Rozdział 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Od dwóch dób jestem zostawiona sama sobie. Nie było posiłków, ani przesłuchań i można to uznać za pozytywy. Poza tym mogę siedzieć w spokoju cały czas. Niestety, szczury postanowiły się wynieść. Ich nie trzyma cela. Skoro nie mają tu jedzenia, muszą znaleźć nowe źródło.

Mrok wzmacnia odczuwanie innymi zmysłami. Najbardziej podoba mi się, jak rozkosznie szmerze woda. Zwykle mnie do niej ciągnie. Do żywiołu, który potrafi przechowywać intencję słów. Do substancji, która potrafi odebrać i dawać życie. Od której wszystko się zaczyna.

Bezwiednie przesuwam palce po włosach i poranionych ramionach. Nie czuję zimna ani ciepła. Nic ponad tęsknotę i spokój. Przeszłość odchodzi w zapomnienie, przyszłość może być tylko lepsza.

I woda. Tym razem kapanie z kranu. Rytmiczne, soczyste, wyraziste. Wydaje mi się, że słyszę świst spadającej kropli w powietrzu. Myślami śledzę jej drogę w odpływie. Gdzieś tam, po tej wyczerpującej drodze, czeka ją ocean. Jest wolność i powrót do kieratu obiegu.

Sen lub nie sen. Wiem, że uciekam. Uciekam, jak zawsze przed bólem. Traktują mnie prądem, jeśli jestem za wolna, jeśli czas ich nie satysfakcjonuje. Zawsze są niezadowoleni. Zawsze wymagają więcej. W ciemności odpoczywam budzona drgawkami po elektrowstrząsach. Jestem dziewczynką. Małym dzieckiem, które nie dostaje miłości. Nie ma szans.

Znów mrok. Znów jestem dorosła i znów dotykam obrączki. Dlatego to robię. Ma być bezpieczny. Będziemy żyć normalnie. Tylko nie wiem, czy to kiedykolwiek się uda.

Przyjaciel. Ludzka, nieludzko wyglądająca dusza w okropnym świecie. Rozumiemy się jakby nasze umysły stanowiły całość. Może to kwestia odpowiedniego wysterowania algorytmów, bo wspieramy się na sobie. Na naszych bólach, radościach, cierpieniach. Są wspólne, akceptowalne do zniesienia.

Cichy szmer informuje, że pojawił się jakiś zabłąkany wędrowiec. To szczur. Wpatruje się we mnie wielkimi, wyłupiastymi oczami i kręci nosem. Pewnie zastanawia się, gdzie jest jedzenie. Postanowili się obrazić? Boją się?

Strach, śmierć i ból. Nieodłączne trio życia. Towarzyszą mu na każdym etapie jak złowrogie mojry. Zawsze.

W moim życiu też mają swoje stałe miejsce. Raz przynoszą ulgę a raz cierpienie, przerażenie, pustkę. Przestaję je liczyć. Myślenie o korowodach roniących łzy, o kamiennych, zapomnianych płytach, to chyba nie dla mnie. Nie dla mnie smutki, których nie da się wypłakać. Tak mnie zaprogramowano.

Strzałka. Trucizna krąży po mojej krwi, ale na mnie nie działa. To moje przekleństwo. Do wszystkiego przywykam. Nawet najsilniejsze odchylenie staje się normą.

— Mój przyjaciel niczego z ciebie nie wyciągnął. Sądziłem, że ja mógłbym to zrobić.

Znam ten głos. Znam i budzi we mnie odrazę, przez wzgląd na to, czego doświadczyłam. Jeszcze kilka minut temu czułam pod opuszkami palców ślady ugryzień i szramy na własnej skórze zdarte paznokciami w szale. Przecież go zabiłam. Aż po rękojeść wbiłam mu sztylet w płuco.

Czułam, jak uchodzi z niego krew i życie. Rozlewała się po moim ciele. Zmazywała splugawienie, jakie mu czynił.

— Nie dziwisz się, że stoję tu, przed tobą?

Nie. Wyłapuję kilka różnic, inny rozkład szram, nieuchwytne detale. Nie jest nim. To klon. Kopia, która chce chełpić się czynami oryginału. Ten tu, w przeciwieństwie o niego, się mnie brzydzi.

— Widzę, że niczemu się nie dziwisz. Wyglądasz na złamaną.

Złamanie a załamanie to dwa różne stany. Załamany człowiek stoi na skraju ostateczności, przed przepaścią bezgranicznego smutku. Idzie w jej stronę. To, co innego niż człowiek złamany. Ten bezradnie poddaje się zalewającej go fali smutku, poczucia beznadziei i braku pozytywów. Jemu można wmówić wszystko.

— Nie zabiłaś mnie. Ja żyję. Znów będę cię truł i to robił. Będziesz błagała o śmierć.

Może dla typów, takich jak on należałoby zmienić definicję człowieka? Człowiekiem bez wątpienia był, ale na pewno nie ludzkim. Przynajmniej takiego udaje.

Mężczyzna wyciąga nóż próbując mi grozić. Nie reaguję, gdy usiłuje nacinać mi gardło. Nie robi tego. Cofa rękę z osłupieniem. Nie zrobi tego. Nie jest nim.

— Sądziłem, że ze mną porozmawiasz, zanim cię zabiję.

To na pewno nie człowiek, którego pozbawiłam życia. On nie rozmawiał, nie wahał się, nie straszył.

— Pamiętasz jeszcze jak się nazywam?

Kieruję wzrok z dala od jego twarzy. Staje się monotonny i nudnawy. Co prawda, nachodził czas, ale nauczyłam się czerpać przyjemność ze stanu niepewności. Mogłam droczyć się z nim dalej.

— Pamiętasz?

Milczenie. Ten zachwycający moment, gdy następuje brak krzyku, szeptu, absencja słów. To w nim można prawdziwie słyszeć i mówić.

— Pamiętasz? — naciska dalej.

Cierpliwości, czekam na odpowiednią okazję. Daje mi ich zaskakująco wiele, aż nie mogę się zdecydować. Bawię się dając mu sztuczne poczucie bezpieczeństwa. Przypomina mysz, która przechodzi obok kota, który udaje, że śpi.

— Jak brzmi moje imię?

Znów wycie. Przeciągłe, nie ludzkie, bez przypisania do żyjącej istoty. Prawie Pies Baskervillów.

— Imię!

Przykłada mi nóż do szyi targany nagłym odruchem. Patrzę na niego: wymuskaną twarz wykręconą w wyrazie nierealistycznej groźby. Mogę się do niego uśmiechnąć, ale rezygnuję.

Wystarczy mi próba zakatrupienia go wzrokiem i obojętnym tonem:

— Nie jesteś Ian. Daleko ci do niego.

W jednej chwili robię kilka rzeczy na raz: wstaję, wytrącam mu z ręki broń, przejmuję ją i wbijam mu trzonek w plecy. Mocno, żeby dobrze poczuł.

— Proszę — słyszę, jak usiłuje opanować drżenie głosu. — Nikt cię jednak nie docenił. Bardzo proszę, możesz mnie zabić.

To chyba coś na kształt rozbawienia. Co za dziecinny pomysł? Pozbawianie życia? Nie muszę dokonywać nad nim osądu. Od tego są inni.

— Na co czekasz? Zabij mnie. — Przechodzi w krzyk szarpiąc się jak potępieniec.

Unieruchamiam go. Coś za bardzo się temu klonowi śpieszy. Może zarzuca sobie to, co zrobił Ian? Czy chodzi o coś innego?

— Zabij.

Zaczyna mnie denerwować. Prostym ciosem pozbawiam go przytomności i siadam obok ciała. Ludzie, tacy jak ja i Ian nie błagają o śmierć. Nie pchają się w jej ramiona z własnej woli. My już nie mamy wyboru. Ja nie mam.

Zdejmuję z mężczyzny sweter, by założyć na siebie. Ta potrzeba nie wynika z nieodczuwanego zimna, ale z nawyku zachowywania pozorów. Czuję się bezpieczniej, gdy odhaczę kilka punktów z listy. To zaniedbanie mogłoby skończyć się śmiercią.

Jeden ze szczurów, prawdopodobnie ten, co wcześniej, znów się we mnie wgapia. W jego mniemaniu otrzymałam coś do jedzenia i on też chciałby dostać kawałek. Muszę przegonić go, po raz pierwszy od początku mojego pobytu. To niegodziwa cena, za towarzystwo, jakie mi zapewniały te gryzonie.

Teraz muszę się przygotować. Kiedy „chłopcy" razem z panem „widać mnie z kosmosu jak zaczynam suszyć zęby" się zorientują, natychmiast urządzą pielgrzymkę do mojej celi. Z pewnością nie ucieszy ich widok żywej kobiety. Mnie ich obecność też by nie uradował.

Patrząc jak mój zakładnik odzyskuje przytomność uzupełniam braki w żołądku pijąc wodę. Nie jest sycąca, ale wystarczy. Kilka łyków serwuję też mężczyźnie, by się dobudził.

— Zabij mnie w końcu.

Knebluję mu twarz jego własną koszulą. Zdecydowanie wolałam go, kiedy był nieprzytomny. Można było jakoś znieść jego towarzystwo.

Wycie. Triumfalne, radosne, pełne otuchy. Nadszedł czas. Nie mogę aż się powstrzymać. Unoszę głowę wydając z siebie własny, niski, wilczy śpiew.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro

#mistrzyni