pięćdziesiąt sześć

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dłuższą chwilę stałam przed drzwiami, nie do końca wierząc, że to nie sen. Nie wiedziałam, gdzie podziały się ostatnie dwa lata. Pamiętałam, jakby to było wczoraj, ten ostatni spacer w parku z Zośką. Byłyśmy wtedy o wiele młodsze, o wiele niewinniejsze. Miałyśmy marzenia i plany na przyszłość.

A teraz?

Teraz wszystko było inne. Ja byłam inna. Świat był inny.

Nawet definicja inności była inna.

W końcu, po kilku minutach stwierdziłam, że wydeptując dziury w wycieraczce, nic nie zdziałam. Bałam się, że gdy zapukam, to obudzę się i nadal będzie trwać wojna. Będę musiała wdziać mundur, sklarować „Albatrosa" i znów wypłynąć w morze, na kolejną, zapewne wyjątkowo niebezpieczną misję. Jedną z tych, przy których niegdyś towarzyszył mi dreszczyk emocji. Potem jednak jedyne co mi towarzyszyło to ni obawa, ni nadzieja, by ta konkretna była już ostatnią.

Jedyną motywacją do wypływania, w końcu stała się myśl, że każda z nich przybliża mnie do końca wojny, do końca tego koszmaru. Krok po kroku. Brałam więc udział w kolejnej i kolejnej, co jednej, to bardziej niebezpiecznej, gotowa na wszystko, byleby to wszystko już się skończyło.

Bym mogła wrócić i upewnić się, że tym, na których mi zależy, nic się nie stało.

Miłość to nieposkromiona siła dająca nadzieję, ale również największa ludzka słabość.

Podniosłam rękę i energicznie zapukałam. Dłuższą chwilę za drzwiami panowała cisza, wystarczająco długo, by do mojego serca wdarł się niepokój. Potem jednak rozległy się pośpieszne kroki, szczęknął łańcuch i w szparze między drzwiami i framugą pojawiły się jasne oczy.

- Zuzia. - Ciocia westchnęła z ulgą i przymknęła drzwi, by zaraz potem otworzyć je na pełną szerokość. - Wróciłaś, kochanie. - Wzięła mnie w objęcia i mocno przytuliła do chudej piersi. Była jeszcze chudsza, niż zapamiętałam.

- Wróciłam, ciociu – odpowiedziałam drżącym głosem, przytulając ją mocno i zaciągając się jej zapachem, który był tak podobny do tego, który zawsze utożsamiałam z mamą. Były jak ogień i woda, tak samo jak ja i Zośka, ale to jedno sprawiało, że czułam, że mama nadal jest gdzieś blisko.

- Wejdź do środka, właśnie zaparzyłam herbatę... - Popchnęła mnie lekko w stronę salonu. - Wróciłaś na stałe? Już... po wszystkim? - spytała ostrożnie. Wiedziałam, czym, jak wielką obawą podszyte było to pytanie.

- Tak, gdańska jednostka ulega właśnie powolnej demobilizacji. Zośce nic nie jest, ciociu – uspokoiłam ją, widząc jak otwiera usta, by zapytać. - Po prostu w szpitalu jest jeszcze sporo rannych, póki nie będą w stanie umożliwiającym transport do innych ośrodków, musi tam zostać. To potrwa jeszcze parę dni, nie musisz się martwić. - Ścisnęłam pokrzepiająco jej rękę.

- Bogu dzięki, martwiłam się o was strasznie. O ciebie zwłaszcza, Zuziu – dodała, a ja pokręciłam lekko głową. - Tak, masz to po ojcu. I po mojej postrzelonej siostrze również, wiedziałam, że będziesz pchać palce między drzwi i nie myliłam się dużo, prawda? - spytała, a w jej oczach dostrzegłam ciekawość.

Rozumiałam ją, jednak nie miałam teraz ochoty na opowieści.

- Pewnie nie, to długa historia, ciociu. Zresztą Zosia też nie miała wcale tak łatwo. Był taki moment, że szpital bardziej był przykrywką, niż szpitalem – westchnęłam. Historia z Wasinem była pierwszą z wielu. Moja kuzynka ryzykowała wcale nie mniej ode mnie.

- Grunt, że obie jesteście całe – westchnęła ciocia, podając mi kubek z herbatą. Dokładnie taką, jak lubiłam. Dopiero teraz poczułam, że jestem w domu, że wszystko to wcale nie jest snem. - Czekają nas zmiany, prawda?

- Prawda. - Skinęłam głową i oparłam ją o wezgłowie fotela. Podróż do Chorzowa zmęczyła mnie bardziej, niż przewidywałam. - Chyba się zdrzemnę, ciociu, nie masz nic przeciwko? - spytałam. - Spędziłam trzynaście godzin w pociągu – westchnęłam.

- Oczywiście, Zuziu. - Ciocia uśmiechnęła się lekko. - Twój pokój na ciebie czeka, na toaletce zostawiłam ci wszystkie listy, które przyszły w tym czasie.

Skinęłam głową i weszłam do wąskiego korytarzyka. Na wprost była łazienka, na lewo pokój Zośki, a na prawo mój. Pchnęłam drzwi i uśmiechnęłam się krótko. Nic się tutaj nie zmieniło. Zupełnie nic. Bielone drewniane meble były na swoim miejscu, toaletka z owalnym lustrem oraz półka na książki, na której przez cały rok wisiały lampki choinkowe w ciepłym, żółtym kolorze. Moje zacisze, w którym mogłam ponownie schować się przed światem.

Zapewne nie będzie to takie łatwe, bo misja „Albatros" odbiła się szerokim echem w całym kraju, ba, w całej Europie. „Albatros", a potem także „Mewa", „Rybitwa" i... „Perkoz". „Słowik" oraz „Skowronek" również nie pozostały bez echa, ale nie było o nich aż tak głośno. Teraz jednak marzyłam tylko i wyłącznie o moim ciepłym, wygodnym łóżku.

Położyłam się na brzuchu w poprzek materaca i z lekkim stęknięciem sięgnęłam po nieduży stosik korespondencji. Najstarsze listy były na wierzchu, najnowsze pod spodem. Pobieżnie przejrzałam jakieś zawiadomienia, kartki świąteczne i urodzinowe od dalszej rodziny. Przedostatnia koperta przyszła z urzędu i była zaproszeniem na spotkanie w sprawnie nadciągających reform. Nie wiedziałam co myśleć, o przedstawionej mi propozycji, odrzuciłam więc zaproszenie daleko od siebie, z takim rozmachem, że aż wpadło pod szafę, która na szczęście stała na stosunkowo wysokich nóżkach. Nie chciałam teraz o tym myśleć, to nie była decyzja do podejmowania ot, tak.

Przeniosłam wzrok na ostatni list, który wypadł mi z ręki, gdy tylko zobaczyłam jak jest zaadresowany. Koperta była nieduża, biała, bez znaczka, bez stempla. Na środku zapisane było tylko jedno słowo, skreślone piórem o czarnym tuszu, dobrze mi znanym charakterem pisma.

„Albatros".



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro