Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

grover płakał. nienawidził tego, ale łzy wydobywały się spod jego powiem okropnie szybko i niekontrolowanie. był cichy. zawsze był cichy kiedy płakał. nie chciał nikogo martwić, a sam zawsze bardzo dobrze radził sobie z emocjami.

łzy kojarzyły mu się z wiosennymi deszczami. nigdy nie miał pewności, czy będzie to tylko delikatna mżawka, czy ulewa. ale nigdy się nią nie przejmował. zawsze wiedział, że prędzej czy później wyschnie. nie obchodziło go to. albo nie chciał, żeby go to obchodziło. musiał być silny. taką rolę powierzył mu pan. rolę przywódcy. i chcąc, nie chcąc wiązało się to z tym, że musiał pokazywać się zawsze z jak najlepszej i najsilniejszej strony. nawet wtedy, kiedy czuł się najgorzej i najbardziej słabo.

teraz właśnie był ten moment. bolała go każda kończyna. całe ciało, od stóp do głowy. czuł jakby miał się wykrwawić, jakby miał po prostu zemdleć. to co czuł wysysało jego siły życiowe, i jakkolwiek chciał, nie mógł się uspokoić.

wiedział, że percy był w tartarze.

nie płakał z bólu fizycznego. ból fizyczny był nieważny. ból fizyczny był przy tym jak nic. jakby nie istaniał. płakał, bo bał się o percy'ego. nie widział go tyle czasu i martwił się, że już nigdy go nie zobaczy. że kilka miesięcy temu był ten ostatni w jego życiu raz, kiedy go widzi. ta myśl sprawiała, że miał ochotę sam wskoczyć jak najgłębiej, jak najdalej. percy był jego najlepszym przyjacielem odkąd pamiętał, a utrata go sprawiało, że cierpienie, które odczuwał było dwa razy większe. rozrywało mu serce. miał ochotę krzyczeć. krzyczeć tak długo i tak głośno aż straci głos.

i za żadne skarby świata nie przerwałby ich łącza empatycznego.

jego przyjaciel mógł umrzeć w tartarze. wierzył w niego najbardziej na świecie i zdawał sobie sprawę, że percy był jednym z najpotężniejszych półbogów, ale tartar był najgorszym istniejącym miejscem na tej planecie i prawdopodobieństwo śmierci było bardzo wysokie. grover widział, że jeśli umrze jackson, umrze też on. ale nie przeszkadzało mu to. bo albo razem, albo wcale. gdzie szedł percy, tam szedł on. co widział percy, widział on.

czasami żałował. przez krótkie odcinki czasu, czując ból tak okropny, że aż mdlący. jednak zostawał. bo nigdy nie opuściłby swojego najlepszego przyjaciele. w żadnej chwili, w żadnym życiu, w żadnym świecie, w żadnym uniwersum.

poczuł, że percy mdleje. zakręciło mu się w głowie (a i tak cudem było, że nie poszedł w ślady jacksona, po wszystkich wylanych łzach przez te godziny). zatrząsł się. miał wrażenie, że zaraz padnie. może nawet śmiertelnie. wbijał nerwowo paznokcie w dłoń, jakby chciał jeszcze gorzej się poczuć. a łzy wciąż lały się z jego oczu, jak śnieg ze szczytu góry podczas lawiny. było tak źle. było tak okropnie.

był przemęczony. płakaniem, wszystkimi bodźcami, które odczuwał naraz, odczuciami percy'ego i tym, że nie jadł cały dzień. bał się. tak bardzo się bał, że nikomu by się do tego nigdy nie przyznał. miał wrażenie, że jest to wręcz niegodne dla kogoś takiego jak on. dla wybranego przez pana. w głowie zaczynał już słyszeć głosy. a może naprawdę ktoś go wołał? w tym momencie mało mógł się na tym skupić. wcisnął się tylko głębiej w róg stajni.

— grover! grover, na bogów, martwię się – usłyszał krzyk juniper. brzmiała na zmartwioną, brzmiała na smutną, brzmiała na wystraszoną, mogła brzmieć na wszystko, tylko nie na złą. nie potrafiła być na niego zła. wiedział, że jest najsłodszą osobą na świecie. i wiedział jak bardzo go kochała. driada była tak niesamowitą istotą, że zastanawiał się, czy w ogóle na nią zasługiwał. odpowiedź była prosta. bo tylko ktoś bez wad, całkowicie dla niej idealny na nią zasługiwał.

często powtarzała, że on jest idealny. i szczerze tak myślała. bo nie wyobrażała sobie kogokolwiek lepszego niż grover underwood.

— june? – wyszeptał bardziej do siebie niż do niej, jednak usłyszała go. oczywiście, że go usłyszała. bo tylko ona umiała rozpoznać jego głos w każdym momencie, w każdej sytuacji, w jakichkolwiek okolicznościach. każdy załamanie, każde podwyższenie, każdą. najmniejszą. zmianę. bo znała go lepiej, niż ktokolwiek inny kiedykolwiek by mógł. znała go lepiej niż percy. znała go lepiej niż jego własna matka, i była tego pewna bardziej niż czegokolwiek innego.

i jeśli miałaby zadedykować komukolwiek całe swoje życie, jeśli miałaby wybrać swoją muzę, która codziennie ją inspiruje, wybrałaby jego za każdym razem.

— na demeter, grover – podbiegła do niego, i złapała jego twarz w dłonie. – co się stało? – spojrzał w jej oczy. były tak piękne w blasku księżyca. butelkowa zieleń jej tęczówek była taka ciepła, była jego domem. było w nich tyle troski i miłości, że znowu miał ochotę się rozpłakać. bo oczy te nawet podczas ciemnej nocy, były jak słońce, jak jego najjaśniejsza, najwspanialsza gwiazda. i kochał tą gwiazdę bezgranicznie. och, jak bardzo on kochał juniper. driada była dla niego wszystkim. była całym jego światem. i kręcił się tylko wokół niej. czuł się z nią jak z nikim innym i nie wyobrażał sobie, nie mieć jej w swoim życiu.

— nic się nie stało, wszystko jest w porządku – ledwo odpowiedział łamiącym się głosem. spojrzała na niego, jeszcze bardziej zmartwiona.

— słońce, przecież ja cię znam. co się stało? – powiedziała do niego delikatnie, a on z nią czuł się kochany jak nigdy. – g, cały obóz cię szuka. martwię się, jesteś cały w łzach. powiedz mi tylko, co się stało – i wtedy wybuchnął. szlochał w jej ramiona, przytulając ją z całych sił, a kiedy wróciły mu siły opowiedział jej wszystko. opowiedział jak poczuł, że percy wpadł do tartaru, jak męczył się z tym przez kilka dni, jak codziennie czuje się coraz bardziej umierający, a z każdym słowem łzy w jej oczach coraz bardziej narastały. — bogowie – wymamrotała przejęta o niego, i znowu go przytuliła. trwali w tym uścisku kilka dobrych minut. tak okazywali sobie wsparcie. tak okazywali sobie uczucia. bo obojga z nich językiem miłości był dotyk.

— dam sobie radę, june – wyszeptał do niej, czując się trochę lepiej.

— razem damy. nie zostawię cię – odpowiedziała mu i ścisnęła jego dłoń. miała bardzo ciepłe dłonie, w porównaniu do niego. ręcę grovera zawsze były zimne ze stresu.

— wiem. kocham cię – powiedział.

— ja ciebie też – stwierdziła, i pocałowała go, bo wierzyła, że mu pomoże.

i'll get you out on the floor
shimmering beautiful
and when i break it's in a million pieces

a/n: SOO TROCHE MI SIE NIE PODOBA?? NIE WIEM MAM WRAZENIE, ZE TE OPISY SA BARDZO CHAOTYCZNE TAKIE YK

ALE TO NIE JEST WAZNE, BO GRUNIPER, A WSZYSCY KOCHAMY GRUNIPER

SPOZNIONY PREZENT URODZINOWO/NOWOROCZNY

SZCZESLIWEGO NOWEGO ROKU TAKE CARE KOCHANI

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro