pięćdziesiąt siedem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Chorzowski park był duży, ja jednak znałam go wystarczająco dobrze, by szybko odnaleźć fontannę, o której była mowa w liście. Nad brzegiem stawu stała mosiężna postać kobiety wylewająca wodę z dużego dzbana. O tej porze roku fontanna była już nieczynna, zresztą możliwe, że nie działała już od dłuższego czasu. Większość parkowych fontann spełniała raczej funkcję rzeźb.

Dostrzegłam go z daleka, stojącego na brzegu, gdy wpatrywał się w taflę wody, po której pływały majestatyczne łabędzie i nieco mniej majestatyczne kaczki. Wzięłam głęboki oddech nim podeszłam i stanęłam obok niego, pół kroku z tyłu, tak, że nie zauważył mnie od razu.

- Dlaczego żadna z łodzi nie została nazwana łabędziem? - spytałam, zamiast przywitania, wkładając ręce do kieszeni kurtki.

- Przegrał z żurawiem w ostatnim głosowaniu, zapewne dlatego – odpowiedział porucznik, uśmiechając się kącikiem ust, po czym przeniósł spojrzenie na mnie. - Widzę, że list do ciebie dotarł, German.

- Tak, wczoraj wróciłam do domu. - Kiwnęłam głową. - Od ilu dni pan tutaj marznie, poruczniku?

W liście zaadresowanym do mnie, do Albatrosa, porucznik napisał jedynie godzinę i miejsce spotkania oraz „będę czekać do skutku". Nie mogłam pozwolić, by czekał dłużej, niż to konieczne.

- Osiem, może dziesięć – odpowiedział, wzruszając ramionami. Dziwnie było oglądać go w czymś innym niż mundur. W czarnej skórzanej kurtce i ciemnych jeansach wyglądał jednak równie dobrze. - Nie narzekam. Dużo się wydarzyło przez ostatnie miesiące, prawda? - zapytał, gestem proponując byśmy się przeszli. Ruszyliśmy spokojnym krokiem w kierunku Kręgu Tanecznego i Planetarium.

- Owszem. - Skinęłam głową. - Brakowało mi pana, poruczniku – wyznałam cicho. - Brakowało mi kogoś, kto studziłby mój zapał i uchronił przed pakowaniem w kłopoty.

- Przecież ty mnie i tak nigdy nie słuchałaś, German – zaśmiał się porucznik. - Od samego początku robiłaś wszystko po swojemu, danie ci pełnej swobody było jedynym dobrym rozwiązaniem i, jak widać, efekty przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Słyszałem o wszystkim, German. - Spojrzał na mnie bystro, a w jego oku dostrzegłam jakiś dziwny błysk.

- A ja nawet nie wiedziałam, czy pan żyje, poruczniku – odpowiedziałam z westchnieniem. - Nie jest panu przykro, że kapitan Fijas spił całą śmietankę?

- Ja również miałem swoje małe sukcesy, German, nie jestem zazdrosny. - Uśmiechnął się krótko Romanowski, kiedy przechodziliśmy koło Dużego Kręgu. - Może to i dobrze, że mnie tam wtedy nie było – dodał nagle bardzo cicho.

Wiedziałam, co miał na myśli. Była to jedna z tych rzeczy, które za wszelką cenę próbowałam wyrzucić z pamięci, ale te rany już zawsze miały pozostać w moim sercu.

- Przykro mi z powodu Krajewskiego, panie poruczniku. - Delikatnie dotknęłam jego ramienia w pokrzepiającym geście.

- Wiedział, na co się pisze – odpowiedział Romanowski ze smutnym uśmiechem. - Chciał swoje pięć minut chwały i je dostał. Misja „Słowik" była sukcesem, ale sukcesem okupionym krwią. Krwią w bardzo dużej ilości, nieważne czyja to była krew.

- Przykro mi, panie poruczniku – powtórzyłam, nie bardzo wiedząc, co mogłabym więcej powiedzieć. Wiedziałam przecież, że łączyła ich wieloletnia przyjaźń. Może gdyby porucznik był na miejscu, Krajewski lepiej zniósłby tę sytuację z Felkiem i nie rzuciłby się na oślep na tę samobójczą misję.

Zapomniał, że nawet po stracie Felka, wciąż ma ludzi, którzy mogą stracić jego. Ludzi takich, jak Romanowski.

- A jak ty się trzymasz, German? - odwrócił role porucznik, wskazując mi ławkę, na której przysiadłam nieco niepewnie. - Dusz był przecież twoim przyjacielem, prawda?

Kiwnęłam głową.

- Zginął, jak bohater. Oboje z Mają oddali życie, by nas ocalić. Gdyby nie oni... - Wzdrygnęłam się.

Tylko dzięki tej dwójce, Polska nie podzieliła losu Amerykanów. Przechwycili informację o ataku bronią biologiczną zaplanowaną przez Amerykanów, zostali jednak nakryci. Felek własną piersią zasłonił Maję, by zdążyła nadać ostrzeżenie, jednak chwilę po wysłaniu sygnału dziewczyna podzieliła jego los. Rosjanie przejęli rakietę, przeprogramowali i wysłali w kierunku USA, kończąc tym samym tę wojnę już kilkanaście tygodni później.

Jednak Krajewski nie doczekał tego momentu.

- W tej wojnie każdy z nas jest po trochu bohaterem. Niektórzy choćby dlatego, że udało im się przeżyć – westchnął porucznik.

- Cieszę się, że i my należymy do tej grupy. - Z lekkim wahaniem dotknęłam jego dłoni opartej na ławce tuż obok mojego kolana. Odwrócił się, czując mój dotyk i uśmiechnął się smutno.

- Ja też się cieszę, German, ja też.

Milczeliśmy długą chwilę, obserwując, jak jesienny wiatr strąca z drzew wielokolorowe liście. To było przyjemne milczenie, oboje potrzebowaliśmy go, by poukładać nasze myśli. Tak samo, jak oboje potrzebowaliśmy tego spotkania. By upewnić się, że naprawdę żyjemy. Że wróciliśmy. Inni, zmienieni, połamani. Ale wróciliśmy.

Potrzebowaliśmy tego, bo przecież w tej obietnicy bez słów, obiecaliśmy sobie wrócić. Gdy będzie na to miejsce i czas. Gdy okoliczności będą bardziej sprzyjające.

- Co teraz zamierzasz, German? - spytał w końcu porucznik. - Dostałaś list?

- Nie wiem, panie poruczniku. Naprawdę nie wiem. Możliwe, że wrócę na studia, o ile to będzie możliwe.

- Spróbujesz raz jeszcze dostać się do Szkoły Morskiej? - zapytał.

- Nie, po tym wszystkim przez długi czas nie będę umiała patrzeć na nic, co ma żagle. - Pokręciłam głową. - A pan? Przyjmie pan propozycję? Pan na pewno ją dostał... - Zerknęłam na niego z ukosa.

- Raczej nie. Chyba pozostanę żołnierzem, marynarzem. Nie dla mnie szlachecki stan... Zresztą nie wiem, czy ci wspominałem, że moja kariera się rozwija, German, zostałem kapitanem – pochwalił się, nie bez nutki dumy w głosie.

- W takim razie gratuluję, panie kapitanie, awansu. I ja dostąpiłam tego zaszczytu – dodałam cicho.

- Jak zatem cię teraz tytułować, German? - zapytał z zainteresowaniem Romanowski.

Pokręciłam lekko głową.

- Nijak, panie por-..., kapitanie – poprawiłam się natychmiast. - Jednostka uległa demobilizacji, przedwczoraj oddałam mundur i zrzekłam się swoich tytułów, jestem po prostu sobą, Zuzą German. - Wzruszyłam ramionami.

- A co zresztą? - zapytał, choć na moje ostatnie słowa, coś zaiskrzyło w jego oczach. - Jak sobie radzą?

- Ogółem dobrze. Mikołaj paradoksalnie pozbierał się dość szybko, nawet nabrał jakby większej energii – odpowiedziałam. - Pomaga teraz w pracach remontowych i ogółem udziela się społecznie. A Remik i Marta chcieli dostać się do Szkoły Artystycznej, jeśli ją na nowo otworzą. Zawada na malarstwo, a Marta na aktorstwo – wyjaśniłam.

- Nadal są razem? - zapytał Romanowski z ciepłym uśmiechem.

- Nawet się zaręczyli, nie słyszał pan? - zdziwiłam się, bo sprawa była głośna i pisały o niej chyba wszystkie gazety. - „Miłość w dniu zwycięstwa"?

- Faktycznie! - uświadomił sobie. - Nie rozpoznałem ich, w artykule nie podano żadnych nazwisk.

W momencie ogłoszenia zakończenia wojny, wszyscy niemal cisnęliśmy się w pokoju radiotelegrafistów. Gdy podano oficjalne obwieszczenie, wszyscy zaczęliśmy się cieszyć i ściskać, a Remik padł na kolana przed Martą i zawołał:

- Skoro przeżyliśmy a ten koszmar się skończył, nie masz już żadnej wymówki, by mi odmówić! Wyjdź za mnie!

A ona przecież nie mogła się nie zgodzić. Na szczęście, nikt nie wiedział o tym, że później Remik przyszedł do mnie porozmawiać i w pewnym momencie powiedział mi, że bał się prosić ją wcześniej o rękę, bo bał się że mu odmówi, że ucieknie, tak jak ja.

- Skąd pomysł, że uciekłam? - zdziwiłam się wówczas.

- Zuza. - Remik spojrzał na mnie z politowaniem. - Ty też się wystraszyłaś. Oboje się wystraszyliście, zresztą nie dziwię się wam. Myśl, że mógłbym ją stracić... - urwał, bojąc się chyba rozwinąć tę myśl. - Jeśli nie uciekłaś, to tylko dlatego, że porucznik cię w tym ubiegł. Po prostu nie daliście losowi szansy, by mógł was sobie odebrać.

W jego słowach było dużo brutalnej prawdy, ale cieszyłam się, że ta prawda była zarezerwowana tylko dla moich uszu.

- A zatem para artystów... - westchnął Romanowski. - A co u doktor Kwiecińskiej?

- Musiała zostać jeszcze parę dni w Gdańsku, póki szpital nie przestanie funkcjonować – odpowiedziałam. - A co dalej nie wiem, była bardzo milcząca w ostatnich tygodniach. Te misje chyba ją... - zamilkłam nie mogąc znaleźć właściwego słowa.

- Wyobcowały? - podpowiedział mężczyzna, a ja kiwnęłam głową.

Coś w tym było. O ile dla mnie udział w tej wojnie był czynnikiem, który wypchnął mnie z mojej ciasnej strefy komfortu, do której teraz starałam się rakiem wrócić, o tyle dla Zośki zadziałał jak hamulec bezpieczeństwa, jak igła, która przekłuła mydlaną różową bańkę, w której żyła wcześniej.

- Owszem. Te ostatnie tygodnie jednak...

- German. - Romanowski przerwał mi, spoglądając na mnie z zaskoczeniem. - Ty nie wiesz? Nie powiedziała ci?

- O czym? - odparłam zdumiona, przenosząc na niego wzrok.

- Nie wiedziałaś, że twoja kuzynka spotykała się przez jakiś czas z Markiem?

Milczałam dłuższą chwilę oniemiała. Zdaje się, że Zośka miała przede mną więcej tajemnic, niż mi się wydawało. A może to ja byłam po prostu tak zapatrzona na swoje cele i problemy, że nie dostrzegałam niczego, co działo się wokół mnie?

- Długo? - wyszeptałam. To by wyjaśniało, dlaczego po śmierci Krajewskiego tak bardzo zamknęła się w sobie. Dotąd nie zauważyłam, że te dwa zdarzenia były ze sobą zbieżne w czasie.

- Praktycznie od akcji z Wasinem – odpowiedział porucznik. Kapitan, wciąż nie mogłam w myślach przyzwyczaić się do tego określenia. - A mówią, że to kobiety najwięcej plotkują... - Pokręcił głową z udawanym zaskoczeniem.

Szturchnęłam go lekko w ramię i znów zamilkliśmy na kilka długich chwil. Stąpaliśmy wokół tematu, jednak chyba oboje baliśmy się go bezpośrednio dotknąć, nie wiedząc, jaką lawinę zdarzeń to spowoduje. Mogło być dziwnie, mogło być normalnie, a mogło być...

Na samą myśl, zrobiło mi się gorąco.

- German, czy mogę cię o coś zapytać? - odezwał się w końcu Romanowski, odwracając się do mnie dość gwałtownie.

- Oczywiście, panie kapitanie – odpowiedziałam.

- German – powtórzył, biorąc mnie ostrożnie za ręce – nie chcę tego wszystkiego roztrząsać, oboje dobrze wiemy, dlaczego stało się tak, jak się stało. Muszę tylko wiedzieć, czy twoim zdaniem dzisiejsze okoliczności są inne? Czy dzisiaj jest już „kiedyś"? - zapytał cicho, patrząc mi głęboko w oczy. Wyczytałam w nich wszystko to, czego nie byłam pewna. Wszystko to oraz o wiele, wiele więcej.

- Tak – odpowiedziałam krótko, a Romanowski uśmiechnął się wąsko. - Być może nasze obawy, moje obawy – poprawiłam się - były bezsensowne, ale przecież wobec wojny, wszyscy jesteśmy jak dzieci, prawda?

- Nie było w nich nic bezsensownego, German. – Pokręcił lekko głową, mocniej ściskając moją dłoń. - Ale cieszę się, że już jest to nasze „kiedyś", naprawdę się cieszę – wyznał. - Myślę, że to dobry czas na nowe początki. Skoro budujemy nowe państwo niemal od podstaw, może i my powinniśmy tak uczynić, co, German? - spojrzał na mnie bystro.

- Z przyjemnością, to doskonały pomysł, kapitanie. - Uśmiechnęłam się szeroko.

- W taki razie, miło mi poznać. - Wstał z ławki i skłonił się przede mną lekko, dokładnie tak, jak na starych filmach. - Piotr Romanowski, przyjaciele jednak zwracają się do mnie Piotrek. - Nachylił się i z galanterią pocałował mnie w rękę.

- Miło mi, Zuzanna German – odwdzięczyłam mu się uśmiechem i również wstałam. - Przyjaciele mówią mi Zuza. Albo Zuzka – dodałam.

- Zuza... - powtórzył z namysłem Romanowski, podając mi ramię, które objęłam i ruszyliśmy dalej, w głąb parku. - Cieszę się, że już nadeszły nasze lepsze okoliczności – powiedział kilka chwil później, zatrzymując się nagle na środku jednego z mniejszych kręgów. - Bo teraz mogę bez żadnych wątpliwości...

Nie dałam mu dokończyć i sama zainicjowałam pocałunek. I to jeden z tych, które zapierają dech w piersiach, które zacierają granicę pomiędzy jednym bytem a drugim. Ten pocałunek, na którego namiastkę pozwoliliśmy sobie na plaży, który rósł i nawarstwiał się przez te wszystkie dni, tygodnie i miesiące. Przez nieomal dwa lata.

Pocałunek, w który włożyliśmy całe nasze dusze, wszystkie te tłumione wcześniej emocje, wszystko, całych nas. Pocałunek który trwał i trwał, jakby był poza czasem i przestrzenią. Pocałunek, który...

- Zuza – odezwał się jakieś milion lat później. - Zuza... – powtórzył, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Żadne z nas nie umiało.

- Wiem – odpowiedziałam, wsuwając mu dłoń w ciemne włosy. - Wiem.

Pocałował mnie w czoło i przytulił mocno do siebie. Niemal w całości mieściłam się w jego objęciach, a przynajmniej tak się czułam. Pewnie. Bezpiecznie. Na miejscu.

- Jesteśmy tu. Żyjemy – wyszeptał w moje włosy, po czym z jego piersi wydobyło się coś, jakby suchy, spazmatyczny, pojedynczy szloch.

- Wiem – powtórzyłam, opierając się czołem o jego czoło i spojrzałam mu głęboko w oczy. - Wróciliśmy. Udało nam się. Tylko to się liczy, Piotrek.

Przymknął powieki i pokiwał lekko głową, biorąc głęboki oddech.

- Wróciliśmy – powtórzył. - Oboje – podkreślił, jakby to było najważniejsze.

I może faktycznie, najlepszym rozwiązaniem było skupienie się na tym, co dobre, na tym, co najważniejsze. Nowy początek, nowe życie.

Przeżyliśmy, dostając nową szansę od losu. Naszym obowiązkiem było zrobić wszystko, by tej szansy nie zaprzepaścić.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro