49.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Czasami Marek z prezesa Maciejewskiego stawał się najbardziej bubkowatym Bubkiem. Zwykle normalny, konkretny i merytoryczny facet, nawet chwilami błyskotliwy, przeistaczał się w kłótliwego i czepialskiego o każdy szczegół fanfarona.

Zdarzyło jej się to kilka dni później: skrytykował jej pomysły na nowe funkcje w projektowanym systemie. Próbowała go przekonać. Ale gdy użył argumentu poniżej pasa:
- Czy ty to robisz specjalnie, żeby zapewnić mężowi robotę i większy zarobek?
popatrzyła na niego i, odchyliwszy się do tyłu na krześle, odparła lodowato:

- Jeśli tak uważasz, to zdejmij mnie z uczestnictwa w zespole projektowym. Wyślę ci wszystko, co mam na temat nowego systemu i daj to komuś innemu.
- Nie mogę! To była decyzja głównego prezesa. A chętnie bym to zrobił. Myślisz, że fajnie się czuję, jak z mężem prawie nie spuszczacie z siebie wzroku?!

Popatrzyła na niego zaskoczona:
- Ty... jesteś zazdrosny? O mnie?!
"No, a co myślisz? - prawie krzyczał w myślach. - Odeszłaś z domu, to znalazł sposób, żeby cię widywać. Dlatego główny prezes dokoptował cię do zespołu. Na spotkania projektowe przychodzi sam Stawicki, zamiast wysyłać kierownika projektu. I dlatego spotkania odbywają się u nas, mimo że przecież można je robić zdalnie".

Ale zachował te myśli dla siebie. Pamiętał, jak bardzo Anka była sfrustrowana, gdy dowiedziała się, że to za sprawą męża została kierownikiem zespołu.
"Ona jest jeszcze taka naiwna. - myślał z czułością, ale i odrobiną lekceważenia. - Obowiązki służbowe ogarnęła tak dobrze, że aż dziw, ale te wszystkie zależności, polityczne czy związane z interesami, umykają jej. Nadal myśli, że podstawą kariery są kompetencje".

Zastanawiał się, o czym Anka teraz myśli. Znał to jej spojrzenie "w głąb siebie", znamionujące poważne zastanowienie.

A ona, urażona jego podejrzeniem, może wynikającym z zazdrości, a może z czegoś innego, układała plan poradzenia sobie w tej sytuacji.
"Maciejewski walnął głupotę - myślała. - Ale jeśli inni też tak uważają? To głupie, bo Wiktor w takich kontraktach jak ten, może wybierać i przebierać. Ale ludzie swoje wiedzą..."

***
Na następne spotkanie wzięła Natalię:
- Kierownik Szczypińska została wprowadzona przeze mnie w temat. Na wypadek, gdybym nie mogła uczestniczyć w spotkaniach. - oświadczyła w odpowiedzi na pytające spojrzenia prezesów. - Temat nowego systemu jest na tyle ważny, że w razie mojej absencji zamiast mnie będzie uczestniczył w pracach ktoś inny, zorientowany w naszych potrzebach. A kierownik Szczypińska, jak państwo wiecie, jest doświadczonym pracownikiem i z pewnością wniesie duży wkład w prace projektowe.

Ponieważ oświadczyła to na spotkaniu, nikt nie podniósł głosu sprzeciwu. Tylko Wiktor, który wszedł w trakcie jej przemowy, podniósł nieznacznie brew.

Natalia dopiero dziś mogła przyjrzeć się uważnie mężowi Anki. Stawicki robił silne wrażenie i z pewnością potrafił być cenionym sojusznikiem albo trudnym przeciwnikiem. Zarówno w interesach jak i prywatnie.

"Anka jest strasznie dzielna, że daje odpór komuś takiemu. - pomyślała. - To zupełnie inna liga, niż na przykład mój Janek".

"Zupełnie inna liga" swobodnie czuł się podczas spotkania; był moment, że praktycznie przejął jego prowadzenie. Nakreślił dotąd zrobione prace, zademonstrował prototyp systemu, odniósł się do propozycji kolejnych funkcjonalności. Równie swobodnie rozmawiał z pracownikiem IT "po informatycznemu", jak i z resztą obecnych "po ludzku".

Kiedy zaproponował dalszy harmonogram prac, jedynie Anka zaoponowała. Czekała przez chwilę, żeby wypowiedział się któryś z prezesów. Wskutek ich milczenia, przerwała Wiktorowi w pół słowa:

- Przepraszam bardzo, ale tydzień, który pan wskazał jako kluczowy do testowania, nie jest optymalny dla mojego biura. Akurat w tym czasie kończy się okres sprawozdawczy, musimy przeanalizować dane, przygotować zbiorcze materiały i prezentacje. Jeśli moje biuro, albo choćby któraś z nas - tu wskazała siebie i Natalię - ma rzetelnie uczestniczyć w testowaniu, to proponuję albo tydzień wcześniej, albo dwa tygodnie później.

Wiktor znów nieznacznie uniósł brew. Anka jako kompetentna i rzeczowa dyskutantka znów go zaskoczyła. Przywykł, że prezesi agencji jedli mu z ręki. Nie spodziewał się więc oporu ze strony nikogo na niższym szczeblu.

- Popieram zdanie dyrektor Stawickiej. - odezwała się jej współpracownica, którą pamiętał spod teatru.

Wzruszył ramionami. Z jego strony zmiana terminu testowania nie miała większego znaczenia:

- Możemy umówić się na wcześniejszy tydzień - zanotował w laptopie. - Jeśli panowie prezesi to potwierdzają?

Maciejewski skinął głową. To on był wpisany jako kierownik projektu ze strony centrali agencji i jego zdanie było kluczowe. Zirytował się na wystąpienie Anki, jako nieuzgodnione z nim, choć po namyśle przyznał jej rację. Jej biuro naprawdę nie będzie miało czasu. Ona, jako angażująca się we wszystkie prace szefowa, również. Ale nie mógł pozwolić na taką samowolę. Dlatego zatrzymał je obie po spotkaniu:

- Bardzo proszę, żeby panie najpierw ze mną uzgadniały propozycje zmian w harmonogramie. - w jego głosie zabrzmiały stalowe tony. - To ja jestem odpowiedzialny za prace.

- Przepraszam, panie prezesie - Anka popatrzyła mu w oczy. - Ale nikt nie zaoponował na propozycje prezesa Stawickiego, a nie chciałam zaakceptować czegoś, z czego później nie mogłybyśmy się wywiązać.

Miała rację. To on powinien był zwrócić na to uwagę.

- W przyszłości dołożymy starań, żeby najpierw z panem omawiać takie sprawy - poparła ją Natalia.

Nie pozostało mu nic innego, tylko się z nimi zgodzić. Choć nadal urażało jego godność, że pracownice się wypowiedziały bez jego akceptacji. I fakt, że jedną z nich była Anka, w tym wypadku niewiele zmieniał.

***

"Zjedzmy razem obiad, Ty wybierzesz czas i miejsce" - napisał do niej.

Projekt "Odzyskać żonę" szedł jak po grudzie. Anka wymykała mu się. Uprzejma, obojętna, neutralna. Myślał, że przełamie tę obłą i gładką powierzchnię, zmuszając ją - za pośrednictwem szefa agencji - do udziału w zespole projektowym. Że będzie zmieszana, wytrącona z równowagi. Nic z tych rzeczy! Owszem, trochę zmieszania dało się zauważyć. Ale jego Kota była opanowana, konkretna, rzeczowa. Odzywała się mało, ale słuchała uważnie.

Jeśli nawet mieszała się pod jego spojrzeniem, nie wpływało to na jej koncentrację na zadaniu. Był z niej dumny. Szczególnie dziś, gdy samodzielnie dała mu odpór.

"Kota wyrosła. Stała się interesującą partnerką. Szkoda, że tego wcześniej nie zauważyłem." - kajał się w myślach. Pożałował ostatnich kilku lat, straconych na szukanie podniet poza małżeństwem, gdy w domu miał sensowną i inteligentną kobietę. Wystarczyło ją dostrzec w tej bezproblemowej "żonie ze Stepford".

No cóż, nie on jeden popełnił taki błąd. Przypomniał mu się stary polski film "Irena do domu", gdzie filmowy mąż również hamował zawodowe chęci zony. A ta starała się realizować zawodowo poza jego wiedzą. Zupełnie jak Kota.

A Kota długo kazała mu czekać na odpowiedź. Dopiero po ponad pół godzinie dostał smsa ze zwrotną informacją. A kiedy go czytał, uśmiechnął się:

"Klasyczna, o siedemnastej. Załatw stolik".

***

Jeszcze niedawno to nie on czekałby na nią, tylko odwrotnie. I to ona rezerwowałaby stolik, otrzymawszy od niego smsa z poleceniem. To odwrócenie ról wydało mu się nawet zabawne. Oczywiście, nie trudził się osobiście; w końcu ma od tego sekretarkę. Ale sam fakt, że teraz to Kota wydawała mu polecenia, był tak irracjonalny, że nawet nie potrafił się obruszyć.

Przyszła odrobinę spóźniona, z rozwianymi włosami i lekko rozmazanym makijażem.
"Ustom też przydałoby się pociągnięcie szminką" - pomyślał. Kiedyś zwróciłby jej uwagę.
"Zresztą, kiedyś sama by tego pilnowała." - pomyślał drzemiący w nim esteta.
Anka wydawała się zdenerwowana. Usiadła i odłożyła torebkę na wolne miejsce:
- Jestem. Przepraszam za spóźnienie.

Tylko tyle. Nie przepraszała mocniej, nie tłumaczyła się. Usiadła i zaczęła przeglądać menu, przyniesione przez kelnera. Wybrała sałatkę z kurczakiem, herbatę o smaku pomarańczy i kieliszek czerwonego wina.
A później popatrzyła na niego spokojnie, choć z nutką ciekawości w oczach:
- Prosiłeś o spotkanie. O czym będziemy rozmawiać?

- O niczym szczególnym. - odparł. - Chciałem zjeść z tobą obiad, porozmawiać. Nie mamy od dawna okazji. Nie mieszkasz w domu, a telefonów też często nie odbierasz.
- To prawda. - potwierdziła. Znów tylko tyle: ani nie rozwinęła tematu, ani nie zamierzała się tłumaczyć. Obła, gładka, bez możliwości zaczepienia.

- Bardzo mi się podobasz jako dyrektor. Jesteś zawsze przygotowana, punktualna, kompetentna i zaangażowana. Przydałabyś mi się w firmie. - zaczął.
- Znów "na papierze"? Nawet bez własnego biurka? O zakresie obowiązków nie wspominając? - prychnęła.
Nie mogła mu darować tamtej sytuacji po studiach, gdy uwierzyła, że będzie u niego pracować. I gdy nikt się nią nie przejął, nie wskazał miejsca, nie dał roboty.

- Mówiłem ci, że zdarza mi się podkupić ludzi z innych firm. I z urzędów. - skontrował spokojnie. - Ciebie potraktowałbym tak samo.
- Nie, dzięki. - odparła. - Niezależność bardzo mi się podoba. Choćby taka niewielka. Ale od czegoś trzeba zacząć.
- A na czym skończyć? Co zamierzasz? - skwapliwie chwycił nadarzającą się okazję.

- Jeszcze nie wiem. Na razie dobrze mi tu. Ta praca bardzo dużo mi dała. A awanse wymagają ode mnie szybkiego uczenia się.
- No właśnie, szybko awansowałaś. - zauważył. - I to dwa razy.
- Pierwszy awans zawdzięczam tobie. - skrzywiła się. - Tak, wiem o tym. I wiem, dlaczego to zrobiłeś. Ale summa summarum, poradziłam sobie. Chociaż miałam nie dać rady, przestraszyć się i wrócić do domu.

Teraz to on się skrzywił. Nie chciał, żeby wiedziała, skoro jego plan nie wypalił.
"Ciekawe, który z tych pożal-się-boże-prezesów się wygadał".

- Ale dałam radę. - uśmiechnęła się, dumna z siebie. - Więc chyba ostatecznie powinnam ci podziękować.
W jej głosie nie było niczego, co nawet przy dużej dozie dobrej woli możnaby nazwać wdzięcznością.

- Drugi awans to już nie moja sprawka. - potwierdził. - Prezesi muszą cię bardzo cenić. Szczególnie ten młody, jak mu tam... Maciejewski... - starał się, żeby jego głos brzmiał neutralnie:
- Wydaje się być bardzo tobą zainteresowany. Czy on naprawdę jest tylko twoim szefem?

Podniosła głowę i popatrzyła na niego gniewnie:
- Cóż to zapytanie?! A ty, dla swoich asystentek, obecnej i poprzednich, dla Charlie i innych pracownic, jesteś tylko szefem?

"Dobra jest - pomyślał. - Potrafi się odgryźć."
Wolał tego tematu nie kontynuować, choć kiedy widział spojrzenia, jakie tamten młody posyła Kocie, to szlag go trafiał. I miał ochotę wyposażyć nowo projektowany system w takiego wirusa, który przemieliłby wszystkie dane agencji w niestrawną papkę.

- Chcesz wrócić do domu? Rozwieść się? Czego tak naprawdę chcesz? - cisnął.

- Wrócę do domu. - westchnęła. - Jak tylko nabiorę pewności, że poradzę sobie z tobą. Przynajmniej na chwilę, żeby zastanowić się, co dalej.
Zabrzmiało smutno. I nieładnie. Choć zdawał sobie sprawę z faktu, że szczerze. I odważnie.

"Anka naprawdę bardzo się zmieniła przez te pół roku - pomyślał. - Nabrała odwagi, zdecydowania, pewności siebie".
- Naprawdę byłem aż tak zły? - pogrywał na krawędzi.
Ryzykował. I wiedział o tym. Gdyby mu przytaknęła, znalazłby się w dużo gorszej sytuacji negocjacyjnej.

Na szczęście, dała się złapać w pułapkę. Jej oczy uciekły w bok, jak to się często dzieje, gdy człowiek sięga pamięcią w przeszłość:
- Bywałeś. Czy "aż tak", to zależy od definicji. Czasem było mi trudno. - przyznała. - Ale też bywało mi z tobą cudownie. I tych cudownych chwil było więcej, niż tych trudnych. - zakończyła pewnie. - Więc nie. Aż taki zły nie byłeś.

Udało się! Dostał wyłom w tej obłej powierzchni:
- Cóż więc mogłoby cię przekonać, żebyś wróciła do domu?
Pytał tonem spokojnym, jakby od niechcenia.

Znów się zastanawiała. A skoro go nie zbyła od razu, pocieszał się, że jest nadzieja na poprawę ich stosunków.
- Spokój i poszanowanie mojej osoby. Jako kobiety, żony, pracownika. Zrozumienie, że mam prawo decydować o sobie i o tym, co robię. I czego nie.

Przy ostatnich słowach wzruszyła ramionami. Nagle poczuła się zmęczona. Tłumaczyła mu to któryś kolejny raz. Jeśli on tego nadal nie rozumie, to bez sensu jest taka rozmowa.
Ale chciała zrobić wszystko, co w jej mocy, żeby osiągnąć spokój w tym małżeństwie.

"Czy tylko spokój? - szeptał jej jakiś niepoprawny, romantyczny chochlik. - Czy może miłość i szczęście? Pamiętasz, jaka byłaś przez wiele lat zadowolona z życia? Przy jego boku?"

Pokręciła głową, próbując wyrzucić z głowy tamte uporczywe myśli. Koniec z tym! Osiągnęła coś, zbudowała swój świat, nie zamierza wrócić do dawnej złotej klatki!

Odsunęła stanowczym ruchem talerz z sałatką. Odechciało jej się jeść:
- Po co właściwie o tym rozmawiamy? Czemu się spotkaliśmy? Nie wierzę w to, co powiedziałeś, że chciałeś spędzić ze mną trochę czasu.

- Jesteś taka nieufna. - powiedział miękko. - Ostatnio spędziliśmy bardzo miłe popołudnie. Pamiętasz? Rozmawialiśmy, wspominaliśmy dawne czasy, oglądaliśmy zdjęcia... Fajnie było.

A później, patrząc na nią równie miękko, dodał cicho:
- Wróć ze mną do domu. Choć na jedną noc. Prześpisz się wśród własnych rzeczy, weźmiesz kąpiel w pianie, posiedzisz pół nocy na tarasie. Zastanowisz się, czy nie warto wrócić na stałe.

- Oj, Wiktor... - westchnęła. Malował przed jej oczami tęskny obraz. - Nie wiem. Boję się, że jak wrócę, to się cofnę do tego, co było...
- Cofniesz się tylko wtedy, jeśli sama będziesz tego chciała. - kusił. Przez głowę przelatywały mu te wszystkie kwestie, które omawiał z psychologiem.

"Żeby tylko nie popełnić błędu" - myślał. Czuł, jakby to były najtrudniejsze negocjacje w jego życiu.

Brzmiało rozsądnie. Ale pokręciła głową:
- Jeszcze nie jestem gotowa. Dam ci znać.
Kiedy wychodziła z restauracji, nie widziała, jak mąż zaciska dłonie w pięści.

***
Marek złagodniał. Znów był mentorem w pracy i świetnym kolegą poza nią. Uwielbiała jego towarzystwo, dobry humor, uważność na jej potrzeby i to przyciąganie pomiędzy nimi, dzięki któremu czuła się chciana i pożądana.

Podrywał ją, raz subtelnie, czasem mniej. A ona pławiła się w jego podziwie. Odpowiadając na jego umizgi czuła się bezpiecznie: wiedziała, że mężczyzna nigdy nie zrobi nic, na co ona nie miałaby ochoty. Sęk w tym, że często właśnie miewała....

To była druga, równie ważna korzyść z podjęcia pracy w agencji. W wyniku kontaktów z Markiem czuła się silną, pewną siebie kobietą, której "nie" wreszcie znaczyło to, co powinno. A że nie zawsze mówiła "nie"? Cóż, jest dorosła, nikogo nie krzywdzi, nikt przez nią nie płacze....

Dużo ostatnio myślała. Wiktor chciał ją odzyskać, to było widać. Nadal był jej drogi: zauroczenie, które ją dopadło od pierwszego spojrzenia, nie znikło przez tyle lat. Wręcz przeciwnie, przekształciło się z biegiem czasu w coś trwałego i silnego. Coś, czego nadal nie potrafiła się pozbyć. A może nie chciała?

Marek z kolei chciał ją zdobyć. Nie na chwilę, bo to już się stało, ale na zawsze. Pomogła mu wybrać mieszkanie, wyrażała swoje zdanie o rozkładzie pokoi, wystroju pomieszczeń, oglądała z nim katalogi meblarskie.
W końcu podjął decyzję i dokonał transakcji. Zaprosił ją na oglądanie jeszcze pustego lokalu:

- Tu będzie salon, tu sypialnia - zaaferowany, pokazywał jej świeżutki zakup:

- A tu... - wziął ją za rękę i zaprowadził do kolejnego, niewielkiego pomieszczenia. - Będzie mój gabinet. Lub, jeśli będziesz chciała, pokój dziecinny. Dla naszego dziecka...

Poczuła się jak rażona gromem. Miliony myśli, spłoszonych jak wróble, wirowało jak motyle:

- Co ty.... - zaczęła, jąkając się.

- Anulka, skarbie... - objął ją od tyłu, splatając dłonie na jej brzuchu i opierając brodę na jej ramieniu. - Bardzo chciałbym mieć z tobą dziecko. Albo dzieci. Nie wyobrażam sobie dla nich lepszej matki. Marzę o takiej córeczce, z błękitnymi oczami i złocistymi włosami jak twoje. O spacerach we trójkę, czytaniu jej książek, nawet spaniu w jednym łóżku... - mruczał jej do ucha, a jej robiło się coraz bardziej gorąco.

Wizje kreowane przez Marka, szepczącego jej do ucha, nabierały kolorów i realności. Sama też to teraz widziała: bieganie za taką maleńką istotką z pokoju do pokoju, ubieranie jej w sukieneczki i słodkie butki, wspólne patrzenie na uśpioną kruszynkę. Nawet nocne pobudki czy opieka nad niemowlęciem nie wystraszyły jej. Westchnęła, opierając się narastającemu podnieceniu.

"Przecież mogę!" - dotarło do niej z siłą wybuchającego gejzeru. Przez lata był to temat tabu w jej małżeństwie. Najpierw była zbyt młoda, żeby się nad tym zastanawiać; później, kiedy zaczęła o tym myśleć, jako o naturalnej konsekwencji małżeństwa, Wiktor nie miał ochoty o tym rozmawiać. A na koniec stanowczo powiedział "nie". Jak w wielu innych kwestiach. I temat zniknął na kilka lat. Teraz dotarło do niej, że przecież może zrobić wszystko, co chce. Łącznie z powołaniem na świat nowego życia.

- Ty... chciałbyś... mieć ze mną dziecko? - potężne emocje, które ją opanowały, utrudniały jej mówienie.

- Bardzo. - odparł. - Chcę, żebyś ze mną była. I chcę wszystkich tego konsekwencji. Ale tylko, jeśli ty tego będziesz chciała. - od razu zastrzegł:

- Nie wyobrażam sobie niczego lepszego, niż nas jako rodziny.

Delikatne pocałunki w kark wzbudzały u niej gęsią skórkę. I pożądanie tak silne, że aż bolało. Odchyliła szyję, dając mu więcej miejsca do całowania i poddała się tej pieszczocie, unosząc się na fali wzrastającej przyjemności. Jego pocałunki, tak samo delikatne, po wycałowaniu chyba każdego centymetra karku i szyi, przeniosły się na dostępną, nie zakrytą przez bluzkę, część barku i linię obojczyka.

Pod wpływem jego pieszczot wzdychała cicho. Ale kiedy jego dłonie zahaczyły o dolny brzeg jej bluzki, żeby wśliznąć się pod nią, Anka powstrzymała go:

- Wybacz, ja nie.....

Marek skrzywił się, westchnął i na moment znieruchomiał, przytulając ją do siebie. A później uśmiechnął się:

- W porządku. To ty decydujesz. Ale proszę, pamiętaj o tym, co ci przed chwilą powiedziałem...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro