Rozdział 10

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kolejne okresy podróży mijają w nieszczególnej atmosferze. Z dnia na dzień Wilkie zdradza mi więcej interesujących informacji, ale każdej rozmowie towarzyszy niepewność i nieufność. Musi rozważać, jak długo będzie jeszcze przydatny, czy powiedział już wystarczająco dużo albo jak skończy.

Właściwie, mogłabym wnieść o to, by wykonano na nim kilka operacji plastycznych. Zmieniono by kilka detali w twarzy, zresetowano by pamięć i wypuszczono w świat. Żyłby sobie tak, jakby nic nigdy się nie stało. To byłoby najlepsze rozwiązanie. Żadnych tortur, zatrudniania na siłę, czy zabijania. Życie byłoby prostsze, gdyby każdy miałby taką szansę.

Czasem siedzę godzinami wpatrując się w czerwony punkt na ekranie zwiniętego od kapitana GPS-a. Zbliżamy się do kontynentu w rozsądnym tempie a każde mignięcie ikonki pokazującej nasze położenie synchronizuje się z moim oddechem. Wracam, w końcu, wracam do niego. Gdy to wszystko się skończy będziemy próbować żyć.

Innym razem słucham tego, co dzieje się na statku. Krzyków, płaczu i zagłuszającego to szumu oceanu. Znów woda. Zawsze woda, jakby mistyczna siła przepływająca przez drogi mojego życia.

Jednej nocy, gdy już jesteśmy kilka kilometrów od lądu Wilkie krzyczy przez sen. Znów budzi we mnie współczucie. Przytulam go do siebie i staram uciszyć. Przeklęty instynkt macierzyński.

— Frank mówił, że kiedyś umarłaś.

Dziwne, że to pierwsza rzecz, którą mówi po przebudzeniu. Żadnych „odczep się" albo „co robisz?". Aż można naprawdę się przestraszyć.

— Umierałam kilka razy. Przy pewnym stanie rzeczy to normalne.

Umierasz, by żyć, by znów się narodzić i zacząć od nowa. Konasz, gdy się poddajesz, gdy stoisz na krawędzi. Gdy twoim jedynym marzeniem jest...skoczyć.

— Ian umarł na dobre? Frank też umrze?

Zdaje się, że każdego to spotka. Zrządzenie losu postawi kropkę na twoim życiorysie. Na dobre i już nigdy do tego tematu nie wróci. Potem wygasną nawet wspomnienia. Na świecie, który znałeś, nic po tobie nie zostanie.

— Śpij dalej — odsuwam się od niego, by przejść się po pokładzie. Skoro pozostało niewiele czasu powinnam coś załatwić. Właściwie, dokończyć pewną sprawę.

Myślę, by pracować szybko, bo coraz bardziej uciekam w głowie do innych rzeczy. Staram się diagnozować człowieka, którego tak często widzę na pokładzie. Tego, który każdego dnia szoruje na kolanach pokład i ma opuchniętą twarz od płaczu. W którym momencie psychicznego rozkładu jest? Jak długo jeszcze wytrzyma i czemu wciąż zastanawiam się jak mu pomóc? Oni wszyscy muszą mieć rację. Nie potrafię porzucić ratowania świata. Pewnie dlatego Don Kichote wydał mi się zupełnie sympatyczny. Jak większość szaleńców.

Z kilka dni, a może kilka godzin będziemy już na lądzie. Dla mnie to ciąg dalszy walki a dla Kapitana mała niespodzianka. Tylko doprecyzować obliczenia...

Opuszczam sterownię, by wrócić do Wilkiego i wielkiego, białego psa o bursztynowych oczach. Cieszy mnie, że obaj tam są w jednym kawałku. Szczególnie to ostatnie jest ważne.

— Twój pies...

— To nie jest pies ani temat do rozmowy.

Zwierzak dokładnie wyczuwa moje napięcie. Wie, że czuję niepokój tym, co nastąpi. Zawsze mogę na niego liczyć, bo znamy się niemal od początku jego życia. Czytamy sobie w myślach.

Głaszcząc syntetyczną sierść psa przestaję analizować. Jedna, bezmyślna czynność natychmiast mnie uziemia. Przestaję być kłębkiem tłoczących się przemyśleń.

— Co to w takim razie jest? Omal mnie nie ugryzło.

Zdecydowanie nie mogący spać klon jest jeszcze gorszy niż jego wyspana forma. Prawie mam ochotę pomóc mu paralizatorem.

— Założę się, że kombinowałeś coś, kiedy mnie nie było. — Na chwilę patrzę przyjacielowi w jego bursztynowe oczy. Nie ma w nich poczucia winy a czujność. — Oczywiście. O co dokładnie chodziło?

— Ten człowiek...

— Zajmij myśli czymś innym.

— Dlaczego?

Co za głupia mania pytania? Ciekawie radzą sobie z nią w wojsku. Interesant zostaje zakrzyczany, zastraszony i nie zadaje więcej głupich pytań. Właściwie, z miejsca się podporządkowuje. Te metody jakoś nie przypadły mi do gustu. Wolę te, które ogłupiają psychikę, niż te, które ją niszczą. To więcej niż zjeść ciastko i mieć ciastko. Całkiem jak mieć całą paczkę.

— Zamierzasz odpowiedzieć w tym stuleciu? — naciska ośmielony ciszą.

Może za dwa lub trzy. Jeszcze nie wiem. Kiedyś na pewno zdecyduję.

Myślę żując skórkę, którą schowałam sobie na później. Jest gorzka, sucha a przy tym praktycznie niejadalna. Służy mi tylko do zyskania substancji niezbędnych do przeżycia.

— Jak się czujesz? — zmieniam temat.

— W porządku.

— A noga?

Zmiana w postawie ciała po tym pytaniu informuje mnie, że zrozumiał. Znów go ustawiam. Znów mówię mu, że jeśli chce rozmawiać, to ja będę narzucać ton.

— Lepiej. Próbowałem chodzić.

Prawdopodobnie dobrze. Mógłby próbować uciec a, z drugiej strony przestanie być zbytnim ciężarem. W końcu pozwoliłabym sobie na komfort podróżowania bez noszenia kogoś na plecach.

— Jak idzie?

— Powoli, ale to męczące.

Niedługo przestanie. Sam będzie mógł się poruszać. Doprowadzi mnie do Franka tak, jak obiecał. Koszmar się skończy. Może w końcu na zawsze.

Kontrola nad sytuacją mnie uspokaja. Punkt zmierza do lądu. Nic nie stoi mu na przeszkodzie. Jest jak burza, której przybycia się wyczekuje. Jak wielka fala.

Znów ta woda. To fenomen, jak dużo znaczy dla mnie ten żywioł. Kiedyś, gdy przechodziłam przez most odczuwałam strach. Nie bałam się wysokości, ale tego, że skoczę. W końcu to zrobiłam. Umarłam a potem żyłam. Już nigdy nie obawiałam się więcej chodzić po moście. Woda wcale nie robi mi krzywdy. Nie wiem, czemu się jej bałam.

Przez kolejne dni pomagam mu uczyć się chodzić a on pyta coraz częściej o rękę.

Prawdopodobnie Frank powiedział mu o tym incydencie. Chyba nadal w niego nie wierzył. Widzi przecież, że moja kończyna jest zdrowa, sprawna, a przede wszystkim, jest. To przykry temat, dlatego klon stara się wypytywać o rodzinę i męża. Tych informacji nie mogę mu udzielać. Katuję go milczeniem, bo jeszcze udziela mi nowych informacji. Próbuje grać Va Banqe. Ryzykuje swoje najlepsze dane licząc to, że mu się odwdzięczę. Niestety, fortuna nie zawsze lubi się uśmiechać do graczy. Czasem pokazuje to drugie, niej przyjazne oblicze. Rozsądny ryzykant po prostu rezygnuje i idzie dalej. Do podjęcia kolejnych gier będzie jeszcze wiele sposobności.

W końcu „Universal" się zatrzymuje i przechodzi kontrolę celną. Podsuwam strażnikom cztery oznaczone kontenery na tacy. Znajdują tylko trzy, ale mnie to nie zniechęca. W ten sposób mam nadzieję, że darują sobie szukanie mnie i Wilkiego. Nawet nie przechodzi mi przez myśl, by mogli natrafić na oszołomionego, wciśniętego w plastikową rurę nieszczęśnika. Nie znajduje go też policja, których pojawienie się rozpoczyna pierwszą fazę mojego pierwotnego planu.

To dość proste. Daję klonowi coś do zrobienia. Jakieś pospolite zajęcie, by samej wrócić na statek. Całkiem jak za starych dobrych czasów: ja i moje zadanie do wykonania.

Odnajduję mężczyznę, który wcześniej płakał. Tego samego, którego wciśnięto w plastikową rurę poprzednio ogłuszając. Tego, który był pasażerem na gapę.

Już wcześniej zdołam mu się dobrze przyjrzeć, więc nie zaskakują mnie zadrapania na jego twarzy. Mam inne rzeczy, z którymi będę musiała się zmierzyć. Po pierwsze, nie będzie zupełnie łatwo przekonać go, że może mi ufać.

— Proszę nie krzyczeć. — Informuję go krótko, gdy biedak odzyskuje przytomność. Staram się nie ograniczać do mówienia w jednym języku. Trudno przewidzieć, który dokładnie zna.

— Kim pani jest? — mówi łamanym szeptem.

— Proszę nie zadawać pytań i mi zaufać. Pomogę.

Zawahanie jest prawidłową reakcją. Udowadnia, że człowiek chce mieć coś jeszcze do stracenia, choć nic nie ma.

—Dobrze. Zdam się na panią.

Taka współpraca to sama przyjemność. Co za rozważny człowiek! Bez sprzeciwu przyjmuje coś do jedzenia i podąża za mną do miejsca, gdzie zostawiłam Wilkiego.

Szczęśliwie, klon też postanawia milczeć. Jest zaskoczony tym, co się stało. Najpierw wykrycie narkotyków, potem uwolnienie pasażera na gapę. Wszystko bez sprzętu, wsparcia i czarów.

Przystępuję do napisania krótkiej notatki na zegarku i uruchomienia GPS-u. Teraz szef może wiedzieć, że żyję i gdzie jestem. Dowiaduje się o tym nie tylko on, bo zaraz dostaję telefon z łączności:

— Ty żyjesz?

Domyślam się, że zadając to pytanie, Mat siedzi sam w pokoju, na wózku inwalidzkim. Prawdopodobnie drętwieją mu ręce, gdy poprawia koc zsuwający się z kolan.

— To chyba nie jest taka niespodzianka. Nie przekazuj Chrisowi i Clarie. Niech major też tego nie robi.

— Tylko szef ma wiedzieć?

— On i nikt inny. Prześlę instrukcje dla Pita. Ma się ich bezwzględnie trzymać.

Po długim czasie funkcjonowania w ten sposób konspiracja wchodzi w krew. Mam nadzieję, że tak Frank nie dowie się, że już najwyższy czas zacząć się bać. Dobrą strategią jest zaskoczenie.

— A co u ciebie, Mat? — zmieniam temat.

— Mam nadzieję usłyszeć nową, szpiegowską opowieść opartą na faktach.

Uśmiecham się myśląc o tym, jak często zapełnialiśmy tak godziny w biurze. Przynajmniej ja próbowałam mu jakoś umilić czas. Choroba unieruchomiła go tak, że nadawał się tylko do pracy siedzącej a mnie dopadły wyrzuty sumienia. My, którzy robimy realistyczne protezy, mieszanki do przyśpieszonej regeneracji tkanki a nawet praktycznie czytamy w myślach, nie możemy nic zrobić w jego przypadku. Wstyd! Inwestować bardziej w krzywdzenie niż pomaganie.

— Nie obiecuję, ale się postaram. Pamiętaj o instrukcji.

— Już wysłałem. Powodzenia.

— Trzymaj się.

Kończę notatkę i wysyłam ją do Mata. Na razie nie jest kompletna. Uzupełnię dane, gdy je lepiej sformuje. Mam w końcu trochę czasu, przewagę znajomości terenu i kilku ludzi, którzy wiszą mi przysługę. Przynajmniej dwóch, trzech w większości krajów.

Tutaj akurat kiedyś podpadł szefowi jeden policjant w średnim wieku. Sprawa była poważna, bo zarzucono mu szpiegostwo i to prawie z bezsporną winą. A jednak, bezpodstawną. Od kary udało się uchronić niewinnego niemal na chwilę przed wykonaniem wyroku.


Ten sam człowiek pracuje sobie teraz na ciepłej posadce w administracji komisariatu. Dzięki temu mogę liczyć na jego niewielką pomoc, drobną przysługę. Chodzi o przechowanie nieszczęśnika ze statku do czasu przejęcia go przez Pita.

Nie jest łatwo zmusić dwóję nieznających się istot, by sobie zaufali. Żona policjanta, nie ma nic przeciw nowemu lokatorowi, ale on ma. Boris nie daje się przekonać, że to tylko na kilka dni, że ten obcy osobnik nie zrobi krzywdy ani mu, ani jego kobiecie. Usilnie próbuje zapewniać mnie, że zrobi wszystko, by spłacić dług, ale nie zrobi tego. Może próbuje po prostu zapomnieć o tej kiepskiej historii. Próbuje iść dalej.

Jak każdy.

Udaje mi się w końcu go przekonać. Jeśli Pit otrzyma sygnał jeszcze dziś i zbierze w ciągu kilku godzin, może będzie tu już jutro. To w najlepszym przypadku.

Ja i klon będziemy już wtedy w drodze do miasta. Może nawet staniemy oko w oko z Frankiem, gdy on będzie podejmował człowieka. I tak nie zniosłabym widoku przyszywanego brata. Zaraz przypomniałby mi o rodzinie, mężu. Wszystkim, co nie mogło od początku być normalne. Od początku mojego przeklętego życia nie dostałam szansy na zwykły „życiorys". Trudno kogokolwiek o to winić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro

#mistrzyni