𝚇𝚇𝙸𝚅

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝚢𝚘𝚞'𝚟𝚎 𝚐𝚘𝚝 𝚖𝚎 𝚒𝚗 𝚊 𝚌𝚑𝚘𝚔𝚎𝚑𝚘𝚕𝚍.
~ '𝙲𝚑𝚘𝚔𝚎𝚑𝚘𝚕𝚍' 𝚋𝚢 𝚂𝚕𝚎𝚎𝚙 𝚃𝚘𝚔𝚎𝚗

R U T H

Siedziałam na jednym z krzeseł, dochodząc do siebie. To prawda, byłam bez sił, ale nie sądziłam, że będzie to aż tego typu wycieńczenie. Ledwo weszłam po schodach i dotarłam do sali. Oczywiście wchodząc tam, musiałam otrzymać wiele ciekawskich i przerażonych spojrzeń. Na sali rozległ się szmer. Ludzie się po prostu mnie bali.

Nic dziwnego. Trupio-blada skóra, czarne jak smoła włosy i jaskrawoniebieskie oczy to niecodzienny widok.

Dopiero, gdy Maria uspokoiła wszystkich i zapewniła, że jestem z T.A.R.C.Z.Y, szum nieco ucichł.

Powiedziałam Stark'owi, żebyśmy się zamienili. Barnes potrzebował pomocy. Opowiedziałam mu w dużym skrócie, z kim mieliśmy do czynienia, po czym nie zwlekając już, ruszył na zewnątrz.

Poprosiłam Marię, aby przyniosła mi z korytarza jakiś odłamek lustra. Nie potrafiłam zmieniać się samoistnie. Fakt, zapatrywałam się na to, jednakże jeszcze nigdy mi się to do końca nie udało.

Zarówno wtedy, kiedy Hill chwilowo zniknęła, jak i w czasie, w którym przyszła z odłamkiem i już mi towarzyszyła, miałam w głowie tylko jedno — Boże, proszę, aby on przeżył. Bez względu na to, jakim wrzodem był na tyłku. Po prostu modliłam się w duchu, żeby Barnes przeżył.

Nie chodziło o to, że mu wtedy nie zaufałam czy nie wierzyłam w jego umiejętności. Moja podświadomość łyknęła informację, że mieliśmy do czynienia z zabójcą. Bezwględnym zabójcą. A brunet został tam sam.

Zostawiłam go samego.

Siedziałam i czekałam, jak na wyrok. Próbowałam odciągnąć czymś moje myśli, na przykład skupić się na warkoczach, które stopniowo jaśniały. Ale nie przyniosło to długotrwałych efektów.

Popatrzyłam na ludzi — były jeszcze osoby, które przyglądały mi się nad wyraz ciekawsko. Irytowało mnie to i dobijało jednocześnie. Czułam ich strach. Mimo, iż siedziałam w miejscu, nie robiąc zupełnie nic.

W całym tym tłumie natrafiłam na pana Chris'a. Wydawał mi się nie tylko zaniepokojony i zaciekawiony. On się nad czymś zastanawiał. Przynajmniej tak wyglądał.

Po prostu pięknie. Brakowało tego, aby zmienił do mnie swoje nastawienie, a co za tym idzie — zmienił zdanie odnośnie spotkania.

Cudnie.

Do sali weszli nagle Stark razem z Barnes'em pod ramieniem. Brunet nie był w stanie chodzić o własnych siłach. W dodatku miał rozpiętą koszulę i...

— Jezu — szepnęłam prawie na bezdechu.

Przez mój kręgosłup przeszedł dreszcz. Niemalże sparaliżowało mi kończyny. Wkładając jednak w to wszystkie pozostałe siły, podniosłam się szybko z krzesełka i razem z Hill podeszłyśmy do nich.

— Barnes, jak bardzo źle jest? — spytała Hill.

— Trochę łaskotało — mruknął ciężko.

Byłam potwornie zmieszana, ponieważ w całej tej drastycznej sytuacji, Tony był dziwnie rozbawiony, a Barnes... Gdy pierwszy raz spojrzał na mnie, po wejściu tu, odniosłam wrażenie, że jego wzrok był nieśmiały. Jego policzki zaczerwieniły się, w tym dodatkowo jeden z nich był siny.

Jednakże rumieniec na nich zdawał się być powiązany raczej z jego spojrzeniem, niż z efektem ciosów lub panującym na zewnątrz zimnem.

O chuj tu chodziło?

— A tak serio? — dopytywała.

— A tak serio to chłop trochę się prześpi i będzie zdrów — odparł Stark. — Trzyma się, jest stabilnie. Stracił trochę krwi, ale-

— Nie mogliście zostać na dole? Po co taszczyłeś go tu? Na drugie piętro?

— A co jakby mu się kości zastały? Nie ma taryfy ulgowej, musiał to rozruszać. — Tony wzmocnił chwilowo swój chwyt, jakby chciał go uścisnąć.

— Stark, sory, ale jesteś skończonym debilem.

— Oh, zdążyłem już o tym zapomnieć. Dzięki, skarbie.

Słuchałam ich, nie włączając się w dyskusję. Czułam się jak zużyta, zepsuta zabawka, której i tak nikt nigdy nie lubił. A teraz w końcu była wyczerpana i można było ją sprzątnąć. Chciałam się sprzątnąć. Dobijał mnie fakt, że byłam bezużyteczna i zostawiłam Barnes'a samemu sobie.

Próbowałam jakoś stłumić nadchodzące łzy.

— Co z nimi? — Barnes skinął głową na ludzi.

— Wezwałam już służby. Dopilnują, aby każdy wyszedł stąd bezpieczny — powiedziała Hill. — Wy jedźcie, ja z nimi zostanę.

— Nie, Maria, nie ma już mowy o zostawianiu kogoś samego — odparłam niemalże natychmiast.

— Mam propozycję — wtrącił Tony. — Zadzwonię po kogoś od nas, przyjadą i zgarną Ruth i James'a, i zostanę z tobą. Wrócimy razem.

— No, dobra — mruknęła. — To działaj i dzwoń.

Wedle ustalenia, tak też się stało. Po niedługim czasie do sali wparował Wilson... Wraz z Rogers'em?

Po co tu przyjeżdżał?

— Ruth, u ciebie wszystko gra? — spytał mnie blondyn.

— Jak widać — mruknęłam.

Popatrzył na mnie jeszcze chwilę, po czym skierował się do Sam'a, chwytającego Barnes'a pod ramię. Podszedł do bruneta z drugiej strony i złapał go w ten sam sposób, co Wilson.

— Dzięki, Steve, ale poradzimy sobie bez-

— Zamknij się, Buck. Po prostu się zamknij i choć jeden raz nic nie mów. — Uniosłam brwi w zdziwieniu, ponieważ nie spodziewałam się takiej odpowiedzi po Rogersie. Nie zwykł się szybko irytować.

Obserwowałam ich w osłupieniu. Sam także wyglądał na zaskoczonego.

Brunet umilkł. Widziałam po jego twarzy, że nie chciał pomocy Rogers'a. Ale nie oponował już żadnym słowem ani gestem.

— Ruth, idziesz? — spytał Wilson.

Zreflektowałam się, gdyż do tej pory stałam jak wryta, obserwując tylko ich poczynania.

— Tak, tak. Idę.

— Na pewno nie potrzebujesz pomocy?

— Na pewno, Sam.

Ruszyłam za nimi. Cisza między nami została przerwana dopiero na schodach.

— Po jakiego pierona właziłeś na drugie piętro? — spytał Wilson. — I dlaczego Stark nie może cię po prostu wziąć na ręce i z tobą zlecieć?

— Stary, nie pytaj się mnie. Pytaj bezpośrednio Stark'a. Wy się prędzej dogadacie.

— Milutki. Tak się odwdzięczasz za pomoc? Równie dobrze mógłbym cię pchnąć, żebyś się sturlał.

— Jeżeli to sprawi, że nie będziesz tyle gadał, to będę wdzięczny.

Słyszałam co mówili, ale ani trochę ich nie słuchałam. Myślami byłam gdzieś wewnątrz siebie. Wznosiłam powoli ściany, by zamknąć się w sobie i odciąć od wszystkich. Potrzebowałam samotności. Wpatrywania się godzinami w sufit, nie mogąc usnąć. Nie chciałam, by ktoś mnie widział czy ze mną rozmawiał. Potrzebowałam zrobić pauzę. Wyłączyć się. Cokolwiek.

Będąc już na zewnątrz, po kilku minutach schodzenia, usadowiliśmy się w aucie. Najpierw Sam i Rogers posadzili Barnes'a z przodu, od strony pasażera. Następnie ja wsunęłam się na miejsce za nim. Blondyn siadł za kierownicą, a Wilson z tyłu, obok mnie. Przez całą drogę powrotną nie rozmawialiśmy ze sobą. Panowała dziwnie napięta atmosfera. Przynajmniej tak to odczułam. 

Będąc już przed schodami siedziby, chłopaki pomogli wysiąść Barnes'owi i wejść do budynku. Podążałam za nimi, ale o wiele wolniejszym krokiem. Jedyne, co mnie teraz przepełniało, to zrezygnowanie. Przeszłam boso całą drogę od auta do siedziby, trzymając w dłoniach szpilki. Nie przeszkadzał mi śnieg. Byłam w takim stanie i zamroczeniu, iż gdyby ktoś rozsypał tu żarzące się węgle — także nie zrobiłoby mi to różnicy.

Będąc już wewnątrz, dostrzegłam, jak stoją przy windzie. Rogers wykonywał jakiś telefon, zapewne do lekarzy tu pracujących. Po niedługim czasie drzwi rozsunęły się, a z windy wyszło trzech mężczyzn w białych fartuchach. Chcieli przejąć bruneta, ale Rogers uparł się, że pojedzie razem z nim. Wilson został na korytarzu, patrząc na nich wszystkich. Drzwi zaczęły się zasuwać. W ostatnim momencie Barnes rozejrzał się i gdy mnie zlokalizował, nawiązał ze mną kontakt wzrokowy. Trwało to ułamek sekundy. Zaraz potem drzwi windy zamknęły się.

Stałam, jak jakiś słup, wpatrując się w punkt, na wysokości którego znajdowały się oczy bruneta.

Wilson westchnął cicho i odwrócił się, zastygnąwszy w miejscu. Popatrzył na mnie nieco zdziwiony.

— Co jest? — Skinął na mnie głową. Skierował się w moją stronę.

Ja jednak tylko na niego patrzyłam. Gdy był już przy mnie, oparł dłonie o biodra i zaczął mi się przyglądać.

— Ruth, wszystko okej? — Znacznie spoważniał.

Im dłużej zwlekałam z odpowiedzią, tym bardziej usta zaczęły mi drżeć, a łzy — napływać do moich oczu. Zacisnęłam szczękę, kiedy kilka z nich spłynęło mi po policzkach. Zaprzeczyłam ruchem głowy na jego pytanie, po czym podeszłam do niego o krok i objęłam go w talii, wtulając głowę w jego klatkę piersiową.

Nie byłam już w stanie dłużej wytrzymać.

Tym bardziej nie powinnaś być teraz sama.

Szlochałam pod nosem, nie przejmując się ani trochę czy rozmażę sobie makijaż. Zbyt wiele emocji się we mnie skumulowało. Musiałam dać im upust.

Początkowo Wilson się spiął. Zupełnie się tego nie spodziewał. Nie po tym, kiedy w ostatnim czasie byłam w stanie wydrapać mu nie tylko oczy, ale i duszę. Gdy chyba dotarła do niego powaga sytuacji, nie zwlekał i objął mnie. Jedno ramię ułożył sobie na moich plecach, a drugie nieco wyżej, by umiejscowić dłoń na głowie, gładząc delikatnie moje włosy.

— Ruth, jestem. Dobrze? — szepnął.

Pokiwałam głową. Naprawdę nie byłam w stanie nic powiedzieć.

Oparł podbródek o czubek mojej głowy, po czym zaczął nami delikatnie bujać. Nie wiem, ile czasu minęło, aż się uspokoiłam, ale w żaden sposób mnie z niczym nie ponaglał. Dał mi tyle ciszy i czułości, ile potrzebowałam.

Nabrałam nieco więcej powietrza, po czym odsunęłam od niego głowę.  Puściłam go, z kolei on ułożył sobie dłonie na moich ramionach.

— Jest po wszystkim, Ruth. Okej? Nie straciliśmy nikogo. Fizyczne obrażenia się zagoją. Najważniejsze, to że nikt nie zginął. Ani nikt od nas, ani nikt z tamtych ludzi.

— Ale co jeśli... — wychrypiałam.

— Nie ma co jeśli. Gdyby myśleć w ten sposób za każdym razem, prawdopodobnie nie wychodzilibyśmy z domu. To jest nasza praca. Pisząc się na T.A.R.C.Z.Ę i misje, wiemy, że piszemy się też na takie sytuacje. Ale wyszliście z tego. Jesteście tu z powrotem. Mamy stały kontakt z Hill i Starkiem. Więc już po wszystkim.

— Ale jeśli nie wrócą?

— Wrócą, Ruth. Wrócą. Zawsze wracają.

— Ale Clint nie wrócił... — ledwie wydusiłam.

Znów z moich oczu popłynęły łzy. Tym razem to Sam podszedł i przytulił mnie mocno.

— Tak naprawdę nigdy nie odszedł. Na zawsze pozostanie w naszej pamięci. Przecież wiesz.

Zaniosłam się płaczem. Nie byłam w stanie nawet myśleć, wszystko mnie tak cholernie wykańczało...

Po raz kolejny poczekał, aż się uspokoję. Tym razem trwało to chyba trochę dłużej, niż poprzednio, ale okazał mi tę samą wyrozumiałość i cierpliwość. Byłam mu za to potwornie wdzięczna.

— Idziemy usiąść w kuchni? — zapytał.

Pokiwałam głową i skierowaliśmy się wolnym krokiem w stronę wspomnianego pomieszczenia.

Usiadłam przy stole i opierając o niego łokcie, schowałam twarz w dłoniach.

— Chcesz się czegoś napić? Na co masz ochotę? To przygotuję — zaproponował.

— Na alkohol.

— Pytam serio.

— Serio, chcę się upić.

— Nie, Ruth. Najgorsze co może być, to sięgać w takim stanie po alkohol.

— No, to chociaż trochę. Przecież będziemy siedzieć tu razem. — Uniosłam na niego wzrok. — Może jakieś whisky?

—  Ruth...

— Proszę, Sam. Chcę się trochę rozluźnić.

— Ale wiesz, że może to przynieść skutek odwrotny do oczekiwanego?

— Proszę...

Popatrzył na mnie, po czym westchnął.

— Niech ci będzie. Ale tylko po jednej szklance.

— Okej, dziękuję.

Wyjął z szafki naczynia i whisky. Następnie podszedł do stołu, ustawiając na nim szklanki. Począł odkręcać butelkę.

— Ale jest jeden warunek.

— Jaki znowu? — mruknęłam.

— Że nie będziesz piła alkoholu w takim stanie, gdy będziesz sama. Rozumiemy się? Masz mi to obiecać.

— Sam, ale-

— Nie, inaczej te dwie szklanki są moje. Masz obiecać, że jeśli nikogo nie będzie obok, nie będziesz piła w takim depresyjnym stanie.

Zacisnęłam usta. Nigdy tak ostatecznie nie robiłam, choć niejednokrotnie przechodziło mi przez myśl, aby się upić. W papierosy zdążyłam się już wciągnąć. Kto wie czy alkohol też prędzej czy później zdominowałby mój umysł.

— Nie będę piła sama. Obiecuję.

— Dajesz słowo?

— Tak.

Od razu po mojej odpowiedzi napełnił mi szklankę. Uniosłam delikatnie brwi.

— Wow. Szybka reakcja — skomentowałam.

— Nigdy nie dałaś mi powodu, bym ci nie ufał, Ruth. — Po nalaniu sobie, popatrzył mi w oczy. — Więc czemu miałbym jeszcze kwestionować otrzymane od ciebie słowo?

Nie odpowiedziałam mu. W zamian uniosłam kąciki ust. Uświadomiłam sobie, jak bardzo potrzebowałam teraz usłyszeć od kogoś takich słów. Zaczynała napełniać mnie coraz większa wdzięczność.

Sam usiadł na krześle na wprost mnie i uniósł szklankę. Ja również tak zrobiłam i stuknęliśmy się naczyniami.

— Za nas wszystkich w tej popieprzonej sprawie. — Uśmiechnął się nieznacznie.

— Przyda się — westchnęłam.

Upiliśmy łyk alkoholu. Oh, rany... Już czułam, jak ta jedna szklanka uderzy mi do głowy. Na mój pusty żołądek — idealny pomysł, żeby spożywać alkohol.

— Zastanawiam się czasem, jak daleko jesteśmy od rozwiązania sprawy — zaczął. — Drugą kwestią jest później rozliczenie się z tą całą bandą.

— Nawet nie chcę myśleć... To zaczyna przybierać obraz takiego... Nie wiem, nieosiągalnego szczytu. Do którego po prostu nie ma fizycznego dojścia.

— Jakie szczęście, że są takie zbroje, jak moja czy Stark'a.

Uśmiechnęliśmy się do siebie.

— Zawsze jakaś nadzieja — dodał.

Nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć. W zamian upiłam kolejne dwa łyki whisky.

— Żałuję, że nie udało mi się go dzisiaj dorwać. To znaczy, dla niego to akurat szczęście. Bo od jakichś dwóch godzin wisiałby powieszony za jaja.

— Ruth, opanuj Echo. Echo, opanuj Ruth.

— Mówię serio. Pluję sobie w mordę, że nie potrafiłam się zebrać.

— Właściwie, to co się stało? Mówiłaś, że nie zostałaś ranna, ale nie wyglądałaś najlepiej. — Upił trochę alkoholu.

—  Kiepski dzień. Kumulacja emocji, później Echo trochę odjebała.

— Jak to?

— Znów miałam jakieś widzenie. Lub coś na wzór. Nawet nie wiem. Ale najgorsze jest to, że kiedy to się zaczyna, tak naprawdę nie wiem gdzie znajduje się granica między rzeczywistością, a doświadczaniem tego złudzenia.

— Nawet mi nie mów. Boję się zwykłych horrorów, a co dopiero, gdybym miał coś takiego doświadczać...

— Witam w mojej typowej codzienności. — Zaśmiałam się smutno.

Dopiliśmy whisky, po czym odstawiliśmy szklanki na stół. Zerknęliśmy na siebie. Nie musieliśmy nic mówić, dalszy bieg wydarzeń tego wieczoru był do przewidzenia.

— Skoro nalegasz. — Wzruszył ramionami i napełnił naczynia.

— Wiesz co? Nie dziwię się, czemu Stark tak żłopie to whisky. To jest serio dobre.

— No nie? Tylko jak on to robi, że jest w stanie pić to litrami i dalej się trzyma?

— Lata praktyki, tak podejrzewam.

— Ja to zazdroszczę jednak bardziej takiemu Rogers'owi czy Barnes'owi. To znaczy, nie, to źle zabrzmiało. — Uniósł palca na znak, bym dała mu chwilę. — W przypadku Buck'a to akurat straszne. Ale wiesz do czego zmierzam. — Pokiwałam głową na jego słowa. — To są niezniszczalni zawodnicy, jeśli chodzi o picie alkoholu.

— Tak naprawdę tego tak do końca nie wiesz. Gdyby na przykład wypili jednym haustem litr lub dwa wódki, być może nastąpiłby chociaż ułamek sekundy, kiedy zawróciłoby im się w głowie.

— Ej, ma sens — odparł dopiero po chwili, bardzo poważnym głosem.

Zaśmiałam się trochę dłużej, niż myślałam, że byłam w stanie. Jak widać, whisky zaczynało się we mnie zadomawiać.

— Podziwiam James'a — zaczął — że po tym wszystkim co przeszedł-

— Dalej jest wrzodem na dupie i gówniarz ani trochę nie spokorniał? — Zaśmiałam się.

— Waż na słowa, dziewczę drogie. Nasz Złomek nieźle się trzyma, po tak piekielnej przeszłości. To chciałem powiedzieć.

— Racja. To trzeba mu przyznać. Ale mógłby spokornieć.

— Podejrzewam, że on byłby innego zdania, kto powinien spokornieć.

— Niech powie mi to w twarz. — Albo mi się wydawało, albo mój głos brzmiał trochę niżej. Kręciło mi się w głowie, ale nie przeszkadzało mi to zbytnio.

Przynajmniej czułam się jak w placu na karuzeli zabaw.

— Kolejne starcie tytanów? — Przetarł twarz dłonią, po czym upił alkohol ze swojej szklanki.

Oh, no tak. Dobrze, że mi przypomniał. Ja też się napiłam.

— Ale tym razem powinien zmierzyć się ze mną jako Echo.

— No to on z tobą jako Zimowy, w takim razie. Musicie wyrównać szanse.

— Nie. To w takim razie musiałabym być Echo, ale tą sprzed zaklęcia Wandy.

— Okej. Tak. Możliwe, że szanse byłyby równe. Chociaż bardziej stawiałbym na ciebie.

— W końcu Brzmisz z sensem, Samuś.

— No i się zgadza — powiedział przeciągle, wystawiając w moją stronę szklankę.

Uniosłam dłoń, by ją od niego odebrać.

— Nie. Miałaś się ze mną stuknąć.

— Ciebie mogę stuknąć. Przecież dałeś mi szklankę.

— Nie dałem. Miałaś się stuknąć.

— Tak o? — Uderzyłam dwukrotnie krawędzią szklanki o moje czoło.

— Nie, nie. Mocniej, mocniej.

— Nie, ciebie mogę mocniej.

— Co?

— No stuknąć.

— Ruth, ale ja czekam. — Przybliżył do mnie rękę z naczyniem.

Ja pierdole, co się działo?

Potrzebowałam chwili, żeby załapać, o co chodziło tej istocie.

— To trzeba było tak od razu. — Uniosłam naczynię i stuknęliśmy się. — Ej, a jaki był toast?

— Ale jaki tost?

— Ja ciebie pytam. Toast.

— A ja nie wiem. Ej, Ruth! Ruth! — Zaczął uderzać dłonią o stół. — A co jak Echo też jest czymś na wzór serum? Że też nie możesz się upić?

Czymś na wzór serum? Stary, ty mnie widzisz?

— No, dobra. Głupie pytanie. I widzę cię coraz gorzej, jeśli mam być szczery.

— Akurat tego zadania Echo się nie podjęła. Być może podejrzewała, że mogłabym tego nadużywać.

— Zawsze możesz tego nadużywać bez jej pomocy.

— Ale Sam! — Prawie położyłam się na stole. — Przecież miałam sama nie pić. Dałam ci słowo. Dałam ci, kurwa, słowo... — Wycelowałam w niego palcem czując, jak łzy podchodzą mi do oczu.

— Ja sprawdzałem twoją czujność. Naprawdę cieszę się, że jesteś.

— No, ja może... Nie wiem. W sumie to całkiem cię jednak lubię. Wcześniej wkurwiałeś mnie dosłownie dwadzieścia cztery na dobę. Osiem dni w tygodniu-

— A teraz już cię nie wkurwiam?

— Teraz już tylko dwadzieścia trzy na dobę.

— Ale dni czy godzin?

— Nie, no godzin. Chyba.

— Oh, okej, logiczne.

W sumie to.

Fajnie całkiem.

— Uważasz, że w srebrnej biżuterii mi dobrze? — spytałam.

— Nie, Ruth. Nie będę ci patrzył na dekolt. Nie zmusisz mnie. Zapytaj Bucky'ego. On ci powie.

— No, właśnie o to chodzi. Z tą biżuterią.

Czy ja upadłam na głowę? Nie. Nie wiem. Nie, siedziałam. Ale nie, upadłam. Wtedy w trakcie walki. Może dlatego.

— Że srebro, czaisz? — Uruchomiła się moja gestykulacja.

— I co? Miałby sobie oderwać palce i przytrzymać ci je przy uszach?

— Nie, nie, szkoda palców. Niech pozostaną na swoim miejscu. Chodzi mi o naszyjnik, na przykład.

— To nie możesz sobie kupić? Będziesz się go prosić?

— Czy ty jesteś kumaty, Wilson? Czy nie?

— Ale nie rozumiem.

— To jest jego dłoń, nie? — Uniosłam swoją lewą rękę.

— Ale to jest twoja dłoń.

— Ale możesz przestać? Słuchaj mnie. Nie przerywaj. To jest moja dłoń. — Potrząsnęłam nią znów. — Nie! Nie moja. Jego. To jest jego dłoń.

— Chyba zdążyłem się pogubić, Ruth.

— Wyobraź sobie, że ta łapa to jego żelastwo. Nadążasz?

— No, tak.

— I to mam na myśli, mówiąc o srebrnym naszyjniku. — Ułożyłam sobie dłoń na szyi i zacisnęłam ją lekko. — Oh, matko... Nie, stop. — Odsunęłam ją szybko, zaciskając usta. Poczułam nagły przypływ gorąca.

— Zaraz, ja dobrze rozumiem czy ty chcesz, żeby on cię, kurwa, dusił?

— Jak udało ci się na to wpaść, Wilson? Myślałeś nad pracą w policji?

— Jesteś popierdolona. Kto normalny chce, żeby ktoś go dusił?

— Wydaje mi się, że nikt normalny.

— No, dobra. Ma sens. Logiczne.

Dopiłam whisky ponaglając go ruchem palca, aby zrobił to samo. Potem napełnił nasze szklanki, rozlewając trochę trunku na stół. Czy on się nie nauczył w domu? Bo nie marnuje się jedzenia.

— Nie umiesz lać prosto?

— Nie bardzo wiem o co dokładnie mnie pytasz.

— Tu. Alkohol. Na stole jest. O to pytam.

— A to nalałem specjalnie. Reszta będzie miała do śniadania. Rano.

— Matko, przepraszam. Nie pomyślałam o tym.

— I dlatego ty nie powinnaś pracować w policji.

— Stary, ja spierdoliłam nawet z T.A.R.C.Z.Y. — Parsknęłam śmiechem.

— Stara, my wszyscy spierdoliliśmy. — Oboje zaczęliśmy się histerycznie śmiać.

— Ale zaraz, Sam! — Tym razem to ja uderzyłam ręką w stół. — Naszyjnik!

— Jaki, kurwa, naszyjnik?

— Czy ja serio muszę to demonstrować jeszcze raz?

— Aaa... Mówisz o tym spierdoleniu umysłowym! — Uniósł się na mnie.

Ej, on się serio wściekł.

Nie. Nie, tak się nie robi.

— Stary, kurwa, znorlizuj- Znormalizuj to. Tu nikt nie jest normalny.

— Tu nikt nie jest znormalizowany — powtórzył, jakby był w jakimś trakcie.

W transie. Jakby byk w transie.

Był.

Skubany.

— Tak, chcę jego rękę na mojej szyi. Manifestuję. — Ustawiłam dłonie nad szklanką z whisky i zaczęłam ruszać palcami. Nie było iskierek. Ale może zadziała. — Pomóż mi.

— Dobra. — Wyciągnął rękę i także zaczął sypać gwiazdki do mojej szklanki.

— Z pasją, kurwa. Z pasją.

— Próbuję.

— Dobra, czekaj. — Chwyciłam za naczynię i upiłam z niego kilka łyków. — Czekamy, aż zadziała.

— Dobra. — Podparł podbródek i z ogromnym skupieniem zaczął wpatrywać się w moją szyję.

— I jak?

— Chyba nie działa.

— W takim razie chyba mi żałujesz, skoro nie działa.

— Ruth, bo ja nie chcę, żeby cię udusił.

— Wilson, napij się, bo pierdolisz od rzeczy.

Jak powiedziałam, tak zrobił.

— I jak? — spytałam.

— Chyba lepiej.

— Udowodnij.

— Nie masz psychy, żeby zapytać go o to osobiście. O to czy dobrze ci w srebrze.

— I w końcu brzmisz, jak ty. Zaniepokoiłeś mnie wcześniej.

— Przepraszam, nie chciałem cię zranić.

— Zabawne, bo ja już nie wiem o co chodziło.

— W sensie?

— Co?

— O czym mówisz?

— No właśnie nie wiem.

— Okej, okej.

Chciałam wziąć szklankę w ręce. I się napić. Jak przystało na porządnego obywatela. Ale nagle w zobaczyłam kota w wejściu do kuchni.

Wystraszyłam się, że hej.

— Ja pierdolę, kot! — Wskazałam palcem w jego stronę.

Sam chyba tam nawet nie patrzył. Nie popatrzył. Od razu rzucił się z krzesełka, żeby wgramolić się na stół.

— Ja pierdolę, Echo, nie odwalaj! — krzyczał.

— Ale to nie ja!

— Nie ty! Echo!

— Ale widzisz go?

Popatrzył z przerażeniem w tamto miejsce.

— Ja pierdolę, nie widzę! — Złapał się za głowę.

— Ja pierdolę... — wymamrotałam spod palcy, którymi zakrywałam usta.

Spojrzałam na kota... Zaraz, jego tu, kurwa, nie było.

— Ja pierdolę, ja też go już nie widzę! — krzyknęłam.

— A może to były pijackie omamy? — Wciąż brzmiał na przerażonego.

— Albo Wanda. Ale nie, Wandy też tu nie ma.

— Ja pierdolę, przestań mnie już straszyć.

— Ale jej tu nie ma ogólnie. Nie pamiętasz już? Przyjechaliśmy tak: ja, ty — wyliczałam na palcach. — I kto jeszcze?

— A co z Barnes'em?

— Nie przywidział mi się.

— Ale on też z nami przyjechał. Z nami. I Tony. Oni przyjechali.

— Ah, tak. Razem tu przyjechaliśmy. Rzeczywiście.

— Mogę już usiąść na krześle?

Zaczęłam mu się przyglądać. W sumie, stół nie jest chyba zbyt wygodnym miejscem do spożywania alkoholu. Ale przynajmniej wytarł to co rozlane.

A nie... Nie... Nie będą mieli co jeść na śniadanie.

Teraz to mnie zdenerwował.

— Skacz — powiedziałam mrukliwie.

— Jest spora szansa, że upadnę na ryj, więc-

— Więc skacz.

— Taka jesteś?

— Ej stary...

— No?

— Bo chyba trzeba to dopić.

Oboje utkwiliśmy wzrok w resztce alkoholu w szklankach.

— Słuszna uwaga, Ruth.

— Ale chyba niebezpieczne będzie jeszcze picie. Że kolejne.

— No, ja bym już spać poszedł.

— Chodź, pomogę.

— Spierdalaj, idę spać sam.

— Sam idzie spać sam. — Zaczęłam się potężnie śmiać. — Ale nie chodziło mi o spanie. Chcę ci pomóc zejść.

— Jak będziesz mnie straszyć kotem, to naprawdę zejdę.

— Dawaj łapę — zażądałam. — I idziesz spać. W podskokach.

— Daj tę łapę, no. — Zirytował się, o nie.

— Nie upadniemy. Manifestuję. — Jedną ręką trzymałam Wilson'a, a drugą robiłam iskierki.

Udało mu się zejść. Nie sądziłam, że podołamy. Nie upadliśmy. Myślałam, że ta konstrukcja jebnie.

— Dobra, do dna. I spać. — Wziął szklankę i wypił.

No.

— Ja mam jeszcze misję — odparłam.

— Jaką?

— Powiedziałeś, że nie mam psychy. Udowodnię ci, że mam.

— Dobra, czekam. Jutro mi opowiesz.

— Okej. Ej...

— Co?

— Na paluszek. — Wystawiłam tego najmniejszego.

— Jaki pluszak?

— Paluszek — powtórzyłam. — Ten wieczór ma być między nami.

Pokiwał głową. Ustawił się obok mnie i jakoś zapraszał gestem między nas. Ale nie wiem kogo.

— Teraz ty obiecaj, Sam, że ten wieczór zostanie między nami. Słyszysz? Na paluszek.

— I co z nim zrobisz? To będzie twój kolejny kolczyk? Nie, nie dam się nabrać.

— Nie. Musisz złożyć przysięgę.

— Przysięgam. — Ułożył dłoń na sercu.

Dobra. Tak też może być.

Przysięgam, że o czym rozmawialiśmy, powtarzaj.

— Ja, Sam Wilson przysięgam, że, o czym rozmawialiśmy, powtarzaj...

Zostanie między nami.

— Zostanie między nami. Tak.

— I nikt się nie dowie o moim spierdoleniu umysłowym.

— Nikt. Poza James'em, bo mu powiesz. Bo podobno masz psychę.

— Odmaszerujcie i śpijcie prawidłowo. Idźcie w pizdu, żołnierzu. Karabiny pod poduchę!

— A granaty na zabawki! — Zasalutował mi, po czym wyszedł z kuchni, o mało nie wpierdalając się w futrynę.

Podrapałam się po głowie i dopiłam resztę alkoholu ze szklanki. Kurwa, nie schował reszty whisky. Ale nic. Ja nie tykam już. Nie.

Za dużo.

I nie mogłam sama.

Uniosłam dłonie i pokazałam butelce, że ja już pasuję. W sensie, wystawiłam środkowy palec.

Już nie.

— Nie, nie. Już nie.

Wyszłam z kuchni. Nie mam pojęcia czy zgasiłam światło, ale bardzo mi było z tego powodu wszystko jedno.

Zmierzałam korytarzem, bo szukałam mojego pokoju. Zabawnie by było, gdybym w tym labiryncie natrafiła na Sam'a. Więźniowie labiryntu. To super film.

— Dobra, widzę kogoś.

Mruczałam pod nosem. Na końcu korytarza serio ktoś był. Szedł w moją stronę.

— Kto tam? — spytałam.

— Berget?

— Nie, ja jestem Berget. Pytam kto tam? Naucz się, kurwa, słuchać.

Dotarło do mnie po chwili, że przecież Barnes mówił do mnie po nazwisku.

Po nazwisku, to po pysku.

Barnes.

— Sierżant Barnes!

— Berget, ciszej, ludzie mogą spać.

— Nie wierzę! — Zaśmiałam się. — Jak dobrze cię widzieć!

— Ile wypiłaś? — spytał, gdy był już bliżej.

— Ej... Czemu od razu uważasz, że piłam?

— A chciałabyś zapytać ślepca czy głuchego?

Zmarszczyłam brwi.

— A jak powiem, że kretyna, to wtedy mi odpowiesz?

— Nie. Masz do wyboru ślepego albo głuchego.

Ej, ja się tak nie bawię.

— Bucky, nie zadawaj mi takich trudnych pytań. Możesz jasno? Jaśnie?

Jaśniej. Miało być jaśniej.

— Nie jaśnie panie. — Musiałam mu to jakoś przecież sprostować. No, żeby był pewny. — Tylko jaśniej. Jak żarówka, na przykład. Wiesz, jak święci żarówka?

— Mhm. Tak jasno? — Patrzył na mnie, z jakimś takim, kurwa, nie wiem. Małym uśmiechem na ustach.

Ja się dowiem, co go tak bawiło. Ale to później.

— Tak. Tak, dokładnie. Ale jakie było pytanie?

Zaśmiał się na moje słowa.

— Barnes, nie zesikaj się. Ja bym się zapatrzyła w pampersy. Zaopatrzyła. To już wiesz, ty masz już swój wiek. Ale to nic wstydliwego, ja cię nie oceniam, ty przeżyłeś wojnę-

— Berget. Cicho.

Umilkłam. Wytrzeszczyłam trochę oczy. No, zdziwił mnie.

— Wedle rozkazu, sierżancie.

— Jesteś niemożliwa.

— Nie, jestem Ruth. To raz. Dwa, powiesz mi w końcu o co ci chodzi? Chodziło? Nie wiem. Może już leży?

— Oburzyłaś się, że od razu stwierdziłem, że piłaś.

— Nie.

— Oburzyłaś się, nie kłam.

— A to tak, oburzyłam się. Ale nie piłam. Czemu tak uważasz niby?

— No więc chcesz spytać ślepego czy głuchego? — Wyglądał, jakby trochę tracił cierpliwość.

Ja pierdolę, to było takie gorące. Zawsze jak się złościł. Moje ulubione hobby.

— Nie wiem, Bucky. Powiedz, kogo?

— Nie wiem kogo, Berget, skąd mam wiedzieć? Jakbyś spytała głuchego, to powiedziałby ci, że piłaś, bo zataczasz się i twoja twarz wygląda na ostro pocieszną i zamroczoną jednocześnie.

— Ale skomplikowane słowa, matko...

Aż mnie mózg zaswędział.

— Z kolei jakbyś spytała ślepego, to powiedziałby ci, że piłaś, bo słychać po niewyraźnym głosie. W dodatku nigdy nie mówisz mi, że dobrze mnie widzieć. To przede wszystkim.

— Czyli wniosek jest jeden.

— Że piłaś.

— Nie, że jesteś ślepy. — Schyliłam się trochę. — Widzisz mnie teraz?

— Berget, idziesz spać.

— A ile mam palców? — wystawiłam mu tego środkowego.

— Mówię serio. Idziesz spać, zanim wszystkich pobudzisz.

— Ale mam jeszcze misję do wykonania.

— Jutro uratujesz świat. Ale najpierw musisz się wyspać.

— Posłuchaj no... — Oparłam się o jakiś metalowy statyw, który obok niego stał. — Co to, kurwa, jest?

— Moja kroplówka.

— A.

Uniosłam obie dłonie. Nie dotykałam już niczego. Chciałam mieć pewność, że on miał pewność.

Nie chciałam, żeby tak wyszło.

— To sory, nie?

— Postaram się nie gniewać.

— Czemu nie jesteś w szpitalu? Skoro kroplówka. A wcześniej przecież brzuch.

— Tutaj mają lekarzy.

— A czemu chodzisz? A nie leżysz?

— Bo z tego, co mi wiadomo, mój kręgosłup nie jest złamany.

— Ale nie powinieneś leżeć i spać?

— Nie ma takiej potrzeby. Mój organizm szybko się regeneruje. Góra dwa dni i będzie po sprawie.

— Mogę ci tam wlać wódki? — Wskazałam palcem na kroplówkę.

— Nie.

— Jesteś bardzo niemiły.

— Super.

— Bucky, ja mówię prawdę. Czystą. — Po chwili dopiero załapałam żart. — Heh, czystą.

— Berget...

— Że wiesz, że wódka. Rozumiesz, nie? Czysta wódka-

— Chodź, idziemy. — Chwycił mnie za ramię i zaczął gdzieś prowadzić.

Porwanie w ciemno? Uprowadzenie?

Bardzo mi się podoba, jestem na tak, proszę o dalszy rozkład wycieczki, sierżancie.

— Bucky, nie wiem czy dojdę.

— Nie będę pytać o co dokładniej ci chodziło.

— Zboczeńcu. — Trzepnęłam go przez ranę.

Ramię.

Pomyślałam o brzuchu.

— Ja mówię o nogach, Bucky.

— Jakich znowu nogach?

— Miękkich. Moich. Nie dojdę. Za dużo wypiłam.

— Wow. Jestem w szoku, że przyznałaś to otwarcie.

— Ja też. Nie spodziewałam się takiego zwrotu akcji.

Nagle zatrzymał się w miejscu. Puścił moje ramię i odstawił drugą ręką statyw z kroplówką. Następnie podszedł do mnie.

— Obejmij moją szyję, Berget.

— Ale zaraz... To nie ja miałam być biżuterią.

Popatrzył na mnie, jak na wariatkę.

Ale tak było! Nie ja miałam nią być. On mi nie wierzył.

— Cokolwiek masz mi do powiedzenia, po prostu najpierw złap się za moją szyję. Zaniosę cię, skoro ciężko ci chodzić.

Oh... To był chyba moment, w którym zaczynałam się rumienić.

Zrobiłam co kazał. Objęłam go, a on mnie podniósł. Świat mi trochę zawirował, ale było bardzo super. I jeszcze jego zapach... Oh, niebiosa...

— Berget, co ty robisz?

Uświadomiłam sobie właśnie, że wciskałam nos w jego szyję. Ale nie mogłam się powstrzymać.

— Bo ty tak cudownie pachniesz. Za każdym pieprzonym razem. Jesteś chodzącym flakonikiem perfum. Powinnam cię nazywać pierdolonym kwiatuszkiem, przez tą twoją woń.

— Jak na tak potężne upojenie, dosyć nieźle sobie radzisz ze sklejaniem zrozumiałych zdań.

— Gdyby twój zapach mnie nie rozpraszał, radziłabym sobie bardzo dobrze.

— Tak mówisz? — Ręką, którą miał pod moimi nogami, chwycił za ten metalowy kij z wodą i zmierzaliśmy już w jakimś kierunku-

Wow, wow! Ale aż tak szybko?

— Halo, zwolnij! Przekroczenie prędkości!

— Idę normalnie.

— To ja nie chcę wiedzieć w takim razie, jak biegasz.

— Już niedługo i będziesz u siebie w łóżku. Tylko nie haftuj po drodze.

— Bucky, ja nawet, kurwa, nie umiem haftować. Moja babcia tak. Była mistrzynią. Ale ja mam do tego lewe ręce. Obie. Ej... Jakby się tak zastanowić, to ty tak naprawdę nie masz lewej ręki.

— Jak na to wpadłaś?

— Można powiedzieć, że jesteś w stu procentach praworęczny. — Nie zwracałam uwagi na te jego pomruki.

— I tak, i tak jestem praworęczny. Z lewą ręką czy bez niej.

— No, ale zrozum, że mając lewą rękę, nie jesteś w całości praworęczny. A mając tylko prawą, jesteś zmuszony posługiwać się tylko nią, co za tym idzie, że jesteś w stu jebanych procentach praworęczny.

Widziałam, jak się uśmiechnął.

— No i na chuj się szczerzysz?

— W sumie to lubię cię tak słuchać.

Trochę się zawstydziłam. Zacisnęłam usta i opuściłam głowę. Nie mogąc ukryć uśmiechu, schowałam twarz w zagłębieniu jego szyi.

— Bucky, przestań...

— Nawet dobrze nie zacząłem.

— Nie... — mruknęłam przeciągle w jego szyję. — Przestań. Jak ja ci później w oczy spojrzę?

— Oh, tego nie wiem. — Zaśmiał się. — To już twój problem.

— Ale to ty będziesz miał mnie na sumieniu.

— Narazie to mam cię na rękach i na głowie, bo muszę się tobą zająć, żebyś czegoś nie odwaliła.

— Jak na głowie?

— Nie ważne, nie przejmuj się. Idzie ci świetnie, Ruthie.

— Nie! Nieee... — Zawęziłam uścisk na jego szyi, wciskając w nią jeszcze mocniej moją twarz. — Ruthie. Jak to brzmi...

— No, co? Dosyć uroczo, nie uważasz?

— Bucky, uspokój się, ja się tu palę z zawstydzenia.

— Masz nauczkę, trzeba było tyle nie pić.

Uniosłam gwałtownie głowę. Ciut tego pożałowałam, bo znów miałam karuzelę przed oczami, ale mniejsza.

— Czyli to nie z miłości, tylko z nienawiści, tak? Zapamiętam sobie.

— Kogo ty oszukujesz? Nie zapamiętasz.

— Jesteś bardzo niemiły.

— Nauczyłem się od ciebie.

— Czekaj, czekaj! — krzyknęłam, gdy już miał wchodzić przez drzwi do mojego pokoju.

— Ciszej, Berget.

— Najpierw łazienka. Muszę zmyć makijaż.

— Pieprzysz.

— Nie powinno się spać w makijażu. Ty śpisz w makijażu?

— Nie, bo się nie maluję.

— I myślisz, że dlatego masz prawo tak cwaniakować? Marsz, do łazienki. Skóra musi oddychać.

— Ty też musisz oddychać, więc zamknij się chociaż na chwilę. To raz. Dwa, ta sama skóra nakłada na siebie dresy i bluzę do spania.

— Było mi zimno!

— Dobrze, ciszej już.

Wszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi. Postawił mnie na nogi. To był chyba kiepski pomysł, bo zachwiałam się. Poczułam jednak nagle jego dłonie na mojej talii. Dzięki nim nie upadłam.

Okej. To jednak nie był kiepski pomysł.

— Oprzyj się o umywalkę — polecił, pomagając mi się przy niej ustawić.

Popatrzył mi w oczy, po czym przeskanował wzrokiem moją twarz. Zastanawiałam się, o czym myślał. Wydawał się być jakiś dziwnie poważny.

Pieprzony staruch.

— Płakałaś? — zapytał.

Przymknęłam chwilowo powieki. Musiałam się zastanowić.

— No, tak. Trochę. To znaczy, bardzo. Po prostu mnie to wszystko męczy, no chyba nie muszę się powtarzać. Wiesz dobrze, jak mnie życie jebie. Musiałam sobie popłakać trochę. Później się upiłam. I elegancko, nie? — Oparłam dłonie o biodra, jakbym była conajmniej dumna ze swojej wypowiedzi.

Nie odpowiedział od razu. Po prostu na mnie patrzył. Tym razem to ja zaczęłam przyglądać się jego twarzy.

— A tobie ktoś wpierdolił?

Uniósł delikatnie kąciki ust. Nie odrywał ode mnie wzroku.

— Ej, Bucky, bo to się zaczyna robić bardzo bojące... Dlaczego nic nie mówisz?

Pokręcił delikatnie głową, opuszczając ją.

— Em... Czym się zmywa makijaż? — Odchrząknął.

Rozejrzałam się wokół, ale czułam się trochę bezradna.

— Pewnie jak się tylko ruszę, to runę na ziemię. Więc szukaj po prostu płynu do demakijażu i wacików. Albo jakiejś gąbeczki.

— Po pierwsze, nie upadłabyś, bo bym cię złapał. Po drugie, już szukam.

Czyżbym znowu się rumieniła? Uśmiechnęłam się nieznacznie, czując ciepło na policzkach. Obserwowałam go z takim trochę chyba maślanym wyrazem twarzy, podczas gdy szukał wymienionych przeze mnie produktów.

Oh, zjadłabym ciastek.

Oh! Udało mu się je znaleźć. Płyn i babeczkę. Gąbkę. Podszedł do mnie i spojrzał mi w oczy.

— To teraz instruuj.

— Ten płyn wylewasz na gąbkę. W sensie, nie cały. Musisz ją zwilżyć.

— Okej.

— I później zmywasz makijaż. Delikatnymi ruchami, aż tapeta nie zniknie z twarzy.

Uśmiechnął się pod nosem, po czym, wedle mojej instrukcji, zaczął oczyszczać najpierw moje policzki. Gorące jak czekolada. Moje policzki. Ale on też.

Chyba było mu niewygodnie, bo uniósł metalową dłoń i ułożył ją na drugim policzku, przytrzymując moją twarz. I tem drugi policzek. Ten. Drugi policzek na pewno był czerwony. W sensie, ciepły. Rumieniłam się na pewno. Jestem tego pewna. Bo jego metal szlachetny był mega zimny. Super uczucie.

Rany, czułam się jak zahipnotyzowana. Zupełnie umilkłam. Pozwoliłam mu zmywać z siebie makijaż wedle jego upodobania i kolejności oczyszczanych partii. Robił to niespiesznie, delikatnie, z uwagą. Prawdziwy dżentelmen. Zrobiłam się trochę senna, jego dotyk był bardzo miły i kojący. Po kilku minutach, gdy skończył demakijaż, odstawił używane rzeczy na umywalkę i utkwił wzrok w moich oczach.

— Okej, gotowe. Co dalej?

— Teraz muszę umyć twarz. Dasz radę znaleźć jakieś oczyszczające mydło? Żel?

— Widzę jedynie mydło w kostce. I kran z wodą — odparł po dłuższej chwili.

— No, nic. — Machnęłam ręką.

Odepchnęłam się od umywalki, by przepłukać twarz, wybierając drugą opcje. Niestety na powrót zakręciło mi się w głowie. Nie zdążyłam się jednak porządnie zachwiać, a już poczułam dłonie bruneta na moich biodrach. Utwierdziły mnie w mocnym chwycie. Następnie uniósł je na talię. Rany... Miałam chyba motylki w brzuchu.

— No, dawaj. Trzymam cię — powiedział, zapewne zauważając zawstydzenie na mojej twarzy.

— Bucky, twoje ręce... — Pokręciłam głową. — Co tu ze mną robisz?

— Pomagam ci zmyć makijaż.

— Nie, nie. Co ty ze mną robisz? Co ty robisz, chłopie? Ledwo na nogach stoję. I to nie przez alkohol.

— Berget, myj tę twarz.

Nie odzywając się już, podstawiłam łeb pod kran. Odkręciłam wodę i opłukałam cerę. Przez cały ten czas skupiałam się nie na myciu, tylko na jego dłoniach, trzymających mnie.

Wyprostowałam się i zaczęłam rozglądać za ręcznikiem, ale zdołał mnie uprzedzić. Nie tyle pierwszy go znalazł, co również mnie wyręczył. Zwrócił mnie ku sobie, ale zostawił na moim biodrze metalową rękę. A drugą począł osuszać delikatnie moją twarz.

— Co dalej? — spytał, odwieszając ręcznik.

— Nie wiem. Jest gdzieś jakiś krem do twarzy?

— Poszukam. Domyślam się, że nie będzie napisane na opakowaniu, wielkimi literami, że jest to po prostu krem?

— Nie. Są różne kremy. Jak uda ci się znaleźć krem na noc, w dodatku nie jakieś trzydzieści czy czterdzieści plus, byłoby super. Ja mogłabym ci się odwdzięczyć. Jak tak myślę. Tak, trochę mi ciężko myśleć, ale myślę. Mogłabym ci się odwdzięczyć. Ale nie wiem czy robią kremy sto plus.

Westchnął ciężko. Uśmiechnęłam się pod nosem. To było dość urocze, kiedy zmagał się z taką czynnością, jak szukanie mi kosmetyków.

— Dobra. A to? — Wystawił pudełeczko z kremem.

Wczytałam się w nieco drobniejszy druk i pokiwałam głową.

— Tak. Chuja widzę.

— Dobra, chwila. — Teraz on zaczął się wczytywać — Tak. Ten powinien być dobry. Chyba.

Uniosłam dłoń, aby wziąć od niego produkt, ale Bucky najwidoczniej zamierzał wykonać mi nie tylko demakijaż, ale i pielęgnację. Cały pakiet, kurwa, premium. 

— Ile się tego bierze? — spytał, po odkręceniu pudełeczka.

— Różnie. Ja osobiście preferuję wielkość groszku. Możesz tak zrobić. Jedno na czoło, po jednym na policzki i jeden na podbródek oraz jeden szyję. — Żeby się upewnić, wskazującym palcem tyknęłam te miejsca na nim.

— W porządku.

Uśmiechał się. Jaki słodki, nie mogę... Posłuchał się mnie. To też było słodkie. Nałożył mi na twarz krem, dokładnie w takiej ilości, jaką mu poleciłam, po czym zaczął go delikatnie wmasowywać. Obserwowałam jego oczy. Nie skupiałam się na niczym innym, tylko na oczach. Rozpoczął nakładanie tego kremu od czoła, kojąc moją skórę opuszkami palców. Później zajął się policzkami. Po nich przeszedł na podbródek, linię żuchwy... Szyję. Oh, kurwa, szyję... Trzymajcie mnie. Przygryzłam delikatnie wargę, obserwując jego twarz.

Patrzył mi w oczy. Mocnym wzrokiem.

Kurwa...

W pewnym momencie ułożył sobie całą dłoń na mojej szyi. Palcami rozmasowywał jeszcze jej fragmenty. Zrobiło mi się gorąco.

Ja pierdole, od kiedy stanie w miejscu było takie trudne?

— Bucky? — szepnęłam.

— Hm? — mruknął nisko.

O matko...

— A słuchaj... Nie chcesz może poszukać kremu do ciała?

Uśmiechnął się pod nosem. Pokręcił głową, wzdychając przy tym.

Jak ja, kurwa, uwielbiałam, jak się tak irytował. Moje ulubione show.

Z całego tego rozproszenia i transu, wyrwał mnie przeniesieniem palcy z szyi na mój nos. Wtarł w niego resztki kremu pozostałego na jego opuszkach. To było urocze. Mimowolnie uśmiechnęłam się na ten gest. Kąciki jego ust uniosły się jeszcze bardziej. No, nie mogę. Słodki jest.

— Gotowe. Jest coś jeszcze? — Zakręcił pudełeczko i odstawił je na miejsce.

— Co z tym kremem do ciała?

— Berget, uspokój się. — Zaśmiał się, pocierając dłoń po kremie.

— Ojej... Sierżant Barnes się zawstydził?

Uniósł na mnie wzrok... Powoli i bardzo ciężko. Patrzył spod w pół przymkniętych powiek. Dalej pocierał rękę, nie odwracając ode mnie oczu. Nawet nie mrugał.

— A agentka Berget nie? — Przechylił nieco głowę.

Ja pierdole, w co się wjebałam?

Zakryłam twarz dłońmi. Zaczęłam kręcić głową. Nie mogłam. Nie mogłam patrzeć mu w oczy.

— Bucky, przestań — wydusiłam. — To jest nielegalne.

Co jest nielegalne?

— Ton twojego głosu, kiedy tak do mnie mówisz.

— Sama się prosiłaś.

— Ja prosiłam o krem, kretynie.

— Wykończysz mnie kiedyś — mruknął pod nosem.

Nie, nie. To on mnie prędzej wykończy. Wycieńczy mnie. Już to robi. Ja czasem nie wiem, jak się oddycha.

— Co jeszcze trzeba zrobić, Berget? Twarz jest, co jeszcze?

— Włosy rozczeszę rano. — Machnęłam ręką. — Bardziej martwi mnie kwestia ubrania. Bo... Nie będę spać w sukience. Ale... Nie... Nie, nie... — Złapałam się za nasadę nosa.

— Co jest?

— No, właśnie nie ma. — Zaśmiałam się zakłopotana. Znowu to samo... Nie wytrzymam, no. — Nie mam na sobie biustonosza. Ale muszę się przebrać.

— Okej, w porządku. Pomogę ci.

— Nie, Bucky, nie. To znaczy, tak chcę. Ale zaraz, chwila.

Wystawiłam dłoń na znak, żeby naprawdę poczekał. Bo nie nadążałam.

— Bucky, ja przecież się spalę ze wstydu. Jak będziesz mnie oglądał... No... Wiesz.

— Po prostu zgasimy światło. Nie stresuj się — powiedział głosem, jakby było to dla niego oczywiste. — Berget, nie zamierzam robić czegoś, co będzie wbrew twojej woli. Nawet nie myślałem o tym, żeby cię podglądać.

— Okej... — Podrapałam się po czole, wzdychając ciężko.

Rany. Tyle emocji.

Pokiwałam głową. Chciałam skierować się w stronę wyjścia, ale brunet po raz kolejny już dzisiejszego wieczoru mnie uprzedził. Ponownie wziął mnie na ręce i wyszedł ze mną z łazienki. Dotarł do mojego pokoju i będąc już wewnątrz, zamknął nogą drzwi. Posadził mnie na kanapie, po czym podszedł do szafy. Ciągle nosił ze sobą tę pieprzoną kroplówkę.

— Mogę ci przejrzeć ubrania?

— Tak, jasne.

— Dobra, wybiorę coś.

Nie musiałam długo czekać, aż Bucky wyciągnął jakiś przyduży T-shirt. Był ciemny, więc nie narzekałam. Podszedł do mnie, wręczając mi ubranie.

— Zgaszę światło — oznajmił.

Pokiwałam delikatnie głową. Nasz kontakt wzrokowy trwał jeszcze trochę, nim brunet rzeczywiście poszedł je zgasić.

Zaraz potem nie widziałam już nic, poza ciemnością. Do moich uszu dobiegał jedynie dźwięk kroków Bucky'ego. Moje tętno chyba odrobinę skoczyło. W moim odczuciu, ta chwila była dziwnie pociągająca, gdy go nie widziałam.

Brunet, będąc już przede mną, odszukał moją dłoń i pomógł mi wstać.

— Może najpierw biżuteria? — podsunęłam. — Zdejmę kolczyki.

Jak powiedziałam, tak też zrobiłam.

— Naszyjnika niestety nie dam rady odpiąć. Moja precyzyjność nie będzie kuleć dopiero jutro w południe.

— Przy dobrych wiatrach w południe.

Prychnęłam pod nosem.

W momencie, kiedy jego dłonie zetknęły się z moim karkiem, poczułam na nim ciarki. Jeszcze bardziej nakręcał mnie fakt, że szukał po omacku naszyjnika, a później jego zapięcia. W końcu mu się to udało i zdjął ze mnie biżuterię. Wsunął mi ją w dłoń, którą także musiał wyszukać.

— Odsunę ci sukienkę.

Na te słowa coś ścisnęło mnie w podbrzuszu.

— Jasne — szepnęłam.

Jego palce znów musiały wyszukać zapięcia. Błądziły chwilowo po moich plecach, w końcu odnajdując cel. Bucky chwycił za suwak i zaczął delikatnie rozpinać ubranie. Gdy dotarł już do końca, ułożył dłonie na moich ramionach i zsunął ze mnie sukienkę. Moje ciało owiało chłodne powietrze. W podbrzuszu z kolei pojawił się mocniejszy skurcz. Przygryzając wargę, odsunęłam stopą sukienkę nieco dalej. Odwróciłam się przodem do bruneta. Było to ryzykowne, gdyż w ciemności tym bardziej nie wiedziałam czy towarzyszyły mi zawroty głowy. Stałam jednak stabilnie. Chyba. Nie wiem, ale wolałam trzymać się tej wersji.

Oddech bruneta owiewał moją klatkę piersiową. Zrobiło mi się gorąco, ponieważ nie sądziłam, że stałam aż tak blisko niego.

Odchrząknęłam nerwowo i uniosłam dłoń, w której trzymałam bluzkę. Przystawiłam ją do jego torsu. Momentalnie ją ode mnie przejął.

— Będę wdzięczna, jeśli...

— Nie ma problemu.

Brzmieliśmy tak cicho i łagodnie... To wszystko zdawało się być jakimś snem.

Słyszałam, że szukał w materiale rękawów i kołnierza. Wypatrzył także miejsce metki, by nie nałożyć mi bluzki tył na przód. Słyszałam jej szelest, inaczej bym o tym nawet nie pomyślała. Nie w takim stanie.

Wyszukał następnie mojej głowy i ostrożnie przełożył przez nią ubranie.

— Dasz radę unieść ręce i wyczuć rękawy?

— Tak. Postaram się.

Udało mi się to zrobić dosyć sprawnie, o dziwo. Zaraz po tym, brunet nałożył resztę T-shirt'u na moje ciało, osuwając materiał wzdłuż mnie. Czułam, że kończył się gdzieś w połowie moich ud. Pozostały mi jeszcze rajstopy.

— Przytrzymasz mnie?

— Tak. W którym miejscu?

— Ty wybierz, bo ja mogę zaraz pierdolnąć jakiś głupi tekst.

Zaśmiał się, wyraźnie rozbawiony.

— W talii. Może być?

— Tak, może.

Zgodziłam się i tak też zrobił. Ja w tym czasie zsunęłam rajstopy z bioder. Mając je w kolanach, było to już nieco bardziej kłopotliwe.

— Pomożesz mi usiąść na łóżku?

— Jasne. Jeśli chcesz, z nimi też mogę ci pomóc.

— Nie, nie, dziękuję — odparłam trochę nerwowo. Miałam nadzieję, że nie zwrócił zbytniej uwagi na mój głos. — Ogarnę to. Ale muszę po prostu usiąść.

— Już się robi.

Doprowadził mnie do łóżka i trzymał aż do momentu, w którym usiadłam na materacu. Zdjęłam z siebie rajstopy i rzuciłam je gdzieś na podłogę.

— Dziękuję, James.

Nie usłyszałam początkowo żadnej odpowiedzi. Byłam za to prawie pewna, że pokiwał mi głową.

— Nie ma sprawy, Ruth.

Cieszyłam się, że panował wokół mrok, ponieważ mogłam sobie pozwolić na szeroki uśmiech, nie obawiając się, że zobaczy rumieńce na moich policzkach.

— Czy jest jeszcze coś, co mogę dla ciebie zrobić?

— Zostań.

Znów zapanowała krótka cisza.

— Proszę — dodałam.

— Dobrze. Tylko muszę zdjąć z siebie to cholerstwo.

— Mówisz o ubraniach?

— O kroplówce, Ruth. — Zaśmiał się. — O kroplówce.

— Oh, no tak.

Ja pierdolę... Ostatni raz się tak opijam.

— Będziesz miała coś przeciwko, jeśli zapalę światło? Nawet tę lampkę przy łóżku.

— Em... Nie, ale zaczekaj moment. — Weszłam na łóżko i wsunęłam nogi pod kołdrę. Moja niepewność niestety wzięła trochę górę. — Okej.

Usłyszałam najpierw jego kroki, a dopiero po nich lampka oświetliła delikatnie pokój. Wyprostował się i sięgnął do wenflonu, w tym samym czasie patrząc też na mnie.

— Nadal kręci ci się w głowie? — spytał.

— Tak, ale tylko gdy na ciebie patrzę.

— Czyli jesteś bliska rzygania? Jak mam to rozumieć?

— Nie, po prostu świat przy tobie wiruje.

Uśmiechnął się pod nosem, opuszczając chwilowo wzrok. Wyjął wenflon ze swojej dłoni i zawiesił go na statywie. Następnie uszczelnił kroplówkę i rozmasował nieco wkłucie.

— Oj, Berget... Co ja z tobą mam?

— Wspólny wieczór, wspólną rozmowę...

— Za chwilę wspólne łóżko. — Puścił mi oko.

Oh, kurwa...

Wytrzeszczyłam oczy. Chwilowo chyba wstrzymałam oddech. Rany, przez moje ciało przeszły tak potworne ciarki, że hej.

— Oczywiście bez podtekstów, Berget. Nie myśl sobie.

— Oj, za późno Bucky. Już pomyślane. I to szczegółowo.

Roześmiał się.

— Wcześniej byłem zdania, że picie w twoim przypadku to jedna wielka pomyłka, ale teraz, gdy tylko będę chciał usłyszeć od ciebie jakąś szczerą opinię czy odpowiedź, po prostu cię upiję.

— A skąd mam mieć pewność, że mnie później nie wykorzystasz?

— Wykorzystam do pozyskania informacji, które będę chciał usłyszeć. — Wzruszył niewinnie ramionami. — Nie myśl sobie.

— Za późno, Bucky. To raz. A dwa, że mam ochotę dać ci z liścia.

— A ja mam ochotę cię udusić.

— Boże, tak, zrób to. Proszę — wypaliłam pospiesznie, opadając na łóżko.

— Nie wypowiadaj przy mnie słowa proszę.

— W takim razie błagam, sierżancie.

Widziałam, jak zacisnął szczękę. Nie spuszczał ze mnie wzroku. Intensywnego, jak jasna kurwa, wzroku.

Rany, alkohol mi nie służył.

— Mam błagać na kolanach? — szepnęłam.

— Brniesz za daleko, Ruth.

Jego głos brzmiał tak lodowato i ostrzegawczo, że myślałam, że się rozpłynę i zapowietrzę, i później znowu rozpłynę...

I w dodatku wypowiedział moje imię.

Moje podbrzusze wręcz pulsowało. Myślałam, że zaraz zwariuję.

— Teraz już też zaczynam się zastanawiać, jak spojrzysz mi jutro w oczy — powiedział po krótkiej ciszy.

— Nie spojrzę. Nie, kiedy ty tak na mnie patrzysz. — Zakryłam twarz dłońmi.

— Dobra, suń się.

Zerknęłam na niego. Podszedł do łóżka, ściągając z siebie koszulkę.

Moje oczy prawie wyszły na wierzch, kiedy zobaczyłam jego umięśniony tors. Nie przeszkadzało mi, że jego brzuch był owinięty bandażem.

— Nie. Nie zrobiłeś tego — powiedziałam, niedowierzając.

— Uspokój się. — Uniósł kąciki ust.

Tym razem nie zasłoniłam już oczu. Oh, nie. To była moja uczta. Zamierzałam nakarmić oczy do syta.

— I ty będziesz tak niby bezkarnie ze mną spał? Tak bez koszulki?

— Jeśli chcesz, możesz dołączyć. — Zerknął na mój ubiór.

Nie! Nie powiedział tego!

— Bucky. Jak ci nie wstyd składać mi tak niemoralne propozycje?

— A tobie jak nie wstyd obdarzać mnie takiego samego rodzaju słowami?

— No, bo jestem pijana. Jutro już będzie mi wstyd, trochę cierpliwości.

— No, dobrze. — Wzruszył ramionami.

Następnie odsunął nieco kołdrę i zaczął pod nią wchodzić. Tyknął mnie palcem, żebym się posunęła. Uśmiechnęłam się trochę zawstydzona. Rany... Co tu się działo?

Podniosłam się delikatnie na łokciach i przesunęłam biodra, by brunet ułożył się na łóżku. Zaraz po tym założył ręce za głowę.

Boże... Jego bicepsy...

— Następnym razem śpimy u mnie — mruknął, zamykając oczy.

Santa Maria.

— Co? — wydusiłam.

— Następnym razem śpimy u mnie. Małe masz to łóżko. Moje jest szersze.

— Oh, już zaraz na to zaradzimy, sierżancie. — Przełożyłam nogę przez jego biodra, a następnie podniosłam się i usadowiłam na nich. — Już lepiej? Więcej miejsca?

Uchylił powieki, przeszywając mnie zirytowanym wzrokiem.

— Złaź ze mnie.

— Najpierw suń się, teraz złaź. Coś jeszcze?

— Tak, idź spać. — Zamknął oczy.

— Ej, nie. Nie idziemy jeszcze spać. Halo!

Nie zareagował w żaden sposób. Zaczęłam go więc tykać w ramię.

— E! Śpisz?

— Nie śpię, Berget. Tyle gadasz, że nie da się usnąć. Proszę cię, idź wreszcie spać.

— A może ja wcale nie chcę iść spać? — Ułożyłam sobie opuszki palców tuż pod jego szyją i zaczynałam kierować się nimi w dół.

Robiłam to niespiesznie, nie odrywając od niego oczu. On z kolei ponownie uchylił powieki. Od razu utkwił we mnie mocny i jednocześnie ostrzegawczy wzrok.

Gdy byłam już dosyć nisko, nacisnęłam trochę mocniej na ciało pod moimi palcami. Dosłownie lada moment, a dotknęłabym materiału jego spodni. Nie dane mi było tego jednak zrobić, gdyż w mgnieniu oka uniósł swoją dłoń, chwytając mnie za nadgarstek.

— Ruth. Przestań — warknął. Jego ton... No, dobrze, że w tej chwili siedziałam.

Ale z racji tego, że siedziałam na nim...

Nie, nie, nie. Źle ze mną, źle ze mną.

— Ale dlaczego mam przestać? Podaj mi chociaż jeden sensowny powód.

Popatrzył na mnie jeszcze chwilę, po czym uniósł drugą — tę metalową — rękę i ułożył ją sobie na mojej szyi. I to był moment, w którym wiedziałam, że będzie mnie to, kurwa, ścigało do końca życia. W myślach, w reakcji ciała, we wszystkim, wszędzie.

Zacisnął delikatnie palce, a następnie zaczął mnie do siebie przysuwać. Zmusił mnie do nachylenia, więc odruchowo sięgnęłam wolną dłonią do łóżka. Musiałam się oprzeć. W sensie podeprzeć. Bo jemu zdecydowanie już nie mogłam się oprzeć. Było za późno.

Gdy ustawił sobie moją twarz tuż przed jego własną, popatrzył mi głęboko w oczy. Jego wzrok był tak mrożący, że nawet srebro na mojej szyi nie przyprawiło mnie o takie ciarki.

— Sensowny powód? — spytał nisko. — Jesteś pijana. Pijana, jak szpadel, Berget. Nie zamierzam pozwolić, żebyś później rwała sobie włosy z głowy i żałowała swoich głupich decyzji. A ja nie zamierzam mieć cię później na sumieniu i zastanawiać się czy cię wykorzystałem. Skończyłem. Nie mam już nic do dodania, poza dobranoc.

Puścił zarówno moją szyję, jak i rękę.

Chciałam poprosić go, aby zacisnął, chociaż jeszcze chwilę, te metalowe palce na mojej szyi... Ale to chyba byłoby ciut za dużo. Wtedy podejrzewam, że mógłby zacisnąć je trochę mocniej. Nie, żebym narzekała. Ale co miałabym później powiedzieć Wilson'owi?

Wyprostowałam się, robiąc smutną minę.

— Jesteś na mnie zły. Mam rację? — spytałam.

Westchnął cicho, pocierając czoło dłonią.

— Nie lubisz mnie już?

— Lubię cię, Ruth — powiedział łagodniej. — Nie jestem zły. Ale proszę cię, połóżmy się już spać.

— A mogę na tobie? — spytałam trochę nieśmiało.

Popatrzył mi w oczy, skanując uprzednio moją twarz. Następnie pokiwał delikatnie głową.

Uśmiechnęłam się, po czym położyłam się na nim, układając głowę na jego klatce piersiowej. Objęłam go w talii, wtulając się w niego mocno. On z kolei ułożył sobie metalową dłoń na mojej głowie i zaczął gładzić moje włosy. Drugą rękę umiejscowił natomiast na moich plecach. To był moment, w którym zaczynałam się rozpływać.

— Bucky? — szepnęłam.

— Hm? — mruknął, a ja wręcz poczułam, jak jego głos zawibrował.

— A podrapiesz mnie po plecach?

— Tak, ale jeśli nie będziesz się wiercić. Bo moje szycie na brzuchu jest świeże.

Oh, zapomniałam o tym...

— Mam z ciebie zejść?

— Nie. Chcesz, żebym podrapał cię przez koszulkę czy na skórze?

— Jak bardzo nie spodoba ci się, kiedy powiem, że na skórze?

— Ruth, nie odbieraj moich poprzednich reakcji, jakby mi się to nie podobało. Zapytałem, jak chcesz, żebym cię drapał, bo chcę, żebyś czuła się komfortowo.

Uśmiechnęłam się mimowolnie. Moje policzki chyba zaczynały się rumienić.

— Ja zawsze czuję się przy tobie komfortowo — mruknęłam trochę sennie.

Jego klatka piersiowa delikatnie drgnęła. Nie wiem czy się uśmiechał, czy nie, ale chyba nie miałam już siły unosić głowy, by niego popatrzeć.

— Po skórze, dobrze?

— Dobrze, Ruth.

W pierwszej kolejności nasunął na nas wyżej kołdrę. Następnie wsunął delikatnie dłoń najpierw pod nią, a później pod moją bluzkę. Była tak miękka i ciepła. Momentalnie przeszły mnie ciarki.

Drapał mnie delikatnie i miział na zmianę. To był jak zastrzyk usypiający. Moje oczy momentalnie się przymknęły.

— Dobranoc — szepnęłam, póki jeszcze kontaktowałam.

— Dobranoc — zacisnął na mnie dłonie odrobinę mocniej, jakby chciał mnie przytulić, uścisnąć.

To było tak kochane...

On był kochany.

Nie obchodziło mnie jak zareaguję jutro. I co będzie jutro.

Dziś, teraz... Czułam się najlepiej na świecie.

I witam ponownie 💙🖤
Mam nadzieję, że „otarłam" tą końcówką Wasze łzy po wcześniejszych, przykrych wydarzeniach. Dajcie znać, jak Wam się podobało.
I do zobaczenia prawdopodobnie w piątek! Pora powrócić z regularną publikacją 💙🖤
Buźka! 😙

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro