Rozdział 5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wieczorem na chwilę przyszedł Charlie, by sprawdzić jak się czuję. Fizycznie nie było źle, natomiast psychicznie miałem nadzieję, że zupełnie przypadkiem wpadnę przez okno.
Potem zostałem zaproszony na wspólną kolację (zaproszenie odrzuciłem), a następnie nie-wróżka pokazał mi gdzie były łazienki na piętrze. Na szczęście okazało się, że były tuż obok mojego pokoju. W komodzie były ubrania mojego rozmiaru. Wziąłem więc losową bluzkę i bieliznę. Zaraz po szybkim prysznicu, wróciłem do łóżka.

Jednak przez większość nocy nie zmrużyłem oka. Udało mi się zasnąć nad ranem, lecz niewiele później obudził mnie łupot na schodach. Wstałem zaspany i otworzyłem drzwi. Podszedłem do schodów i spojrzałem w dół.

Tam Kapitan otrzepywał się. Popatrzył się na mnie i się zaśmiał.

- Miałem szybką pobudkę - uśmiechnął się.

I mógł być jeszcze szybszy wstrząs mózgu, odpowiedziałem w myślach.

- Rozumiem - wymamrotałem zmęczonym tonem i przetarłem oczy. - jesteś cały?

- Calejszy nigdy nie byłem! - odparł zadowolony, jakby upadek ze schodów był jakimś osiągnięciem. - Chodź na śniadanie, Vincy.

Nawet nie wiem kiedy zniknął mi sprzed oczu, zanim zdążyłem jakkolwiek zaprotestować.

Westchnąłem i wróciłem do pokoju by się przebrać. Całe szczęście, w komodzie znalazłem czarne ubrania. Wyjąłem T-shirt, jeansy i skarpetki, po czym szybko je założyłem. Gdy już miałem wyjść z pokoju, przystanąłem na chwilę. Kapitan... Tylko Jaco nazywał mnie Vincy.

Tylko starszy kuzyn, Jakub nazywał Vincenta "Vincy". Natomiast Vincent nazywał Jakuba "Jaco". Były to ksywki wymyślone na potrzebę zabaw w tajnych agentów i żołnierzy.

Rozglądnąłem się szybko. Znowu ten głos. Coś jakby lektor, lecz nie do końca. Przęłknąłem ślinę i dłonią przeczesałem moje czarne włosy.

Nie wiem co tu się odpierdalało i nie byłem pewny czy chcę wiedzieć. Opcji było wiele, między innymi możliwe, że oszalałem lub jakiś demon się na mnie uwziął.

Lub to serio jest jakaś książka lub film.

Tą ostatnią myśl jednak wypchnąłem z głowy. Zbyt podchodziła pod szaleństwo.

Wziąłem głęboki wdech i wyszedłem z pokoju, po schodach do salonu a następnie do kuchni. A raczej kuchnio-jadalni.

Po lewej był blat razem z kuchenką i zlewem. Szafki znajdowały się zarówno nad jak i pod blatem. Na środku stał duży, okrągły stół. Podłoga składała się z jasnych kafelek. Po prawej znajdowało się wielkie okno, przez które było widać ogród. Ściany i drzwiczki szafek również były jasne, coś w stylu beżu jakbym miał zgadywać nazwę. Natomiast blat, stół, zlew i kuchenka były czarne.

W pomieszczeniu był już Xavier, Charlie i Milo. Znajdował się tu również jeszcze jeden chłopak. Wydawał się być blisko mojego wieku.

Był parę centymetrów wyższy ode mnie i miał rude, rozczochrane włosy. Pod jego piwnymi oczami były cienie, jakby nie spał od kilku dni co najmniej. Smukła twarz nie wyrażała żadnych emocji. Na dłoniach i przedramionach miał dość widoczne żyły. Ubrany był podobnie jak ja, tyle że jeszcze miał zieloną, rozpinaną bluzę.

To był pewnie Vertex, o którym Xav wspomniał wczoraj. Zmiennokształtny. Mimo, że jeszcze do mnie nie podszedł, wydawał się być na swój sposób irytujący.

Milo uśmiechnął się do mnie, jednak był zajęty rozmową z Charlie. Mówili coś o roślinach i ogrodzie. Kapitan natomiast stał przy blacie i szykował śniadanie. A Vertex... Vertex po prostu był, podobnie jak ja.

Podszedłem niepewnie do Kapitana.

- Pomóc w czymś? - zapytałem.

- Nie, spokojnie. Posiłkami i kuchnią zajmuję się tylko ja, Milo i czasem Charlie - odpowiedział, skupiając się na krojeniu warzyw.

Albo czymś warzywopodobnym. Nie byłem pewny jak wiele rzeczy różniło się tutaj od ludzkiego świata.

Xav odwrócił się i spojrzał na rudowłosego.

- Vertie, możesz już usiąść razem z Vincy. Zaraz będzie gotowe - rzekł po czym wrócił do krojenia.

Vertex westchnął.
- Mówiłem, żebyś mnie tak nie nazywał - powiedział lekko zirytowanym tonem, jednak usiadł przy stole tak jak go proszono.

Po chwili wahania się, również zasiadłem przy stole. Wyciągnąłem rękę w stronę Vertiego na powitanie.

- Jestem Vincent.

Chłopak spojrzał na mnie z góry na dół, nie próbując nawet uścisnąć mojej dłoni. Gdy zobaczył kropkę na mojej ręce, jego wzrok zmienił się w coś rodzaju zniesmaczenia.

- Vertex - odpowiedział sucho.

Opuściłem rękę i kiwnąłem głową. Z nim zdecydowanie się nie polubię.

Po kilku minutach wszyscy już siedzieliśmy przy stole i jedliśmy śniadanie. Na szczęście mimo, że warzywo i pieczywo wyglądało trochę inaczej niż ludzkie, smakowało równie dobrze.

Gdy wszyscy już zjedli, Kapitan poprosił Milo by ten zabrał mnie na pierwszy trening. Oczywiście i tym razem nie miałem wyboru, nic nowego.

Aula, aka "sala treningowa", wyglądała jak ta w szkole. Po jednej stronie trybuny, po drugiej puste miejsce. Gdzieś na boku były też drabinki i składzik.

W końcu stanąłem twarzą w twarz z Milo. Okazało się, że wcale nie był tak niski, jak mi się wydawało gdy patrzyłem na niego z okna. Był mojego wzrostu, około sto siedemdziesiąt dwa centymetry. Oczy miał niebieskie z kocimi źrenicami. Były hipnotyzujące na swój sposób. Przypadkiem zauważyłem, że też miał kropkę na przedramieniu, tuż obok nadgarstka. Tak jak ja. Tyle, że jego kropka była biała.

Milo westchnął i rozciągnął się poprzez uniesienie rąk. Wyglądał na dość zrelaksowanego.

- Miałeś już kiedyś jakąś styczność z magią? - zapytał w końcu.

Pokręciłem głową.

- Oprócz tego, że kiedyś nad morzem prawdopodobnie jakaś syrena chciała mnie utopić, to nie - odrzekłem.

Jego mina spoważniała i spojrzał na mnie.

- Słyszałeś jej śpiew? - choć mina pozostała poważna, bez konkretnych emocji, jego głos zdradził jego niepokój.

- Nie, nie - zaprzeczyłem. - byłem dzieckiem i bawiłem się niedaleko brzegu morza.

- Ach... To raczej nie syrena, one wolą głębokie wody. To była pewnie jakaś wodna Fae lub nimfa - machnął ręką.

Nie syrena, więc omińmy fakt, że prawie zostałem zabity. Świetny plan.

- One nie raz porywają dzieci do Międzyświata lub własnych krain. Jak silne dzieci to żeby je wychować, jak słabe to żeby je zjeść - ciągnął dalej. - ty, jako czarownik, należysz do tej pierwszej kategorii. Więc nie ma co się martwić. Syrena mogłaby ci namącić w głowie swoim śpiewem, a tak to luz.

No ja w tamtym momencie nie czułem się jakby to był "luz", chciałem odpowiedzieć lecz się powstrzymałem.

Usiadłem na trybunach, słuchając wykładu. Ten jednak był, o dziwo, dużo ciekawszy niż te na uczelni.

- Zanim przejdziemy do praktyki, to trochę teorii. Jestem zdania, że czarownik powinien się umieć bronić nie tylko magią. Do sztuk walki jednak przejdziemy później - Milo zaczął brzmieć na trochę znudzonego, jakby opowiadał to samo tysiące razy. - czy wiesz co rani na przykład Fae?

- Nazwanie je wróżką - palnąłem bez zastanowienia.

Czarownik zaśmiał się cicho.

- Tak, tak. Nienawidzą tego. Uważają, że to zbyt bajkowe - potwierdził trochę rozbawiony. Szybko jednak spoważniał. - lecz raczej miałem na myśli, czym się przed nimi skutecznie bronić?

Zapadła cisza. Wiedziałem jak zabić wampira, przynajmniej z legend. Czy jak sobie radzić z wilkołakami - tu głównie wsparły mnie seriale. Lecz Fae? Nie miałem bladego pojęcia. Oczywiście najskuteczniejsza prawdopodobnie byłaby broń palna lub połączenie benzyny z ogniem. Wątpię jednak by w tym całym fantasy to się sprawdziło.

Blondyn uśmiechnął się lekko.

- Żelazo. Mimo, że Charlie jest tylko częściowo Faery, to musieliśmy wymienić wszystkie klamki tutaj z żelaznych na inne metale. Żelazo go parzyło.

Skinąłem głową na znak, że przyjąłem wiadomość.

Milo dalej coś tam gadał, pewnie coś dość istotnego. Zamiast jednak się skupić na tym jak przed czym się bronić, mój umysł odleciał w inną stronę. .

- Fae są zazwyczaj małe, nie? - zapytałem w końcu, przerywając wykład.

Czarownik spojrzał na mnie zaskoczony, nie spodziewając się tego pytania.

- Tak - potwierdził ostrożnie.

- Dużo mniejsze od ludzi?

- Zazwyczaj tak.

Zmarszczyłem brwi. Starałem się nie zadać tego pytania, naprawdę bardzo się starałem. Czasem jednak po prostu mówiłem to co myślałem, szczególnie jak poczułem się z kimś zbyt komfortowo.

- Jak zatem powstają hybrydy jak Charlie? Wiesz...

Czubki palca wskazujący i kciuka lewej ręki złożyłem razem. Następnie palec wskazujący wsadziłem w powstałą dziurę.
Policzki blondyna zaczęły się robić czerwone.

- Jakby różnica rozmiarów mogła by być tu przeszkodą, nie?

Milo odchrząknął.

- O to... O to możesz zapytać Charlie. Nie jestem ekspertem w rozmnażaniu się istot między różnymi rasami - starał się zachować profesjonalny ton głosu. - Myślę, że musisz sobie utrwalić dzisiejszą teorię. Spotkamy się po obiedzie na naukę walki wręcz.

Vincent, ty idioto.

Obiad wyglądał podobnie jak śniadanie. Kapitan coś kroił, Milo i Charlie gadali o roślinach a Vertex zabijał mnie wzrokiem. Nie wiedziałem co go ugryzło.

Typowe "Rudy się nie dostał", czy jak?

Nie wykluczałem tej opcji.

Po obiedzie znów spotkałem się z czarownikiem na auli. Nastąpiła niezręczna cisza. Przynajmniej dla mnie, Milo wyglądał jakby już zapomniał o wcześniejszej rozmowie.

- Zanim zaczniemy... - zacząłem nieśmiało.

- Tak, tak. Nie przejmuj się. Rozumiem, że mogłeś być ciekawy - blondyn odrzekł z uśmiechem.

Że co?

Ja tu się paliłem ze wstydu przez kilka godzin, a ten zwykłe "Nie przejmuj się"? Z jednej strony spoko, z drugiej...

- Przejdźmy do walki wręcz. Znasz jakieś sztuki walki? - kontynuował jak gdyby nigdy nic.

- Zaliczyłem parę pięści w twarz za wyglądanie jak gej, jeśli to się liczy - wzruszyłem ramionami.

Czarownik uniósł jedną brew na moment.

- ech, ludzie - w końcu stwierdził z westchnieciem.

Brzmiało jak typowe "ah, women (emotka filiżanki)" z memów.

- Wracając. Wykład był z rana i tak będzie co rano. Popołudniami będą treningi typu sztuki walki. Do magii jeszcze przejdziemy.

Skinąłem głową na znak, że zrozumiałem i przyjąłem do wiadomości.

- To wskakuj na środek. Pomogę ci z rozgrzewką a później krótki sparing - powiedział, a później dodał z uśmieszkiem - będę delikatny.

Z jakiegoś powodu brzmiało to jak kłamstwo.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro