Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Policzek.

Nigdy nie dają się człowiekowi normalnie obudzić. Nie chcą być budzikiem, który można zignorować i jeszcze wybierają tą ukochaną przez służby specjalne godzinę trzecią rano. W efekcie nie wstajesz. Zostajesz brutalnie wyrwany z rozkosznych objęć Morfeusza. A ten to potrafi rozpieszczać.

Znowu policzek. Tym razem zadany mokrą, zwiniętą szmatą. Dźwięk samego plaśnięcia sprawia ból, a co dopiero uderzenie w piekącą już skórę twarzy. Trudno się nadziwić ich delikatności. Ba, finezji. W niektórych więzieniach zamachują się tym, od czego z miejsca traci się część zębów i przytomność. Tak, tu jest jeszcze omal luksusowo.

—Green? — pyta odchylając moją głowę do tyłu za związane włosy.

Zwykło się wmawiać żołnierzom, że ich przeciwnicy nie są ludźmi. Wtedy jest łatwiej do nich strzelać, łamać karki czy upadlać. Ja wolę odrzucić tę praktykę. Mój przeciwnik bez wątpienia jest człowiekiem i może mu, co najwyżej brakować empatii. Nie jest w tym osamotniony. W sumie jest nas troje.

Drugi typ, istna kopia pierwszego, łypiący wzrokiem mięśniak bez wyraźnej indywidualności, stoi dalej. W komiczny sposób próbuje oślepić mnie lampką biurkową odwracając klosz. To raczej nie jest miejsce dla nich. Powinni lać się z innymi, podobnymi sobie w ciemnym zaułku. Gość przy oświetleniu wyraźnie podziela mój pogląd. Głód w jego wzroku utwierdza mnie, w przekonaniu, że chce dołączyć do swojego ziomka. Chyba nawet we dwójkę nie daliby rady przekonać mnie do mówienia. Ciekawe, który raz pozwalają im maltretować człowieka? Może chodzi bardziej o to, że jestem kobietą? Widać, że od płci przeciwnej nie wymagają wiele.

Snop światła w końcu uderza mnie po oczach, dlatego kieruję wzrok na pustą ścianę, pogrążonego w półmroku pomieszczenia. Mogę marzyć, że kryję się właśnie tam, poza zasięgiem wzroku i obserwuje to z rozbawieniem. W tym miejscu też mi do śmiechu.

Banda amatorów.

Główny aktor tego przedstawienia podąża w stronę sceny. Garnitur, lakierki ze skóry naturalnej z kauczukową podeszwą, naturalne. On sam pociąga nosem, idzie szybko, jest podniecony. Odbieram te wszystkie informacje w formie odpowiednich dźwięków. Po jakimś czasie niektóre umiejętności przychodzą bardzo łatwo.

Nie pomyliłam się. Jest zgarbiony, podekscytowany, ubrany w luksusowy komplet i równie ekskluzywne buty. Przypomina Richarda Gibsona w roli Herr Flicka, ale nie kuleje. W cieniu jego kapelusza połyskują tylko niewielkie punkty białek oczu i wybielane zęby. Gdyby nie osłonił ich przed światłem pewnie zaczęłyby razić.

— Chłopcy, dość zabawy.

„Chłopcy" zdawali się być zasmuceni tym obrotem sprawy. Oh nie! Nie będą mogli czerpać chorej satysfakcji ze znęcania się nad żywą istotą. Z wielkim bólem dają mi spokój. Przynajmniej są posłuszni.

— Kim ty w ogóle jesteś, Green?

Wzruszam ramionami znów pochylając głowę, by zapaść w sen. Pierwszy psycholog, który postanowił zadać mi to pytanie wylądował w psychiatryku. Miałam cztery lata i jedyne, co zrobiłam to opowiedzenie mu bez pięknych frazesów o swoim życiu. Musiał być słabszy psychicznie, ale mając tą sytuację na uwadze nigdy więcej nie narażałam żadnego psychologa na nic takiego. Terapie nic nie wnosiły: oni mówili, ja grzecznie potakiwałam. Trochę tak jak teraz, z tym, że staram się nie reagować a on ciągle mówi:

— Mam zawołać chłopców?

Zmuszenie się, by spojrzeć na niego lekko unosząc jedną brew nie wymaga ode mnie zbyt wiele. Robię to z wewnętrzną satysfakcją i radością. Niestety, na resztę jest jeszcze za wcześnie. Jeszcze kilka godzin muszę grać na czas.

— Będziesz ze mną w ogóle rozmawiać, w ogóle?

Prawdopodobnie w ogóle. Co za typ! Jak długo trzeba milczeć, by zrozumiał?

Ignoruję go zapadając w półsen. To przydatna umiejętność: regenerujesz się i odbierasz otoczenie jednocześnie, choć nie w pełni. Zawsze coś się zyskuje a coś traci.

— Masz męża, prawda? — W jego głosie zaczynają się pojawiać nuty desperacji. Z jego strony, to rozsądny manewr.

Nie mam. Istnieje człowiek, którego nazywam mężem. Tak, braliśmy ślub, wybrał mnie i nazwał swoją kobietą. To wszystko prawda, ale z jakiegoś powodu nie potrafię określić go mianem „swojego". Jakoś razi mnie takie przypisywanie człowieka. Nie jesteśmy niewolnikami, każda istota jest przecież wolna.

— Green to nie twoje obecne nazwisko?

Katarynka. Nakręcił się i nie chce przestać grać tej samej, starej, kiczowatej śpiewki. Brakuje mu tylko małpki ubranej we wzorzyste pajacyki, która podskakiwałaby w rytm jego dziwacznej melodyjki. Może za mało mu płacą.

— Masz jakąś rodzinę? Dzieci? Rodziców? Rodzeństwo? — Tu dodaje z większym naciskiem: — Dzieci?

Pozwalam sobie na kolejną pozbawioną reakcji odpowiedź. Mój umysł i tak już w połowie śpi. Ciekawy stan. Niby wszytsko do ciebie dociera, ale nic cię nie interesuje.

— Jakieś dzieci? — Facet powtarza uparcie.

Może w końcu zrezygnuje/ Jego pytania i tak nie przynoszą oczekiwanych efektów. Musi gotować się w środku. Wiem, bo oddech mu przyśpiesza i zaczyna cedzić przez zęby:

— Ten twój mąż...Myślisz, że nie wiemy, gdzie jest? Myślisz, że nie siedzi w którejś z tych cel?

Oczywiście, że nie. Gość sięga po ostatnie, rozpaczliwie sztuczki, by mnie złamać. Rodzina, najbliżsi, najbardziej kochani. Nie oszukujmy się, nic na mnie nie ma, dlatego stosuje najskuteczniejsze metody. Dla ogółu. Ja nie jestem ogółem. Jestem odstępstwem od wszystkiego. Ci, którzy wiedzieli, że przeżyję mogli pomyśleć, by wcześniej pozbawić mnie życia. Teraz było już a późno.

— Jak tam chcesz. Im mniej współpracujesz, tym bardziej on cierpi.

Mam szczerą ochotę rzucić mu wyzywające spojrzenie. Niech udowodni. Nawet nie zna jego imienia. Nic o nim nie wie. Powstrzymuję się tylko dlatego, że muszę ciągnąć tą grę. Dawać im głupią nadzieję, że mnie złamią. Naiwność.

— Mogłabyś chociaż coś zjeść. Odmawiasz posiłku od miesiąca.

Teraz bawi się w dobrego glinę. Jeszcze nie wyczerpał się limit jego pomysłów? O to nie muszę się martwić. Niedługo znów tu przyjdzie z nowymi sposobami, nadzieją i zapałem. Może jednak dużo mu płacą. Ciekawe, ile? I skąd on bierze tą całą motywację? Kupuje ją gdzieś hurtowo?

— Zaczynasz mnie martwić. Myślisz, że ten twój książę z bajki cię uratuje?

To raczej coś na kształt głodówki. Umiem radzić sobie sama, poza tym szczury naprawdę doceniają chleb i nieokreśloną papkę. Na ten moment wystarczy mi kranówka. Żyję myślą, że on jest bezpieczny. Mam nadzieję, że nie odchodzi od zmysłów. Musiałam zniknąć tak nagle...Znikanie w tym zawodzie jest normą.

— On ma jakieś imię?

Kiedy to w końcu do niego dotrze? Nie zamierzam odpowiadać. Nie sprawię mu satysfakcji tym, że zawsze wygrywa. Kłamstwo nie jest dobrym punktem oparcia dla życia.

— Ty w ogóle masz jakieś imię?

Prędzej, czy później wszyscy o to pytają. I mam i go nie mam. Imię nie ma znaczenia. Pozornie przypisuje mu się jakąś wartość, ale tak naprawdę nie gra żadnej roli. Bardziej ogranicza: daje jakiś argument w umysłach innych. Stajesz się kimś, tymczasem lepiej być nikim. To bardziej opłacalne. Potrafi uratować życie.

— Nie zamierzasz ze mną rozmawiać, tak?

Bingo. Potrzeba było dwudziestu ośmiu dni, sześciu godzin i trzydziestu minut. Lepiej późno niż wcale.

W końcu też mój rozmówca wstaje, przechodzi przed lampą i krzyżuje ręce na piersi. Podobnie, jak dobijany zwierz nie chce poddać się zbyt łatwo.

— To niekulturalnie, by nie odpowiadać, jak pytają.

Zabawa w wyrzuty sumienia też nie daje efektu. Już dawno nauczyłam się je ignorować. Przez tę całą rozmowę udało mi się wypocząć i oczyścić umysł.

— Dobrze, wygrałaś.

Ogarnia mnie niepohamowana radość. Mogę pozostać z własnymi myślami i wspomnieniami. Oddaję się im. Są przyjemniejsze niż gołe, puste ściany i światło lampy. Może nie wszystkie. Właściwie, tylko części z nich. Reszta jest naznaczona śladami gorszych dni, ale to tylko przeszłość. Przykra, smutna. To już nigdy nie wróci. Nie dopuszczę do tego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro

#mistrzyni