Osobista porażka
***Wojtek***
Kiedy tak czasem wracam myślami do tego, jak wyglądało moje życie kilka pierwszych dni po wypadku. I jeżeli mam być szczery w stu procentach, jest mi żal siebie samego. Nie były to łatwe momenty. Przeciwnie, mam chwilami wrażenie, że nic trudniejszego nigdy później i wcześniej nie przeżyłem. Gotów jestem zaryzykować stwierdzenie, że było to takie moje osobiste katharsis. Od totalnej rozpaczy, przez bunt i wyparcie, wieńcząc to wreszcie akceptacją i pogodzeniem się ze swoim położeniem- jak mi się wtedy wydawało- absolutnie beznadziejnym i wręcz zupełnie uniemożliwiającym mi jakkolwiek godną egzystencję.
Tymczasem...chyba nie był to moment jakoś szczególnie pozbawiony sensu. Sporo mnie nauczył, chyba przede wszystkim tego, żeby z niektórych rzeczy za szybko się nie cieszyć.
Bo są bardzo ulotne. Na tyle, że w większości przypadków wystarczy tylko jedno słowo za dużo, żeby to stracić.
Wtedy wydawało mi się, że nie mam, za co być wdzięczny. Bo co, za to, że jestem w stanie chodzić, jeździć na rowerze i deskorolce? Śmieszne, prawda?
Tak wtedy myślałem. Chociaż...nie. Nie myślałem. Byłem o tym święcie przekonany. Niemal tak samo bardzo, jak o tym, że niebo jest niebieskie.
I jakież było moje zdziwienie, kiedy to moje fundamentalne przekonanie legło w gruzach prawie jak Wrocław i Opole podczas powodzi tysiąclecia na początku sierpnia '97.
A więc ogromne. Kiedy ocknąłem się po operacji, bez władzy w praktycznie połowie swojego ciała, myślałem, że to koniec. Że już nic dobrego nigdy mnie w życiu nie spotka. Nikt nie pokocha. Nie będzie chciał spędzać czasu, bojąc się do mnie zbliżyć, jakbym był trędowaty.
I tu kolejne zaskoczenie, bo okazało się, że znalazła się kobieta, która odważyła się zrobić do mnie krok i podejść bliżej. Zresztą, nie tylko ona. Michał przecież też.
***
Pierwsze tygodnie życia w nowym mieście? Zaskakująco przyjemne. Dianka odnalazła się w nowej szkole, a Amelka zaczęła pracę w szpitalu u boku Religi. Jest zadowolona. Mówi, że ciepło ją tam przyjęli, doceniają jej pracę i to, jak bardzo jest w nią zaangażowana i profesjonalna. Nikt nie wytyka jej młodego jak na lekarkę wieku i nie zakładają a priori, że radzi sobie na bloku gorzej niż starsi ,,koledzy".
Czekamy na nią z małą, jak zawsze, czytając książki, podczas gdy w piekarniku grzeje się dla niej obiad.
Słychać chrobot klucza w zamku, a potem charakterystyczne zawołanie:
- Już jestem!
Niby słyszymy te dwa słowa codziennie, ale dziś brzmią jakoś...inaczej. Wręcz niepokojąco. Jakby na krtani zalegała jej jakaś niebotycznie wielka kluska, uniemożliwiająca normalne mówienie.
- Wszystko ok? - zagajam, lekko się wychylając.
Przekracza próg salonu i już wiem, że moje pytanie było zupełnie niepotrzebne.
- Mamo, co się...- usiłuje zapytać Diana zbita z pantałyku.
Po Amelii gołym okiem widać, że nic nie jest ok. Ma oczy pełne łez. Ręce jej się trzęsą, jakby trzymała coś bardzo ciężkiego.
- Do siebie- rzucam do Diany i wydaje mi się, że jest w moim tonie coś ostrego. Pewien niezbyt sympatyczny rodzaj automatyzmu. Później ją przeproszę, obiecuję sam sobie w myślach.
- Co się stało?- pytam żonę.
- Umarł mi pacjent. Zabiłam, kurwa, człowieka. Rozumiesz?
- Co? - wyrywa mi się.
- Tak, dobrze słyszałeś. Mam krew na rękach.
Ze świstem wciąga powietrze przez usta, a potem chwyta dłonią dzwoniący telefon.
- Tak, szefie?- obiera, za wszelką cenę usiłując się uspokoić.
Przez moment słucha, a potem włącza tryb głośnomówiący, zapewne na polecenie lekarza.
- Słuchaj mnie teraz - nakazuje tonem wojskowego, którym wymaga pozbawionego jakiegokolwiek sprzeciwu wykonywania dyktowanych poleceń.- Nie zrobiłaś nic złego. Tego krwotoku po prostu nie dało się zatamować. Nie było wyjścia.
- Zawsze jest jakieś wyjście, doktorze.
- Rozumiem. Ty jeszcze jesteś młoda. Masz głowę pełną wzorców ukazujących lekarzy jako super bohaterów, podobnie ponoć zresztą mają początkujący prawnicy, ale...prawda jest taka, że jesteśmy tylko ludźmi.
***
- Lepiej ci już trochę?-pytam z troską. Amelia wygląda już trochę lepiej, ale nadal odrobinę tak, jakby ją coś mocno przybiło.
- Serio? Umarł przeze mnie człowiek, a ty się mnie pytasz, czy mi z tym lepiej? Nie, nie jest mi lepiej. To moja największa osobista porażka.
- Przecież rozmawiałaś z...
- No i co z tego, że rozmawiałam? Pacjent umarł przeze mnie i nikt mi nie wmówi, że było inaczej.
- Kochanie, to nie była twoja wina. Tak się czasem po prostu zdarza.
Hej!
Znowu Wam znikam, ale spokojnie, wrócę w przyszły poniedziałek:)
Widzimy się zatem za nieco ponad tydzień:)
Mam nadzieję, że mimo ponurej tematyki, rozdział Wam się podoba<3
Do następnego!
P.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro