Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Można by się spodziewać, że na ułamek sekundy staję się potworem: poł człowiekiem, pół zwierzęciem, wyrywam drzwi i morduję wszystkich, którzy staną mi na drodze. Nie jeden widziałby oczyma wyobraźni korytarz zachlapany krwią i nieludzką istotę wylizującą pachnące żelazem ręce. Wtedy mogłabym stwierdzić, że kogoś mocno poniosła wyobraźnia.

Chowam nóż kończąc otwierać drzwi. Korytarz jest milczący, pusty i aż za cichy. Jakby wszechświat w napięciu oczekiwał czegoś wielkiego. Jakiejś burzy, powodzi. Przykro mi, to tylko ja.

Przemierzam drogę ciągnąc za sobą związanego klona. Nie jest moim trofeum. Potrzebuję tylko, by się opanował i pękł. Chcę informacji. Przez najbliższe kilka dni nie mogę nawet liczyć, że coś uzyskam. Będzie coś bełkotał o morderstwie.

— Ty?

Ten głos sprawia, że koncentruję uwagę na jednym, a nie wielu aspektach obecnej sytuacji. Właśnie głosy pamiętam najlepiej, a ten bez wątpienia jest mi znany. Należy do jednego z „chłopców". Szkoda, że proces myślowy przebiega u niego przerażająco wolno. Patrzy na związanego z wyrazem zmieszania, potem na mnie, prawie pytająco. Przez jego twarz przebiega cień strachu i zaskoczenia. Można go uznać za wstępnie zmiękczonego.

— Hej! — Obok niego pojawia się drugi. Dodają sobie nawzajem otuchy.

Naiwność.

Przestaję ich rozpoznawać jako indywidualności. Stają się po porostu przeciwnikiem. Cios. Blok. Cios. Blef. Blok. Cios. Jeden załatwiony. Jeszcze drugi, jak w przeklętej rutynie. Żadnemu i tak nic nie będzie. Obudzą się najwyżej trochę potłuczeni.

Patrzę na dwie kłody, które zawalają teraz przejście w korytarzu. Tego typu ludzie potrafią być naprawdę znośni, gdy są pozbawieni przytomności. Kiedy milczą.

— Czym ty jesteś? — Bańka pęka. Jakimś cudem klon zdejmuje knebel z twarzy i przestaje być miło.

— Zapytaj Iana.

— Zabiłaś go.

Czasem chyba lepiej się nie odzywać. Lepiej pozwolić mówić ciszy. Jest mądrzejsza, od większości zbitek słow. Od tych nieszczęsnych kalek ludzkich myśli.

Zabiłam go. Zabiłam garstkę ludzi, kilku pomogłam umrzeć. To nie jest mój testament ani spowiedź. Nie chcę rozgrzeszenia. Walczę o sprawiedliwość w swoim małym, ciasnym znaczeniu tego słowa. Walczę o normalne życie. Nie przestanę tak łatwo.

Kolejne drzwi nie stanowią dla mnie wyzwania. Nie muszę nawet używać noża. Ich schematyczność pozwala je obalić jedynie pod wpływem odpowiednio przyłożonego nacisku. Może podświadomie czują, że nie warto mi się stawiać.

— Dokąd mnie wleczesz? — Mój balast postanawia zadać kolejne pytanie.

— Do Mordoru. Mam zamiar doprowadzić do porządku Śródziemie (1).

Cudowną jest cisza, w której mężczyzna usiłuje zrozumieć, co dokładnie powiedziałam. Po chwili reaguje nerwowym śmiechem. W co gra? To nawet nie miało być śmieszne. Czy już działa na niego przerażenie?

Strach. Sztuki z nim związanej uczyłam się niemal całe dzieciństwo. Maskowanie go, wywoływanie, rozpoznawanie, wzmacnianie. Stał się zwykłym narzędziem manipulacji człowieka, na które musiałam się uodpornić. Oczywiście, mogłam tylko zdusić go w sobie. Strachu nie da się zabić. Strach często pomaga żyć.

— Nie sądziłem, że masz poczucie humoru.

Nie mam. Straciłam je, gdy pozbawiono mnie ludzkiej godności. O ile, w ogóle ją wcześniej miałam. Ciężko określić, czy ktoś, kto nie miał być człowiekiem mógłby mieć w sobie cokolwiek ludzkiego.

Od początku sądziłam, że mąż powinien znaleźć sobie kogoś lepszego. Uparł się tak mocno, że skończył jako żonaty facet. Nie wspominając nawet od dziesiątkach osób, które życzyły mu „powodzenia" w myślach nazywając szaleńcem. W każdym jest coś, czego społeczeństwo nie chce akceptować.

Jakby na to nie patrzeć kiepska ze mnie żona. Powinnam przy nim być. Co najmniej powinnam powiedzieć mu, że znikam, dla jego bezpieczeństwa. Powinnam.

Moje myśli zaburzają dwaj kolejni ochroniarze. Przestają być zagrożeniem w jednej chwili, a ja nawet nie muszę całkowicie rezygnować z nałożonego przez umysł ciągu wspomnień. Chyba nie warto marnować na nich uwagi. Są monotonni. Może produkują ich w jakiejś chińskiej fabryce na taśmie? Takie samopowtarzalne roboty pozbawione iskry indywidualności. No nie, roboty miewają czasem nieco więcej rozumu.

— Czym jesteś, Green?

Rozbrajam facetów rekwirując kilka gadżetów. Paralizator, ręczna, krótka broń z dwoma magazynkami. To na pewno się przyda. Myślenie pozytywne i liczenie na szczęście może jest dobre w książkach. Nie w życiu.

— Green? Co cię s... — Przerywam mu wypowiedź przyciskając do piersi paralizator. Mały impuls elektryczny i mam go z głowy na kilka minut. Co ja zrobię z takim szczęściem? Na pewno nie zamierzam marnować czasu.

Mijane pomieszczenia i korytarze zlewają się w jednolitą masę. Wiem, gdzie iść. Zakodowałam sobie drogę w głowie jeszcze, kiedy mnie tu wnosili. Bez tego pozostałoby mi tylko wybrać sobie linę i odpowiednie, metalowe drzewo (2) To i tak byłoby łaskawe potraktowanie szaleńca przez los.

Wychodzę na zewnątrz. Światło zaczyna wwiercać mi się w oczy. Wgryza się w nie po tak długim czasie spędzonym w ciemności z sadystyczną przyjemnością. Ten dziwny ból sprawia, że zaczynam nienawidzić światła. A przecież jestem jego niepisanym sługą. Wywlekam przed jego oblicze wszystkie okropieństwa. Sprawiam, że zło ugina nogi przed dobrem. Zło upada.

— Kiedy mnie w końcu zabijesz? — pyta związany odzyskując przytomność. Nie lubię, gdy przeczucie w tych sprawach mnie nie myli. Nakręcił się. Oj, za bardzo zaczyna mnie kusić:

— Kiedy?

Może tak na chwilę pokazać mu na co się pisze? Tłumię niespokojny impuls, by wydobyć broń i zacisnąć palec na spuście. Bez znaczenia w czyją głowę. Nie mogę. Muszę wrócić. Obiecałam mu.

— Zabiję cię wtedy, gdy nie będziesz tego chciał. Wybiorę najbardziej bolesny sposób, jaki znam. Będziesz umierać powoli, w agonii, będziesz mdleć, odzyskiwać przytomność i umierać dalej. Nie będziesz mieć sił, by oddychać. Na chwilę przed tym, jak się do tego przyzwyczaisz zabierze cię śmierć i będziesz ją za to błogosławił.

Zadbałam, by słowa brzmiały w porażającej ciszy, z potworną grozą przebrzmiewającą w beznamiętnym głosie. Obserwowałam, jak mężczyzna blednie tracąc resztki spokoju. Na koniec wystarczył tylko okrutny, nie ludzki uśmiech. Teatralność też potrafi być bronią. Co więcej, bronią działającą wyśmienicie.

Może, przy odrobinie szczęścia, taki stan utrzyma się do jutra. Będę miała spokój i w miarę dużą swobodę działania. Bez głupich pytań.

Trzeba znaleźć jakieś miejsce osłonięte przed deszczem. Zbiera się na dłuższą ulewę, dlatego znajduję kilka liści i sklecam coś na kształt dachu. Dwóch oddzielnych, jeśli mam być dokładna: jednego dla mnie i jednego dla klona. Nawet, jeśli jest moim zakładnikiem nie mam powodu, by traktować go tak, jak oni traktowali mnie.

Przywiązuję go do drzewa, pod dachem i analizuję bezpieczeństwo takiego miejsca pobytu. Czy nas znajdą, o ile ktoś za nami ruszył? Nawet jeśli, las nie jest ich naturalnym środowiskiem. Będą się gubić, popełniać błędy. Mi pozostanie tylko się uśmiechać.

Zaczyna padać. Woda obmywa z minionego dnia ziemię, oczyszcza i mnie. Nie ma w nim nic pełnego. Brakuje mu czegoś. Gestów, słów, idei. Nie ma ciała. Dlatego zmuszam się do zapadnięcia w półsen.

— A jeśli rozszarpią mnie zwierzęta?

Jego głos przypomina burczenie muchy plujki. Jest natrętny i irytujący. To z pewnością nie owad, którego można uśmiercić celnym klaśnięciem. On mi jest potrzebny żywy. Ma coś, czego potrzebuję.

— O to się nie martw. Demonstrując im, do czego jestem zdolna, sama rozszarpię ci gardło.

Szkoda robić krzywdę zwierzętom. Bywają rozsądniejsze niż niektóre ludzkie jednostki.

Znów zaczynam mieć nadzieję, że to go uciszy do jutra. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję to nieznośne rozmowy. Psychoterapeuci kiedyś się mnie bali. Nie bez przyczyny.

Z drugiej strony, może w końcu mężczyzna odrobinę się zmiękczy. Musi wiedzieć z czym ma do czynienia. Stach, intensyfikowanie go, manipulacja. Takie właśnie narzędzia mi powierzono.

Jeszcze raz staram się półzasnąć. Muszę na chwilę zapomnieć o wszystkim, co mam do zrobienia. Gdybym była sama, nie byłoby potrzeby całego zachodu. Niestety, klon jest słabszy ode mnie i Iana. Tak, jak pokazywały badania, „bliźniaki" nie miały tych szczególnych właściwości. I dobrze. Brakowałoby tylko, żeby potworów naszego pokroju było więcej.Budzę się w środku ciemności, a raczej otrząsam z odrętwienia. Czuję głód, choć rozsądek podpowiada, że to regularne pragnienie. Instynktownie szukam wody a zmysły prowadzą mnie prosto do małego strumyka. Piję do chwili, gdy przestaję czuć jakiekolwiek potrzeby.

Dotyk przezroczystego żywiołu na twarzy przypomina mi o mężu. O jego czułości, cierpliwości i delikatności. Łzy zaczynają mieszać się ze źródlaną wodą. Mogę być samozwańczym potworem, człowiekiem, ale bez niego nie czuję się kimkolwiek.

Dla jego bezpieczeństwa. Musi mi wybaczyć.

Zbieram kubeł, który wcześniej służył mi w celi, a który udało mi się zwinąć. Po opłukaniu idealnie nadaje się do przenoszenia wody. Nie wiadomo, co dokładnie nas czeka.

Zanim docieram do prowizorycznego obozowiska zmysły znów się odzywają. Tym razem przypominają czasy, gdy na karku pojawiał się pulsujący uchwyt zębów przeplatany cichym kichaniem. Ten czas nauczył mnie znacznie więcej niż szacunku do życia.

Zaczynam pracować inaczej. Wyłapuję szelest i kieruję tam swoją uwagę. Moja dłoń zaciska się na nożu sprawiając, że ostrze staje się przedłużeniem mojej ręki. Wstrzymuję oddech. Jest blisko. Zanim odzywa się ludzki nawyk, wyskakuję na przód, prosto na ofiarę.

Krzyk. Krzyk będącym słodkim śpiewem dla uszu łowcy. Metal wbija się w mięsnie bardzo głęboko a ofiara milknie z głuchym westchnieniem. Podnoszę ją na chwilę, by wyciekła z niej krew. Zgodnie z nawykiem dokładnie skalpuję zdobycz i odcinam nogi oraz czaszkę z małym, odrapanym dziobem. To piękny osobnik z rodziny kurowatych. Wie, że nie wszyscy mają szczęście swobodnego życia.

Właśnie zaczyna się robić jasno, gdy siadam rozkopując ziemię pod palenisko. Wokół jest sporo odpowiedniego materiału na podtrzymanie ognia i skonstruowanie stelażu. Na prowizorycznym rożnie umieszczam rozdzielone mięso z kura. W kawałkach będzie łatwiejsze do ukrycia i przenoszenia. Do tego, krócej zajmie przygotowanie go.

Daję daniu trochę prywatności i napełniam wodą kubek, by napić klona. Mężczyzna zalewa się przy tym jak dziecko i krztusi. Nie zraża mnie to. To jego sprawa, jeśli nie będzie chciał współpracować.

W stanie kompletnego milczenia spożywany posiłek. Właściwie, on spożywa, bo ja zadowalam się kubkiem wody. Wolę, by facet nic nie kombinował. Na razie tego nie robi, bo trawi go cichy szok:

— Potrzebujesz mnie?

Nie odpowiadam mu nawet, gdy zbieram swoje „rzeczy" i maskuję koczowisko. Cisza jest znośniejsza. Po co od razu odkrywać wszystkie karty?

Wlokę się z tobołem dalej. Nie mam konkretnego celu, przynajmniej na razie. Cokolwiek się trafi, przystosuję się, dlatego obieram za punkt odniesienia rzekę. Rzeki zawsze gdzieś prowadzą. Wzdłuż ich brzegów rozwijają się miasta, cywilizacje. Woda ma życiodajną moc. Woda. Już od dawna wiem, czemu tak mnie do niej ciągnie.

— Dokąd idziemy?

Zatrzymuję się tylko po to, by samej się nad tym zastanowić. Czy to ma znacznie? Żadnego. To jedynie element innego rodzaju gry, której on jeszcze nie rozumie.

Ponownie odzywa się długie, potworne wycie mrożące krew w żyłach. Odpowiadam tym samym. To krzyk, który wyrywa się z mojej piersi z całą istniejącą we mnie radością. Nie zapomniał o mnie jeszcze. Nie zapomni. Wie, że do niego wrócę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro

#mistrzyni