13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Negrito wepchnął Salem na jej miejsce - po czym zajął swoje w awionetce, wynajętą u człowieka, którego nazwisko już dawno wyleciało mu z głowy. Przecież szef mówił, by nie oszczędzać na wydatkach, jeśli chodzi o sprowadzenie niepokornej wnuczki z powrotem do Kolumbii.

"To i tak dobrze, iż młodemu Velazquezowi, chce się mieć przechodzony towar za żonę"- Negrito w myślach śmiał się z naiwności "rogacza".

Z rozbawieniem pomyślał o jego minie, podczas nocy poślubnej, gdy to facet zyska niepodważalny dowód, że nie był "tym pierwszym" w życiu swej narzeczonej. Francuz, to jest ten, no..., Jean, przynajmniej skorzystał przed śmiercią. Ale nie musiałby umierać, gdyby powstrzymałby się od sięgania po cudzą własność. Ot, święta prawda!

– Nie będzie próbowała fikać? – upewnił się Negrito, krępując drogocennej "przesyłce" dłonie, żeby nie wymyśliła czegoś, co by mu się nie spodobało, delikatnie mówiąc.

Gdy nie otrzymał odpowiedzi, wzruszył jedynie ramionami na znak, że i tak ona go nie obchodzi. Uruchomił silnik i po chwili, awionetka wzbiła się z buczeniem w powietrze.

Jean - Charles próbował otworzyć oczy, lecz uniesienie ważących chyba z tonę, powiek okazało się zadaniem nie do wykonania. Dziwne dźwięki, których pochodzenia nie umiał rozpoznać, otaczały młodego lekarza niemal z wszystkich stron. Tupot dziecięcych stópek, hałas... Przeciągły dźwięk, coś jakby wycie wilka, połączone z lamentem. Ale skąd ten wilk się tu wziął???

Ostatnim, co zarejestrowała jego gasnąca świadomość, była troska ojca o synka, i o Sa... nastała ciemność, nie czuł niczego, oprócz pragnienia poddania się jej całkowicie. W końcu ogarnęła go, zsyłając błogosławieństwo snu.

– Dzięki Bogu! – nieprzyjemny, chropowaty głos, należący do mężczyzny, przedarł się przez ciężką zasłonę, niczym gęsta mgła, która spowijała umysł Jeana. – Mój syn będzie żył! Panie doktorze, czemu ma pan taką dziwną minę? Nie cieszy pana dobro pacjenta? Jest może coś o czym nie wiem?

– Niestety – lekarz zawahał się, zanim udzielił odpowiedzi.

Niby nieświadomy, to i tak Jean-Charles poczuł rosnący w jego sercu lęk. Wolałby nie słyszeć teraz żadnych złych wieści. A co z Salem? Xavierem? Gdzie oni są?

– Pańskiego syna czeka długa rehabilitacja, ale i tak nie odzyska pełnej sprawności w prawej ręce. Proszę mi wybaczyć, ale nigdy nie próbuję dawać nikomu złudnej nadziei na odzyskanie zdrowia, jeśli to niemożliwe.

– Psychologiem mógłby pan zostać, umie pan pocieszać ludzi! – znowu chropowaty głos, który wzbudzał w rannym mężczyźnie większe obawy, niż nadchodzące widmo bycia niepotrzebnym i balastem dla wszystkich. – On będzie kaleką?

Towarzystwo, w którym obracał się i jeden i drugi z panów Delacroix, nie lubiło "ludzi z usterką", bo nie pasowali do idealnego świata, który wykreowała sobie socjeta. I to właśnie obwieścił "zdruzgotany ojciec" lekarzowi, prowadzącemu leczenie jego syna.

– Ja bym tego tak nie ujął! – zaoponował stanowczo doktor.– Przecież pański syn ma niesprawną rękę, a nie mózg, czy serce! Niewykluczone, że przysłuchuje się naszej rozmowie, choć my nie dostrzegamy tego oznak...

Henri Delacroix nie pozwolił doktorowi dokończyć zdania, wypadł jak burza z półprywatnej sali, w której leżał na łóżku chory syn. Robiło mu się niedobrze na samą myśl, że nie będzie mógł się już nim pochwalić. Osoba na odpowiedzialnym stanowisku, zawsze budzi w innych respekt oraz podziw. Teraz marzenia Henriego o pławieniu się w poważaniu "szaraczków", rozwiała się jak sen...

– Parszywa Salem!– burknął do siebie, gdy zdyszany zatrzymał się przed głównym wejściem do szpitala, musiał zaczerpnąć spory haust świeżego powietrza.

Musiał myśleć jasno, by zastanowić się, co zrobić i jak postąpić dalej. Może nie powinien ratować życia Jeanowi, gdy wiedziony niezrozumiałym impulsem, postanowił go odwiedzić wczorajszego dnia, i czym prędzej wyperswadować grzeszny związek z tą dziewuchą z Kolumbii? A może to ona go zraniła i uciekła, przestraszona własnym występkiem? Xavier wciąż powtarzał słowa "zły pan", więc pewnie znalazła sobie wspólnika!

– No i co ja teraz powiem moim przyjaciołom? – zastanawiał się Henri, bezwiednie pocierając kciukiem szpakowatą skroń.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro