłek, który unosił się w powietrze i zanikał. Po niecałej minucie kolano Barnes'a było już ogołocone. Niestety wraz z brakiem drobinek lustra, które dotychczas przynosiły mu nieco ulgi, na jego twarzy pojawił się grymas bólu.

— Dam ci silny zastrzyk przeciwbólowy. I dopiero wtedy przejdziemy do opatrywania — zakomunikował Banner.

Brunet pokiwał głową na jego słowa. Nieustannie zaciskał szczękę. Cóż, nie mogłam mu się dziwić — miał rozwalone kolano. Współczułam mu i bardzo nie chciałam, aby cierpiał. Miałam po prostu nadzieję, że Bruce zrobi wszystko, co możliwe, by obyło się bez zbędnej agonii.

Serce krajało mi się na widok rannego Barnes'a, ale jednocześnie czułam wyrzuty sumienia, bo... Bo moje myśli nieustannie odciągała Echo. Starałam się ją spychać na drugi plan, ale nie dawała za wygraną.

Tylko, że obiecałam James'owi... Zresztą i tak nie byliśmy teraz w stanie nic zrobić. To była rola strażaków i medyków, aby ogarnąć szkołę. My zajmowaliśmy się mordercą — niektórzy wręcz nieustanie, ponieważ reszta drużyny miała, a być może nadal ma starcie z tym szajbusem.

Do moich uszu dobiegł dźwięk lądowania, co przerwało mi moje tonięcie w myślach. Okazało się, iż Tony właśnie wrócił.

— I jak? — zapytała Hill.

— Cóż, sytuacja nie wygląda zbyt ciekawie... Oh, widzę, że tu też nie. — Popatrzył na nogę Barnes'a.

— Nie przeszkadzaj sobie — mruknął cicho James.

— Tak. Więc sytuacja początkowo nie wróżyła dobrej przyszłości, ale właśnie przed chwilą wyciągnęli te dwie nauczycielki i dzieci ze środka. Także ich misja chyba zakończona. No, muszą jeszcze opatrzeć dzieciaki, bo one wyglądają gorzej, niż te, które udało się uratować wcześniej. Nauczycielki tak samo są zdruzgotane. Przydałby się tu jakiś psycholog.

— A morderca? — spytała Hill. — Wpadło ci w oko coś podejrzanego? Widziałeś go gdzieś może?

— Nie. Pewnie nasi się z nim rozprawiają.

— Oby... — mruknęłam.

— Co masz na myśli?

— To, że on jest tylko jeden, a nas jest wiele. I ciągle nie możemy sobie z nim poradzić.

— Może w takim razie polecę do reszty ekipy? — Stark spojrzał tym razem na Hill. — Pomogę im.

— Skoro i tak nic tu po nas — westchnęła.— Dobrze, leć.

Nie skomentował jej pozwolenia. Po prostu znów wzbił się w powietrze i zniknął z naszego pola widzenia.

Wpatrywałam się w ostatni punkt, w którym go widziałam... I zapadłam się w rozmyślaniach. Stawałam się coraz bardziej nieobecna, rozproszona... Nieszczęśliwa. Towarzyszyło mi wewnętrzne nieszczęście. Potrzebowałam- No, właśnie, do cholery. Czego potrzebowałam? Co się tu działo?

Echo, to naprawdę nie było dla mnie śmieszne.

Wytężaj słuch.

Co? O co ci chodzi? Jak miałam wytężać słuch? Po co? I gdzie?

Popatrzyłam na Hill, a później na Barnes'a, Bruce'a i Wilson'a.

W porządku, będę się starała ich słuchać. Jednakże minuty mijały, jedna za drugą, a ja skutecznie rozpraszałam się, zupełnie zapominając o ich istnieniu. Z rozmowy Banner'a z Barnes'em usłyszałam jedynie, że jego opatrunek był na ten moment stabilny, ale w siedzibie będzie musiał iść na stół operacyjny. Zmartwiłam się, jednakże...

Eh, cholera, no... Moja głowa była gdzieś w obłokach.

Do moich oczu napłynęły łzy. Przymknęłam więc powieki, by je odgonić. Oddychałam głęboko — nie chciałam zwariować. Choć i tak już wystarczająco porządnie panikowałam.

Moją uwagę skupiła Hill, która wsiadła właśnie do auta.

— Zamknijcie drzwi. Ruszamy — oznajmiła. — Rozmawiałam przed chwilą z drugim medykiem...

...rany, nawet nie zarejestrowałam momentu, kiedy to Maria musiała od nas odejść i zacząć rozmowę ze wspomnianym człowiekiem.

Czułam się odrealniona, przysięgam...

— Powiedział, że wszyscy zostali wydostani ze szkoły. Więc jedziemy teraz skontrolować sytuację u pozostałej części drużyny...

Mówiła, ale z każdym kolejnym słowem przestawałam jej słuchać. W zamian wytężałam zmysły. Skierowałam głowę z niemałym zaciekawieniem na dwójkę ludzi — medyka i strażaka — którzy prowadzili dość żywiołową wymianę zdań.

Czułam, że Echo chodziło o tych panów. Wyraźnie się sprzeczali.

— Maria? — zapytałam, nie mając bladego pojęcia czy była jeszcze w trakcie mówienia.

— Co?

— O czym rozmawiałaś z medykiem?

— Przecież nadal wam o tym mówię.

— Przepraszam... Jestem trochę nieobecna...

Wstałam i przykucnęłam przy brunecie. Obserwowałam tępo poczynania Banner'a względem Barnes'a, podczas gdy Hill dalej wyjaśniała nam swoją rozmowę.

Czułam na sobie wzrok James'a, ale za Chiny nie chciałam nawiązywać z nim kontaktu wzrokowego. Nie byłabym w stanie spojrzeć mu w oczy, gdy...

Przymknęłam chwilowo powieki. Przyłożyłam dłoń do czoła. Trwałam tak krótką chwilę.

— W porządku? — Usłyszałam jego głos.

— Mhm. Daj mi po prostu chwilę.

— Dobrze. — Ułożył dłoń na moim kolanie i zaczął je delikatnie gładzić.

— Powiedział — kontynuowała — że wyprowadzono ze szkoły pozostałe siedem osób. I że w końcu sytuacja jest choć trochę opanowana. Muszą teraz jedynie ugasić pożar. Z zewnątrz tego tak nie widać, ale ponoć wewnątrz szkoły panuje istny sajgon... Nie wiem, nawet nie chcę sobie tego wyobrażać. — Zapanowała chwilowa cisza. — Ruth, zamkniesz tylne drzwi?

Pokiwałam głową, czego ona zapewne nie ujrzała. Wstałam więc — trochę ociężałe — i skierowałam się do drzwi. Moim oczom znów ukazali się niedawni rozmówcy.

Zatrzymałam się, by ich posłuchać, mimo iż stali dość daleko od nas.

— Co robisz? — zapytał Wilson.

— Słucham.

— Czego?

— Bardziej kogo. Tamtych dwóch. Sprzeczają się o coś.

Wilson wstał dość zaciekawiony tym, co powiedziałam. Podszedł do mnie i chwilę mu zajęło, aż zlokalizował tych dwóch mężczyzn. Staliśmy w ciszy i słuchaliśmy. A przynajmniej tak mi się wydawało.

— Przecież stąd nic nie słychać. Jedynie jakiś cichy bełkot — stwierdził.

— Co? — Popatrzyłam na niego.

— Nic nie słychać. Daj sobie z nimi spokój-

— Nie uważacie, że powinniśmy im pomóc?

— Ruth, do nich jedzie pomoc. A reszta naszej drużyny zmaga się z mordercą i narazie nie mają pomocy. Zresztą służby same nas odesłały i powiedziały, że sobie poradzą.

Nie skomentowałam tego. W zamian jeszcze chwilę nasłuchiwałam, o czym rozmawiali.

Już nic nie zdziałamy. Ogień jest za wielki.

Poczekamy na wsparcie i musimy działać dalej.

Czy ty chcesz spłonąć żywcem?

Chcę zrobić to, co do mnie należy. Chyba po to tu jesteśmy!

Oboje na siebie fukali. Nie do końca rozumiałam sensu ich rozmowy. Fakt, budynek dalej płonął, ale...

— Ruth, zamkniesz w końcu te drzwi? — spytała nerwowo Hill.

Wywracając oczami, po prostu nimi trzasnęłam. Dla świętego spokoju.

Niestety. Ale do świętego spokoju jeszcze trochę.

Zmarszczyłam brwi.

Czułam, że mój organizm szykował się na wysiłek.

Palce u moich rąk bardzo mnie mrowiły, a same dłonie były lodowate. Stwierdziłam to po unoszących się przy nich strużkach zimnego powietrza. Widziałam otoczenie w bardzo chłodnych, przygaszonych barwach.

Oddychając niespokojnie, przyklęknęłam przy Barnesie. Nie bardzo pamiętałam w jakim stanie było jego kolano. Niemalże nie zarejestrowałam również tego, jak chwycił mnie za nadgarstek. Mignęły mi jego zdziwiona mina i pytający wzrok, ale nie zareagowałam na to. Brunet chyba nie wytrzymał mojej zimnej skóry i przeniósł dłoń na kolano. Gładził je, jakby chciał mnie uspokoić. Jednak bezskutecznie.

Niespodziewanie poczułam lodowatą dłoń na ramieniu. Ta była zdecydowanie mniej delikatna i przyjemna, niż Barnes'a. Wzdrygnęłam się i odwróciłam gwałtownie-

Ale nikogo za mną nie było.

Przez mój kręgosłup przeszedł nieprzyjemny dreszcz.

Niedługo później usłyszałam ponowną rozmowę tamtych mężczyzn... Mimo zamkniętych drzwi.

To pewna śmierć. Poczekajmy na pomoc-

Nie pozwolę na to, żeby pozostawić tam to dziecko! Ma tak po prostu zginąć? W samotności? Bez nadziei, że ktoś przyjdzie je uratować? Najwyżej stracimy życie razem, ale dopóki tu jestem, nie pozwolę, żeby nikt nic z tym nie zrobił!

Byłam pewna, że ich rozmowa nie zakończyła się na tym. Jednakże nic już nie słyszałam. Zupełnie, jakby te zamknięte drzwi auta były już szczelne.

Od początku były szczelne.

Wiem, Echo. Wiem.

Wiesz, co masz robić.

Odwróciłam się w stronę Barnes'a, ale nie spojrzałam mu w oczy.

— Maria — zaczęłam — wspomniałaś, że wszystko jest już pod kontrolą.

— Tak.

— Ile osób wyprowadzili ze szkoły?

— Siedem. Dwie nauczycielki i-

— Sześcioro dzieci. Powinna być ich szóstka.

— Jak? — Odwróciła się do mnie. — Pięcioro uczniów.

— Sześcioro.

Patrzyłyśmy na siebie w chwilowej ciszy. Atmosfera zgęstniała.

— Zresztą słyszałam przed chwilą rozmowę medyka ze strażakiem. Tam zostało jeszcze jedno dziecko.

Maria zacisnęła szczękę. Ona już wiedziała. Znała moją decyzję.

— Okej, pomożemy im, ale może zaczekajmy na Tony'ego — stwierdziła ostrożnym tonem.

— Ale Maria, nie możemy czekać-

— On ma zbroję.

Czując, jak łzy napływały mi do oczu, po prostu popatrzyłam na Barnes's. W jego oczach widziałam cień nadziei, że nie zrobię nic pochopnego.

Ale jak wspomniałam. Podjęłam decyzję.

— Ruth... — zaczął, kręcąc głową.

— Przepraszam, James. — Wstałam szybko, by nie zdążył chwycić mnie ręką.

— Ruth! Nie!

— Jedźcie beze mnie i doślijcie Tony'ego.

— Ruth! Do cholery! Zaczekaj! — krzyczał, podczas gdy ja otwierałam drzwi.

Wyskoczyłam z samochodu, kątem oka dostrzegając, że Wilson ruszył, aby mnie zatrzymać. Słyszałam jeszcze głos Barnes'a, desperacko próbujący mnie zatrzymać.

Miałam wyrzuty sumienia, że skazałam go na to uczucie...

Uczucie bezsilności i strachu.

Ale tu chodziło o ludzkie życie.

Biegłam ile sił w nogach, byleby Wilson mnie nie dogonił. Medycy i strażacy byli zbyt zdezorientowani moją nagłą osobą wokół nich, aby jakkolwiek zareagowali.

Wyjęłam swoje podręczne lusterko i zetknęłam z nim palce. Przez moje ciało przeszły zimne dreszcze. Po chwili wiedziałam już, że Echo przejęła stery. Biegłam znacznie szybciej, a im bliżej szkoły byłam, tym bardziej mój umysł się wyostrzał.

Strażak, który usilnie pozostawał przy swoim zdaniu w sprzeczce z medykiem, spostrzegł mnie. W ostatniej chwili domyślił się, co zamierzałam. Jako, iż stał mi na drodze, próbował mnie chwycić i zapewne powstrzymać przed wparowaniem do budynku. Nie chciał wpuszczać mnie bez żadnej pomocy lub asekuracji — i właśnie to był powód, dla którego on wciąż stał tu na zewnątrz. Inaczej już dawno byłby w środku.

Chwycił mnie za ramię, ale wyrwałam mu się. Zlokalizowałam wybitą szybę okna na parterze. Zamierzałam wskoczyć przez nią do środka.

Słyszałam wołanie mojego imienia, jak i krzyki służb próbujące mnie powstrzymać.

Ale tutaj trzeba było działać. A czas drastycznie się kończył.

Byłam już dosłownie przed przedarciem się do wewnątrz.

Ostatni wdech nieskażonym powietrzem.

Ostatni krok.

Nie było już odwrotu.

B U C K Y

— Pomóż mi wstać! — warknąłem, usiłując podnieść się na nogi.

— James, nie powinieneś-

— Bruce, tu chodzi o Berget! Poszła w żywy ogień!

— I tak nie jesteś w stanie nic...

Umilkł, gdyż zapewne pogodził się z faktem, że i tak wstanę na równe nogi. Podparłem się rękami i próbowałem podnieść się na jednej kończynie, nie zginając tej rannej. Złapałem za jakieś drążki na ścianie samochodu i podciągnąłem się na nich. Zacisnąłem zęby, gdyż skacząc do drzwi na jednej nodze, czułem przeszywający ból w kolanie. Nie zamierzałem tu jednak pozostać i bezczynnie leżeć.

— Barnes... — zaczęła Hill.

— Co?

— Stój, na litość boską. Nic nie zdziałasz w takim stanie.

— Nie musiałbym, gdybyś zakazała jej tam iść!

— Myślisz, że by mnie posłuchała? Brzmisz, jakbyś urodził się co najwyżej jeden rok temu, a nie jeden wiek.

— Ale... — urwałem.

Wyszedłem z auta i oparłem się o nie, zatapiając palce we włosach. Oddychałem ciężko i chaotycznie. Moją uwagę chwilowo przyciągnęli przybyli ludzie — ciekawscy przechodnie i dziennikarze wraz z kamerzystami. Zaraz potem przekierowałem wzrok w miejsce szkoły. Wilson wzbił się w powietrze, zapewne szukając jakiegoś miejsca, przez które mógłby się tam przedrzeć.

Nie mam pojęcia, ile tak stałem. Czułem się sparaliżowany...

Po jakimś czasie zobaczyłem, że Sam zmierza już pieszo w moją stronę.

Niestety nagle z jednego okna na pierwszym piętrze buchnął ogromny płomień. Wytrzeszczyłem oczy w niedowierzaniu. Wilson zatrzymał się w miejscu i popatrzył na szkołę.

Moje serce również zatrzymało się w miejscu...

Myślałem, że zwariuję.

Po chwili Wilson zaczął do mnie biec.

— Ona jest niereformowalna — skomentował wyraźnie zaniepokojony.

— Ja to wiem, Sam. Ona od początku planowała tam wejść. Jestem tego bardziej, niż pewien.

— Co teraz? Nie możemy stąd tak po prostu jechać.

— Musimy skontaktować się z resztą. Jeżeli nie wymagają wsparcia, dobrze. W przeciwnym razie... Cóż... — Zmierzwiłem włosy. — Musimy mieć kogoś, kto w razie czegoś będzie mógł pomóc. Nie dasz rady się tam przedostać? Albo ją chociaż zlokalizować?

— Spróbuję, choć poprzednim razem mi się nie udało. — Nasunął okulary na oczy. — Wy zadzwońcie do tamtych.

Obserwowałem chwilę, jak wziął rozpęd i ponownie wzbił się w powietrze. Zaczął krążyć wokół szkoły. Zbliżał się do niej jak tylko mógł, jednakże widziałem, że nie był w stanie zrobić zbyt wiele.

W każdym razie odwróciłem się w stronę Marii i Bruce'a.

— Skontaktujecie się ze Starkiem? — zapytałem. — Jak ma się sytuacja i kiedy do nas wróci. Naprawdę go potrzebujemy.

— Bruce, zajmiesz się tym? Ja idę porozmawiać ze służbami, bo to jakiś żart. Szkoła się pali, zapomnieli o jednym dziecku, nie zabezpieczyli terenu i pozwolili wparować tam Berget, i na dodatek stoją jak badyle, i lampią się jak ćmy w ogień — Hill wyszła nerwowo z auta i od razu pomaszerowała w ich stronę.

— Jasne, tak... — powiedział pod nosem, szukając komunikatora.

— Boże... — mruknąłem po dłuższej chwili, ocierając twarz dłońmi.

Zaczynało mnie to przerastać. Nie chciałem panikować, ale świadomość, iż Berget znajdowała się w płonącym budynku wcale nie pomagała. Nie potrafiłem zachować spokoju.

— Stark? Słyszysz mnie? — odezwał się Bruce.

Popatrzyłem na niego w wyczekiwaniu. Jednakże nie uzyskał odpowiedzi.

— Halo? — kontynuował. — Jesteś?

— Może masz kontakt do kogoś z pozostałych?

— Tak, tak... — Rozłączył się. — Spróbuję skontaktować się ze Stevem.

Ta informacja sprawiła, że coś zakłuło mnie wewnątrz klatki piersiowej.

Nadal nie porozmawiałem z Rogersem. Nie pogodziliśmy się. W dodatku był ostatnio powodem mojej sprzeczki z Berget...

Mimo wszystko liczyłem, że odbierze. Że są wszyscy cali.

Boże... Czy wszystko musiało być takie pokomplikowane?

— Halo? Steve?

Cześć, Bruce, słyszymy się.

Kamień spadł mi z serca.

Ale... Zostały na nim jego malutkie odłamki...

Głos Steve'a był... Dziwny.

— Jak sytuacja?

Zmierzamy do was. Morderca uciekł.

— Wszyscy są cali?

Zapanowała cisza. Poczułem nieprzyjemny ścisk w gardle. Popatrzyliśmy na siebie z Bannerem.

— Steve?

Oh, przepraszam. Co?

— Pytałem czy wszyscy są cali.

Em... Tak. Tak, są.

Tony też?

Tak, też. Tylko ma zepsutą zbroję.

— Nie... — mruknąłem.

Szlag... Noż kurwa mać.

— To dlatego nie odbierał — stwierdził. — Czemu jest zepsuta?

Wszystko zawdzięczamy wrogowi.

Słuchałem go i... Rany, jego głos naprawdę brzmiał dziwnie. Był przybity.

To nie ten Steve, którego znałem.

A jak u was? Jak u Ruth i Buck'a?

Starałem się zignorować fakt, jak mnie nazwał.

— Cóż... James został postrzelony w kolano-

Jest gdzieś przy tobie? Mogę z nim porozmawiać?

Banner popatrzył na mnie, ale ja od razu stanowczo zaprzeczyłem ruchem głowy.

— Em... Wiesz, chyba... Chyba nie bardzo ma teraz jak. Musi leżeć i nabrać trochę sił. — Spojrzał na mnie wymownie, na co ja wywróciłem oczami. — Porozmawiacie ze sobą, jak do nas dołączycie.

W porządku. A co z Ruth?

— Ona... — Nabrał głęboki wdech. — Ona znajduje się teraz w budynku. W szkole...

Zaraz, ale Tony powiedział, że podpalono szkołę.

— Tak. Pobiegła ratować dziecko, które tam utknęło.

Co?! Sama?

— Tak. Sama.

Czemu jej na to pozwoliliście?

— Sama sobie pozwoliła. To wszystko działo się zbyt szybko, Steve.

Boże...

— Dlatego potrzebowaliśmy pomocy Tony'ego. I jego zbroi. Teraz nie bardzo wiemy, co robić.

Em... Posłuchaj- Może- Może pomyślimy o tym, jak już do was dołączymy. Postaramy się być najszybciej, jak tylko potrafimy.

— Jasne, czekamy na was.

Trzymajcie się, bez odbioru.

Rozłączył się, zostawiając nas w ciszy. Trwaliśmy chwilowo w bezruchu. Zapewne oboje rozmyślaliśmy, co robić w takiej sytuacji.

Jak pomóc Berget...

I było mi to bardzo ciężko przyznać, ale...

Chyba nic nie dało się zrobić.

R U T H

Wparowałam przez okno, zgrabnie lądując na ziemi z uprzednim przewrotem w przód. Kucając już na nogach, momentalnie zakryłam usta i nos lodowatą dłonią. Ledwo co weszłam do budynku, a już nie dało się tu oddychać. Nie chciałam myśleć, jak musiało być głębiej. W pomieszczeniu było gęsto od dymu. Miałam przez niego ograniczoną widoczność. Jednakże po krótkiej chwili odnalazłam wyjście z sali. Ruszyłam tędy. Wydostałam się na korytarz. Ściany płonęły żywym ogniem. Tutaj dymu było znacznie więcej. Gorąc panujący w budynku palił mnie w twarz i oczy. Modliłam się w duchu, aby żaden płomień we mnie nie buchnął... I abym znalazła drogę do tego dziecka.

Nie słyszałam jej wołania, nie widziałam jej nigdzie. Nie miałam bladego pojęcia, którędy miałam podążyć, aby do niej dotrzeć.

Wytęż słuch.

Próbuję, ale-

Skup się, do cholery!

Zatrzymałam się w miejscu. Przyklęknęłam i mając cichą nadzieję, że sufit nie zawali mi się na głowę, zamknęłam oczy.

Dotychczas słyszałam odgłosy płomieni pożerające budynek.

Drobne iskry niosące ogromne straty...

Jednakże im dłużej nasłuchiwałam, tym ogień stawał się cichszy. Aż w końcu otoczenie wygasło. A do moich uszu dotarł przeraźliwy krzyk dziewczynki.

Otworzyłam gwałtownie oczy i ruszyłam przed siebie jak najsprawniej mogłam — na pierwsze piętro.

Usiłowałam znaleźć schody. Chwilę mi zajęło dotarcie do nich, gdyż w powietrzu było naprawdę gęsto od dymu. W dodatku z każdym kolejnym krokiem nie wiedziałam czy natrafię na jakiś płonący obszar, który trzeba będzie ominąć lub jakoś się przez niego przedrzeć. Gorąc nieustannie buchał w moją twarz mimo, iż zakrawałam ją dłonią. Umiejętności Echo nie pomagały na tyle wystarczająco, abym czuła komfort pracy. Jednakże nie to było teraz najistotniejsze.

Musiałam znaleźć dziewczynkę.

Wchodząc po schodach pojawił się u mnie pierwszy kaszel. Zakręciło mi się nieco w głowie, ale dzięki Bogu ustałam na nogach. Nie chciałam chwytać po omacku za poręcz, gdyż nie wiedziałam tak naprawdę czy jeszcze tam była, czy może została już strawiona przez ogień.

Ledwo widziałam. W większości był to ciemnoszary dym, miejscami wymieszany z pomarańczową poświatą. 

Nie miałam pojęcia, ile zeszło mi nad wejściem na pierwsze piętro, ale w końcu się tu znalazłam. Próbowałam dojrzeć na korytarzu ilość sal, jak i samą długość korytarza... Ale to wszystko... To było na marne.

Usłyszałam ponowny krzyk — lub bardziej przeraźliwy płacz. Dziewczynka znajdowała się niedaleko.

Poczułam momentalne ożywienie, co uświadomiło mi, iż gorąc i wdychany dym uśpiły mój umysł. Zdecydowanie nie był to dobry znak. Znów zakaszlałam, tym razem znacznie dłużej. Zaczęłam częściej mrugać. Czułam, że moje spojówki były już ostro podrażnione. 

Jednakże nadzieję przynosił mi głos dziecka, który informował mnie, że była gdzieś w pobliżu.

— Słyszysz mnie? — krzyknęłam, prawie zdzierając swoje gardło.

Znów dopadły mnie spazmy kaszlu. Musiałam się zatrzymać i wręcz zmusić do uspokojenia organizmu.

— Idę do ciebie! — wydusiłam. — Jeśli mnie słyszysz, krzyknij! Muszę cię znaleźć!

Chwilowo nasłuchiwałam, ale wątpiłam, że mnie usłyszała. Nie odzywała się. Słyszałam jedynie płacz. Uznałam, że muszę się zadowolić tylko tą poszlaką. Starając się skupić, jak tylko najlepiej mogłam, podążyłam za jej głosem.

Doprowadził mnie do damskiej toalety. Jej drzwi były przymknięte.

Pchnęłam je delikatnie uświadamiając sobie, że tego pomieszczenia ogień jeszcze nie dosięgnął. Weszłam o krok dalej i dostrzegłam małą sylwetkę skuloną w kącie. Obejmowała głowę rękami, zakrywając także uszy. Cała się trzęsła — momentami wręcz nią szarpało z płaczu i strachu. Była cała mokra. Spostrzegłam też, że woda w kranie była odkręcona. Wokół dziewczynki znajdowała się kałuża. Pierwsze, o czym pomyślałam, to że chciała zwiększyć szanse na przeżycie, ochlapując siebie i otoczenie wodą. Coś ścisnęło boleśnie moje serce na widok jej desperacji.

— Przyszłam ci pomóc — zaczęłam — wyjdziemy-

Urwałam w momencie, kiedy dziewczynka zaczęła jeszcze głośniej krzyczeć i płakać, gdy mnie dostrzegła. Wycofałam się szybko z łazienki, byle zniknąć z jej pola widzenia. Wytrzeszczyłam oczy w zdziwieniu, ale był to poważny błąd, gdyż zaczęły mnie strasznie szczypać. Przymknęłam je chwilowo, po czym zamrugałam kilkukrotnie. Dopiero teraz dotarło do mnie, że widok Echo nie był widokiem codziennym. I niestety oznaczało to, że musiałam z niej zrezygnować...

Z dziewczynki?

Z ciebie, idiotko.

No, przecież wiem. Sprawdzałam twoje trzeźwe myślenie.

Westchnęłam ciężko, po czym wyjęłam lusterko z kieszeni. Popatrzyłam na nie, widząc w nim swoje oblicze. Miałam w głowie mnóstwo obaw i czarnych scenariuszy.

Będę cię asekurować. Nie myśl tyle.

Wiem, po prostu cię sprawdzałam.

Działaj, nie gadaj.

Pokiwałam delikatnie głową.

— Liczę na ciebie, Echo — powiedziałam do lusterka, po czym zetknęłam z nim moje palce.

Mój umysł zdawał się być cięższy, a otoczenie nabrało wyrazistych barw. Jak ogromne było moje zdziwienie, gdy uświadomiłam sobie, iż otaczający mnie ogień był w rzeczywistości nie pomarańczowy, a niemalże czerwony.

Starałam się szczelnie zakryć mój nos i usta dłonią. Całe szczęście, że one pozostały lodowate. Wiedziałam, że Echo ze mną współpracowała. Nie było innej opcji.

Ale mniejsza.

Ponownie weszłam do łazienki. Tym razem zamknęłam drzwi. Podeszłam o kilka kroków bliżej do dziewczynki.

— Hej, nic ci nie zrobię, przyszłam ci pomóc. — Przyklęknęłam.

Popatrzyła na mnie z drżącymi od płaczu ustami. Tym razem nie krzyczała. Otarła oczy i po prostu na mnie spoglądała.

— Wyjdziemy stąd, obiecuję ci. Rozumiesz? — Przysunęłam się do niej. — Musisz mi zaufać, zrobisz to?

Chwilę jej zajęło, nim pokiwała mi twierdząco głową.

— Super. Chodź tu. — Będąc już przy niej, objęłam ją.

Dziewczynka błyskawicznie przylgnęła do mnie i ścisnęła mnie mocno. Zakryłam ją sobą. Utwierdziłam ją w szczelnym uścisku i zaczęłam gładzić jej mokre włosy.

— Jak masz na imię? — zapytałam.

— Stella — wydusiła.

— Stello, to będzie wymagało dużo odwagi, ale pomogę ci. Musimy zejść z tego piętra na dół. Droga nie jest daleka. Zrobimy to razem, nie zostawię cię tutaj, słyszysz?

Pokiwała mi głową.

— Dobrze, potrzebuję, żebyś wstała razem ze mną. — Jak powiedziałam, tak zrobiłyśmy. Po chwili powoli zakryłam jej usta moją zimną dłonią. — Czy tak jest lepiej?

— Tak.

— Super. Teraz wyjdziemy z łazienki i skierujemy się prosto do schodów. Musimy się spieszyć, ale nie biegnij. Trzymaj się mnie. Obiecuję ci, że wyjdziesz stąd cała.

Nie wiem, na ile pomogły jej moje słowa, ale liczyłam, że przyniosły wystarczająco nadziei, aby nazbierać siły i ruszyć. Skierowałyśmy się do wyjścia z łazienki. I wszystko byłoby cudnie, gdyby gdzieś na pierwszym piętrze nie buchnął ogromny ogień. Dźwięk i sam wybuch były na tyle wstrząsające i donośne, że podłoga pod nami zawibrowała. I tak, jak mnie zaledwie ścisnęło w żołądku, tak dziewczynka wzdrygnęła się i znów zaczęła płakać. Wpadała w histerię.

— Hej, Stella, spokojnie. Pamiętasz, co ci mówiłam? Wyjdziemy stąd.

Dziewczynka przytuliła się do mnie mocno. Ja jednak starałam się dbać o to, aby moja dłoń zakrywała jej twarz. Drugą ręką obejmowałam ją. Bardzo chciałam zasłonić także swoje usta i nos, jednakże czułam wewnętrznie, że dziewczynka potrzebowała w tej chwili więcej wsparcia, dlatego wcisnęłam swoją twarz w ramię.

Chwilowo nie bardzo wiedziałam, co robić. Obawiałam się, że przy pierwszym lepszym buchnięciu ognia dziewczynka spanikuje i nasza ucieczka stąd zacznie się komplikować. Nie winiłam jej za to, to było jeszcze dziecko — przerażone, bezbronne dziecko, które nie myślało w tej chwili racjonalnie. Panika brała nad nią górę, rozumiałam to. Ja natomiast postawiłam sobie za cel uratowanie jej. I zamierzałam dopiąć swego.

Rozejrzałam się po łazience, jakbym miała znaleźć tu coś, co by nam pomogło-

Moje brwi drgnęły, gdy ujrzałam lustro wiszące na ścianie. Nie było zbyt wielkie, ale... Myślę, że dziewczynka na spokojnie mogłaby się przez nie zmieścić. Ja nie miałabym wyjścia i musiałabym się przez nie przecisnąć...

Tylko, że aktywując lustro, siłą rzeczy zmieniłabym się w Echo.

Rany...

Chwilowo się wahałam, ale czas drastycznie się kończył. Nie wiadomo, kiedy ogień sięgnie tej łazienki... Lub kiedy ta buda całkowicie się zawali.

Boże, chroń nas.

Chwyciłam dziewczynkę za ramiona i odwróciłam tyłem do mnie. Objęłam ją i przybliżyłam do niej głowę. Miałam nadzieję, że nie będzie tego pamiętać.

— Tak, jak powiedziałam, wyjdziemy stąd. Ufasz mi?

Pokiwała głową w odpowiedzi.

— Dziękuję za zaufanie, Stello. Nic się nie martw. To może się wydawać na początku straszne, ale wyjdziesz stąd. Tak, jak ci obiecałam. Dobrze?

— Dobrze.

Zacisnęłam usta i przymknęłam chwilowo oczy.

— Przepraszam — mruknęłam tak, żeby mnie nie usłyszała, jednakże czułam potrzebę powiedzenia jej tego.

Zaraz potem szybko i niespodziewanie zacisnęłam się na jej szyi i odcięłam jej dopływ powietrza. Musiałam ją chwilowo przytrzymać w uścisku, abym miała pewność, że straciła przytomność. Gdy jej ciało było już bezwładne, ułożyłam ją pod ścianą.

Następnie podbiegłam do lustra. Chciałam je stąd ściągnąć, ale... Szlag, było dość solidnie przymocowane. Próbowałam je jakoś zgrabnie zdjąć — jak mniemałam — z haczyka, ale na marne. Nie chciałam go zbytnio szarpać, jednakże użyłam znacznie więcej siły, byle by w końcu drgnęło!-

— Kurwa...

Tak, zdjęłam je. Ale uprzednio złapałam w pół.

Mój oddech nieco przyspieszył. Nie chciałam panikować, ale musiałam działać. Szybko.

Chwyciłam moje małe lusterko, chcąc je dotknąć. Popatrzyłam chwilowo na Stellę, chcąc ją skontrolować.

W całym tym roztargnieniu upuściłam lusterko. Serce podeszło mi do gardła, przysięgam. Zastygłam w bezruchu.

Jeżeli pękło... Niestety Echo będzie mogła dziś gościć tylko w mojej głowie...

— Nie... — Patrzyłam na przedmiot, który leżał zwierciadełkiem do podłogi. Nie wiedziałam czy było pęknięte.

Proszę... Żeby to nie było to, co myślę...

Schyliłam się, by je podnieść. Chwyciłam lusterko drżącą dłonią i...

Poczułam kłucie w klatce piersiowej, a do moich oczu napłynęły łzy, gdy uświadomiłam sobie, że moja jedyna deska ratunku przepadła. Lusterko było popękane, a kilka odłamków zupełnie od niego odpadło.

Mój oddech spłycił się, a wzrok zaczął desperacko błądzić po łazience.

— Nie. Nie, nie, nie, nie... — Wplotłam palce we włosy.

Myśl. Kurwa, myśl.

Po krótkiej chwili doznałam olśnienia. Przecież powinna być tutaj również męska toaleta.

Tylko czy będzie tam lustro?

Nie miałam innego wyjścia, jak po prostu to sprawdzić.

Wstałam i podbiegłam do drzwi łazienki. Uchyliłam je powoli, a w moją twarz buchnęło gorące powietrze. Cofnęłam się o kilka kroków i dałam sobie chwilę, by przyzwyczaić organizm do wręcz ognistej temperatury. Wybiegłam z łazienki, zakrywając swoją twarz. Byłam wdzięczna Echo, że mroziła moje kończyny. Gdyby nie to, wątpię, że dałabym radę tutaj cokolwiek zdziałać.

Miałam ogromną nadzieję, że męska łazienka była gdzieś w pobliżu, a nie na drugim końcu korytarza. 

Szczęście się tym razem do mnie uśmiechnęło. Okazało się, iż pomieszczenie znajdowało się tuż obok.

Znakomicie.

Weszłam do środka. Tak pomieszczenie również nie zostało jeszcze spowite ogniem. Rozejrzałam się i ku mojej ogromnej uldze, dostrzegłam takie samo lustro wiszące na ścianie, jakie było w damskiej toalecie. Podbiegłam do niego i chwyciłam je delikatnie. Niestety, było przymocowane identycznie, jak tamto. Nie mogłam ryzykować i próbować je zdjąć. Jako, iż droga do tej łazienki nie była długa, zamierzałam przenieść tutaj Stellę.

Niezwłocznie ruszyłam do damskiej toalety. Po drodze napadły mnie ponowne spazmy kaszlu. Zachwiałam się chwilowo i gdybym nie podparła się o ścianę, upadłabym. Kręciło mi się w głowie...

Rany, to wszystko było cięższe, niż myślałam...

Będąc już przy dziewczynce, chwyciłam ją. Próbowałam podnieść jej bezwładne ciało, ale skutkiem było tym razem moje przewrócenie się. Straciłam dużo siły, a niemożność zmiany w Echo utrudniała mi proces ewakuacji i pracowania w tak ciężkich, ekstremalnych warunkach.

Wstałam z podłogi i przykucnęłam. Odzyskałam równowagę. Dlatego ponowiłam próbę podniesienia Stelli. Jakimś cudem po siłowaniu się, aby wziąć ją na ręce, w końcu mi się udało. Znów się zachwiałam, ale dzięki Bogu nie runęłam na ziemię. Starałam się iść blisko ścian. Nie oszukujmy się — były moją jedyną asekuracją. Niosąc dziewczynkę niemalże nieustannie kaszlałam. Momentami musiałam się zatrzymywać, by nie upaść. Coraz bardziej kręciło mi się w głowie. Miałam wrażenie, że traciłam grunt pod nogami. Wchodząc do męskiej łazienki uświadomiłam sobie, iż droga do niej nie została przeze mnie dobrze zarejestrowana. Nie do końca ją pamiętałam... I fakt, może nie była to najważniejsza myśl, na jakiej powinnam się skupić, ale był to dla mnie sygnał — musiałam się sprężać, gdyż znacząco traciłam siły.

Podbiegłam do lustra, by je uaktywnić. Dopiero teraz dotarło do mnie, że przecież zanim poszłam po dziewczynkę, mogłam zmienić się w Echo. Mój umysł wygasał, w przeciwieństwie do ognia pochłaniającego szkołę.

Nie brzmiało to dobrze...

Powierzchnia lustra poruszyła się niczym tafla wody. Jednocześnie przez mój kręgosłup przeszły zimne, tym razem też dość kojące, dreszcze.

Przerażał mnie fakt, że musiałam unieść dziewczynkę nieco wyżej, aby przepchnąć ją przez lustro. Bałam się, że nie wystarczy mi siły. Liczyłam na Echo, adrenalinę i pomoc z góry. Chyba nigdy w życiu nie byłam w takiej sytuacji... Ja sama, owszem, ale mając w opiece drugiego człowieka, któremu obiecałam wyjście stąd — nigdy. I chyba dlatego mnie to przerastało.

Podniosłam ją nieco i chciałam zacząć od głowy, ale nie do końca mi to wychodziło. Bardzo nie chciałam, aby doznała jakichś obrażeń.

Nagle do moich uszu dotarł dźwięk kolejnego buchnięcia ognia — ale nie to było najgorsze. Nie zamknęłam drzwi do męskiej toalety i ogromny płomień wdarł się przez próg do łazienki. Było to co prawda chwilowe, gdyż ściany były wyłożone płytkami, nie mniej jednak uświadomiło mi to, że ogień coraz bardziej się do nas zbliżał.

Rozejrzałam się, szukając czegokolwiek, czym mogłabym sobie pomóc, aby wcisnąć Stellę w lustro. Nie wiem, jakaś drabinka, szafka... Cokolwiek! Ale nie było tu zupełnie nic.

Zaczynałam panikować.

Chyba jednak powinnam spróbować zdjąć lustro. Może akurat to nie było przymocowane do ściany w jakiś chory sposób.

Położyłam dziewczynkę na podłodze. Przez głowę przeszła mi myśl, że w najgorszym wypadku... Że gdybym jednak nie dała rady, to była po prostu nieprzytomna.

Co moich oczu napłynęły łzy.

— Kurwa, nie teraz... Nie teraz... — Przetarłam twarz dłońmi.

Nie. Nie zamierzałam na to przyzwolić. Obiecałam jej, że wyjdzie z tego cało. Dopóki oddychałam, nie brałam pod uwagę tej gorszej opcji.

Chwilę załamania zostawiłam na zupełną ostateczność. Po prostu nie teraz.

Chwyciłam delikatnie lustro i spróbowałam je zdjąć. Uniosłam je nieco, chcąc zdjąć z haczyka — to znaczy, miałam nadzieję.

Do moich uszu dobiegł drobny brzdęk. Moje serce chwilowo się zatrzymało. Czułam się, jakbym dostała małego zawału. Popatrzyłam z przerażeniem na powierzchnię lustra, ale dzięki Bogu było całe. Tym brzdękiem okazało się po prostu zdjęcie zwierciadła z haczyka.

Z ogromną ulgą położyłam lustro na podłodze. Idąc po dziewczynkę, zachwiałam się i prawie upadłam. Uratowała mnie umywalka, o którą się podtrzymałam. Zaczęłam kaszleć. Widziałam coraz gorzej, wszystko stawało się być coraz bardziej rozmazane.

Przyklęknęłam przy dziewczynce niemalże bez sił. Nieustannie trzymając się dłonią o umywalkę, oparłam głowę na wierzchu mojej dłoni.

— Echo... Mnie sobie daruj, ale proszę cię... Pomóż mi ją tu wpakować. Tylko o to cię proszę... O nic więcej.

Oddychałam ciężko. Kręciło mi się w głowie.

Popatrzyłam na Stellę.

Wmówiłam swojemu umysłowi, że musi wykrzesać z siebie jeszcze trochę wysiłku. I że ma to przekazać organizmowi. Chuj mnie interesowało czy im się to podobało, czy nie.

Podniosłam się i chwyciłam dziewczynkę. Tym razem zaczęłam od nóg. Udało mi się je zetknąć z lustrem. Zatopiły się w nim. Ten widok sprawił, że byłam w stanie wykrzesać z siebie więcej i jakimś cudem miałam w sobie na tyle siły, aby przytrzymywać dziewczynkę i delikatnie oraz powoli przeprowadzać ją na drugą stronę lustra. Po kilku chwilach całe nogi były już pod powierzchnią. Później tułów, ręce, aż w końcu głowa Stelli także została zatopiona.

Opadłam na kolana. Zaczęłam potwornie kaszleć. Miałam zdarte gardło. Bolała mnie głowa.

Sięgnęłam ręką do lustra... Ale...

Echo chyba wzięła bardzo dosłownie to, co do niej mówiłam... Nie miałam siły wstać na nogi. Ba, nie byłam w stanie się nawet przeczołgać do tego lustra.

— Echo... Wiesz, że ona sama nie wydostanie się z lustrzanego wymiaru? — wycharczałam.

Jednak niestety. Nie mój organizm odmówił posłuszeństwa.

Rozbolało mnie serce przez fakt, że właściwie byłam tak blisko. Dosłownie o krok...

Cóż... Chyba nie miałam wyjścia. Ledwie udało mi się zetknąć palce z powierzchnią lustra.

Zamknęłam przejście, by ogień już się tędy nie przedostał.

Nie ukrywam, ulżyło mi na myśl, że Stella przynajmniej nie spłonie tu żywcem. Cieszyłam się, że podołałam i ją stąd wzięłam...

Szkoda, że na mnie już...

Nie starczyło siły....

Dlatego po prostu runęłam bezwładnie na podłogę....

Przykre, prawda? Ratując kogoś... Poświęcając siebie...

Mając wyjście... Tuż pod nosem...

Witajcie, Kochani! 💙🖤 i niespodzianka!
Uznałam, że tym razem zaskoczę Was opublikowaniem rozdziału.
Koniecznie dajcie znać, co o nim sądzicie! Przed nami już dwa ostatnie, w których pojawi się kilka zwrotów akcji. Bardzo ekscytuję się końcem tej książki, a co za tym idzie — otwarciem furtki do kolejnej części.
Następny rozdział jest w trakcie pisania, tym razem już zapowiem datę i godzinę 😆😇
Trzymajcie się ciepło, ale nie aż tak ciepło jak nasi bohaterowie! I widzimy się niebawem 🖤🖤
Do zobaczenia! 🫶😙

Ps. Siedząc wczoraj przy ognisku ze znajomymi i czując ten gorąc na twarzy, pomyślałam o Ruth ze współczuciem...
Na ogół nie jestem osobą bez serca, to tak tylko w książkach 😁

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro