𝘚𝘊𝘙𝘌𝘈𝘔 𝘓𝘖𝘜𝘋𝘌𝘙 𝘐𝘍 𝘠𝘖𝘜 𝘞𝘈𝘕𝘛...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



𝘐𝘍 𝘠𝘖𝘜 𝘞𝘈𝘕𝘛 𝘛𝘖 𝘉𝘌 𝘚𝘈𝘝𝘌𝘋.


— Odszedł zbyt szybko...

Głos Sama drżał lekko, jakby bał się słów wypowiedzianych z jego własnych ust i konsekwencji związanych z nimi, jakby sam do końca nie wierzył w to co mówił. Bo do teraz był w szoku, po tym wszystkim co się stało.

Bucky podniósł wzrok niepewnie i przyglądnął się uważnie twarzy Wilsona. Wyrażała głęboki smutek i tęsknotę. Nie patrzył na James'a, lecz na marmurowy grób, a dokładniej wpatrywał się w napis — w tą przeklętą datę.

Barnes poczuł jak w kącikach jego zaczerwienionych, zapadniętych i przemęczonych oczów ponownie pojawiają się łzy. Zacisnął obie dłonie w pięści i przymknął powieki pozwalając łzą spłynąć po jego bladych policzkach. On także po chwili utkwił wzrok w grobie, jednak w białych kwiatach leżących na widoku, po lewej. Były to piękne róże o kolorze najczystszego śniegu.

Stali tu sami, na wielkim cmentarzu. Właściwy pogrzeb odbył się wczoraj, ale Bucky nie mógł się zjawić. Wracał z Rosji najszybciej jak mógł, ale i tak się spóźnił. Nocą, w podróży nie spał. Nie mógł. Dręczyły go wspomnienia — kiedyś, gdy leżeli obok siebie lubił wypowiadać je na głos, były wtedy rozczulające. Teraz, tuż po tym wszystkim, starał się tylko o nich nie myśleć. Za każdym razem, gdy pozwalał zapanować się melancholii czuł jak jego umysł przeszywa ból. Czuł się wymęczony psychicznie, a zmęczenie stawało się powoli i fizyczne.

Po jego policzkach płynęło coraz więcej łez. Mało kto wiedział, jak głębokie relacje kryły się pomiędzy nimi. Jasne, żyli w społeczeństwie pod plakietką najlepsi przyjaciele, ale gdy nikt nie widział, miło było poczuć kogoś delikatne wargi na swoich.

— Nie — powiedział cicho James, zwracając tym samym na siebie uwagę Wilsona. — Należał mu się po tym wszystkim w końcu odpoczynek.

Sam spoglądał przez chwilę na byłego Zimowego Żołnierza oddalającego się powolnym krokiem. Domyślał się, co dzieje się teraz w jego zagubionym umyśle. Ale nie mógł wiedzieć, że tak naprawdę jest trzy razy gorzej.

Gdy Barnes w końcu wszedł z powrotem do domu, otarł policzki rękawem marynarki. W mieszkaniu pachniało wanilią i kurzem. Rozglądnął się dookoła zaczerwienionymi oczami. Wszystko wydawało się jakby zastygnąć w miejscu. W pomieszczeniach panował półmrok. Jedynym światłem, było to słoneczne, próbujące dostać się do środka, przez szpary pomiędzy grubymi zasłonami. Brunet podszedł do okna i zasunął je dokładniej, jakby chcąc się upewnić, że nawet słońce nie zobaczy tego, co ma w planach zrobić.

Przeszedł przez korytarz i przystanął przy magnetofonie stojącym na komodzie. On lubił słuchać z niego starych piosenek. Zresztą, Barnes też. Zaskoczył się lekko, gdy puścił płytę. W ciszy panującej w mieszkaniu rozległy się pierwsze dźwięki Valse Brillante, Op. 34, No.2. Uśmiechnął się po chwili półgębkiem. Otworzył powoli szufladę. Uśmiech natychmiast zniknął mu z twarzy, gdy przyglądał się czarnemu pistoletowi na dnie schowka. Drżącą ręką, pełen niepewności, sięgnął po niego. Zwarzył go w dłoni, po czym przeładował. Drgnął, słysząc znany, dawno nie odnawiany w pamięci dźwięk i zasunął szybko szufladę.

Ruszył powoli dalej. Sunął korytarzem słuchając Chopina, ściskając w jego prawdziwej dłoni pistolet i przyglądając się zdjęciom oraz obrazom wiszącym na ścianach korytarze. Żadnemu nie przypatrywał się dłużej, niż parę sekund. Nie był w stanie.

Stanął na progu ich wspólnej sypialni. Po bladych policzkach znów spłynęły łzy, gdy przypatrywał się dokładnie pościelonemu łóżku, na którym teraz zbierał się kurz. Pokój był schludnie i porządnie posprzątany. Bucky pomyślał, że szkoda będzie ubrudzić go szkarłatem. Uroku temu wszystkiemu dodawały promienie zachodzącego słońca. Było to jedyne pomieszczenie w którym zasłony nie były zasunięte. James z niezwykłą delikatnością położył broń na pościeli, a ta lekko ugięła się pod jej ciężarem. Podszedł do okna. Patrząc na Nowy Jork, a dokładniej Brooklyn czuł jak ogarnia go żal. To już nie było to samo miasto sprzed wojny. Zasunął nerwowym i szybkim ruchem okna jasnobrązowym materiałem i usiadł na brzegu łóżka.

Jego policzki były wilgotne od łez, oczy mocno zaczerwienione i zmęczone ciągłym płaczem. Włosy przyklejały się do czoła, mokrego od potu. Jego puls przyśpieszał za każdym razem, gdy spoglądał w stronę pistoletu leżącego tylko pare centymetrów dalej od jego dłoni.

Miał ochotę zwinąć się w kłębek nerwów i zacząć histerycznie szlochać oraz krzyczeć, ale zdawał sobie sprawę z tego, że tym razem nikt nie przyjdzie go uspokoić.

Steve zawsze zabraniał mu chować broni po mieszkaniu, ale ten uparcie to robił. Chciał zawsze być przygotowany na każdą sposobność. Teraz taka idealnie się nadarzyła. Mimo, że czuł się w ramionach blondyna najbezpieczniej na świecie, zawsze lubił czuć w dłoniach ciężar noża trzymanego wcześniej na przykład w szufladzie stolika nocnego. To było jego małe uzależnienie.

Wziął w dłonie pistolet z profesjonalną i subtelną delikatnością, jakby trzymał w nich lekką różę. W rzeczywistości był to tylko klucz na drugą stronę.

W mieszkaniu nadal rozbrzmiewały dźwięki pianina. James wziął cicho wdech, ale nawet wtedy głos mu zadrżał. Słysząc tą swoją żałosną próbę zabrania wdechu załkał cicho. Zsunął się na podłogę, trzymając oburącz pistolet.

Cichy głosik w jego głowie powtarzał mu, że może odłożyć broń i wszystko się ułoży. Ułoży sobie życie. Ale zagłuszały go krzyki, wydzierające się w jego głowie o to, by w końcu strzelił sobie w skroń, bo jego życie się już skończyło.

To Steve od zawsze był jego życiem. Chciał spędzić je u jego boku, walczył z nim ramię w ramię, poświęcał mu każdy swój oddech i każdą swoją myśl. Czasami uważał, że na niego nie zasługuje, a wtedy blondyn zwykle przypominał mu jak bardzo Bucky jest dla niego ważny na coraz to nowsze sposoby. Sądził, że skoro życie mu na to pozwoliło, to los także tego chciał.

Więc, dlaczego tak bardzo się pomylił? Co zrobił źle? Czemu życie odebrało mu kogoś, komu poświęcał się bezgraniczne? Dlaczego teraz tak cierpiał?

Jednak odpowiedzi nie było, a pytania jakby kłębiły się jedynie w głowie Barnes'a. Skulił się płacząc głośno. Drżącą dłonią przystawił sobie broń do skroni. Patrzył w podłogę, ustawiając palec na spuście. Oddychał płytko i urywanie. Czuł strach. Czemu? Przecież nie miał już oprócz swojego bezsensownego życia nic do stracenia.

Mocniej przystawił broń do skroni, jakby miało mu to pomóc. Czuł, jak zimna lufa wbija mu się w skórę. Ale nadal nie mógł pociągnąć za spust. Czemu?! Przecież jedyne czego już pragnął, to śmierci, prawda?!

W jego krtani narastał bezsilny krzyk, który w końcu wyzwolił się z jego gardła. Wrzask, który uwolnił wszystkie emocje kłębiące się w nim. A uciszył je huk wystrzału.

Szkarłat polał się po posadzce, a łzy w końcu przestały płynąć z wymęczonych oczu. I nastało wszechobecne milczenie, jakby cały świat wstrzymał wdech. A przerywały je tylko powolne dźwięki pianina.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro