Rozdział 24

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

  ***

W delikatnym blasku słońca idziemy przez wydeptaną ścieżkę. Polubiłyśmy tę formę drogi do pracy, mogłyśmy spokojnie porozmawiać, ponieważ tę drogę znałyśmy chyba tylko my, i przy tym podziwiając piękną roślinność, udawało nam się w pewnym stopniu zrelaksować.

– Pewnego razu, sto lat temu, pewien głupi brat obudził się rano i nie wiedział co z sobą zrobić – odzywa się Isobel, przerywając ciszę. – Może pójdę do pracy, pomyślał. – Ton jej głosu staje się coraz ostrzejszy. – A po co to wszystko? Żeby biedna Isobel świeciła oczami przed facetem, który jej się podoba. Te wszystkie cierpienia są przez mojego ojca – szepcze.

Podnoszę na nią wzrok.

– Isobel, ja i tak nie jestem gotowa na odejście z pracy.

Chwytam za pudełko z sałatką. Zabieram się do niej, jestem głodna jak wilk. Cieszę się, że nikogo oprócz moich dwóch przyjaciółek nie ma dookoła ponieważ nigdy nie lubiłam jeść przy większej publice.

– Czekajcie. – Odkładam widelec do środka, nagle straciwszy apetyt. Dźwięk przychodzącego połączenia przyprawia mnie o jakieś dziwne mdłości. Wręczam sałatkę Sammy, która nie czekając, zajada się moim śniadaniem. Ganię ją spojrzeniem. Spoglądam na wyświetlacz. To mój szef! W głowie kłębią mi się myśli. Czego może chcieć o tak wczesnej godzinie? Staję się dziwnie podekscytowana. Gardło mam ściśnięte, jednak akceptuję połączenie, jeśli nie odbiorę, nie dowiem się, w jakiej sprawie dzwoni.

– Słucham, panie Danielu? – pytam, opierając się o barierkę mostu przede mną.

– Gdzie jesteś? – Również zadaje pytanie, tyle że jego głos jest zmęczony i ochrypnięty, a mój pełen entuzjazmu. Co to za pytanie „Gdzie jesteś?" A gdzie mogę być? Zazwyczaj o tej godzinie odpowiedzialne osoby są w drodze do pracy. Marszczę brwi.

– Idę. – Przechylam głowę, czym powoduję, że moje ucho jest jeszcze bardziej przyciśnięte do telefonu.

– Gdzie idziesz?

Krzywię się, całkowicie zdezorientowana.

– Jak to gdzie? Idę do pracy – odpowiadam wyraźnie, w taki sposób, w jaki panie w przedszkolach tłumaczą coś dzieciom.

– A poza tym? – Wzdycha.

– Co poza tym?

– Wszystko w porządku?

Serce zaczyna mi szybciej bić. Przyjaciółki podbiegają do mnie zainteresowane. Obie nadstawiają uszu.

– Tak, dlaczego pan pyta?

– Tak po prostu. Będziesz mi dziś potrzebna.

– Dobrze.

Rozłączam się, nie mam czasu na jakieś dziwne podchody z jego strony. Mimo to jestem zadowolona, że udało mi się usłyszeć jego głos z samego rana.

– I co to miało być? – Wydymam wargi i wrzucam telefon do torebki.

– Może miał sen – zaczyna z rozmarzeniem Samantha – i potem się zmartwił czy wszystko dobrze.

– Ta. – Kiwam głową z niedowierzaniem. – Daniel miałby o mnie śnić? Nawet we śnie bym mu w nic nie uwierzyła.





Kiedy docieram pod firmę Sart, wciąż myślę nad telefonem Daniela.

Chyba nigdy wcześniej nie zdarzyło się, by zaszczycił mnie swoim głosem wcześnie rano i to jeszcze dzwoniąc na prywatny numer telefonu.

Widzę tłum dziennikarzy, z mikrofonami, kamerami i aparatami. Czekam, aż SUV Daniela zaparkuje pośrodku zatłoczonego miejsca. Serce wali mi jak oszalałe, gdy widzę eleganckiego, a zarazem seksownego i tajemniczego mężczyznę. Rzuca się na niego kilkoro ludzi.

– Może pan wygłosić oświadczenie? Może kilka słów? Może pan nam poświęcić pięć minut? Czy ten związek to tylko reklama? Będzie pan mieszkał z panną Freyą po ślubie?

Daniel przedziera się przez zgromadzenie, unosząc ręce. Od tych pytań aż mnie głowa rozbolała. Podchodzę do wejścia biurowca. Wyłożone marmurem wejście, jest prawie tak samo efektowne, jak garnitur, który Sarte ma na sobie. Z rozmarzonym uśmiechem wchodzę przez drzwi obrotowe do przestronnego holu.

Czekam na Daniela przy windzie.

Tradycyjnie na jego widok wstrzymuję oddech. Podnosi wzrok, ostrzegając, że ma już dość pytań. Koniuszki jego ust unoszą się powoli w leniwym uśmiechu.

Wchodzimy do pustej windy.

– Dlaczego teraz nie działa? – pyta sfrustrowany. Cudownie. W ułamku sekundy jego uśmiech znika, zastępuje go zniecierpliwiony grymas.

– Może dlatego, że nie wcisnął pan guzika? – Robię to za niego.

– I to jest moja wina, tak? – burczy, nie spuszczając ze mnie wzroku.

– Dlaczego pan na mnie krzyczy, skoro jest pan zły na dziennikarzy? – warczę.

Odczuwam, jak między naszymi ciałami przeskakują jakieś niewidzialne iskry.

– Nie krzyczę!

– A właśnie, że tak! Dał pan materiał prasie. Wykonują swoją pracę. To proste.

Daniel odwraca głowę i rzuca mi szybkie spojrzenie przez ramię.

– Nie odzywaj się, skoro o niczym nie masz pojęcia.

– Nie widzę, żeby spędzał pan dużo czasu z Freyą. – Obraca się leniwie i stajemy twarzą w twarz. – Ponadto mieliście wspólnie zamieszkać, więc...

Chyba sama siebie próbuję pocieszyć takimi słowami.

– Ta sprawa w ogóle nie powinna cię obchodzić – cedzi przez zaciśnięte zęby.

– Bo nie obchodzi – wzruszam ramionami – ale dziennikarzy tak.






***

Przez całą drogę w windzie skręca mnie, żeby znów pocałować Haidy. Jej ciemne oczy prześladują mnie nawet w snach. To przyjemna odmiana. Zazwyczaj śnię o mojej mamie, którą dokładniej pamiętam ze zdjęć niż z realnego życia, a gdy kobieta nie odwiedza mnie w mojej wyobraźni, nie mam żadnych snów, a może po prostu są tak okropne, że wymazuję je ze swojej pamięci.

To, że Haidy jest tak pewna siebie i przy tym obojętna w stosunku do mojej osoby potrafi wyprowadzić z równowagi. Ile ona ma lat? Czternaście? Myśli, że robiąc mi na złość, coś ugra, cóż, może jej się udaje, bo przez nią i tych cholernych dziennikarzy, których zapewne nasłała Freya, by zrobić większą sensację wokół własnej osoby, od samego rana jestem ładnie, mówiąc, wkurzony.

Opuszczamy windę, idę przed siebie szybko, chcąc jak najszybciej znaleźć się w gabinecie, sam. Haidy dotrzymuje mi kroku. Dołącza do niej Caroline, która z notesem w ręku wybiega zza biurka. Ma na sobie czarne dżinsy i luźny sweter w tym samym kolorze, który idealnie współgra z jej ciemnobrązowymi włosami.

– Dzień dobry, panie Danielu! – wykrzykuje. – Obok firmy roi się od dziennikarzy.

Doprawdy? Nie zdążyłem zauważyć.

Wzdycham.

– Dzwonili do nas.

– Czego chcieli? – pytam od niechcenia, nie zwalniając kroku.

– Informacji o związku między panem a panną Freyą – wyjaśnia.

Mam już serdecznie dosyć tego tematu na dziś, na zawsze. Zatrzymuję się i staję naprzeciwko mojej pierwszej asystentki. Tyle lat wspólnej pracy, a ona wciąż nie nauczyła się, żeby nie denerwować mnie od samego rana i nie zasypywać niepotrzebnymi informacjami.

Jej oczy rozszerzają się za niebieskimi oprawkami okularów.

Haidy podchodzi do swojego stanowiska pracy i zrzuca z ramienia torbę.

Zamykam na chwilę oczy, starając się ugasić w sobie rosnący płomień gniewu.

– Jeśli jeszcze raz będziesz zawracać mi głowę takimi głupotami, to zastanowię się, czy zasługujesz na to, by dla mnie pracować – mówię stanowczo i zerkam na Haidy.

Na wieczór mam dwie opcje albo upiję się do nieprzytomności, albo pobiegam — wysiłek fizyczny zawsze w jakiś dziwny sposób przynosi mi ukojenie.

Nie czekając na żadne żale ze strony Caroline, kieruję się do swojego gabinetu.

Wchodzę do środka, jednak spokój nie jest mi dany. Obok mojego nowoczesnego biurka stoi Tina. Jest ubrana w czarną, kilku warstwową suknię, która zaczepiona jest na jednym barku, przecina ukośnie linię piersi, spływając na biodro niżej, z rozcięciem zaczynającym się na wysokości górnej części uda.

Jestem pewien, że to jedna z sukni z naszej kolekcji z ubiegłego roku.

Odkrywa więc praktycznie całe plecy, jeśli nie liczyć cienkiego paseczka z kryształków.

Włosy kobiety są wyciągnięte do przodu i opadają w pozornym nieładzie kaskadą grubych loków.

Przechylam głowę na bok, przyglądając się jej. Zastanawiam się, dlaczego na nosie ma ogromne, również ciemne okulary, a dłonie zdobią zamszowe rękawiczki. Przysięgam, że wygląda, jakby właśnie przechodziła żałobę.

Otwieram szerzej oczy.

– Witaj, nieszczęśliwy księciu. Zrobiłam ci kawę tak gorzką, jak twój los.

Krzywię się z powątpieniem. Podchodzę do niej. Zaczynam się martwić, czy z jej psychiką wszystko w porządku.

– Dziękuję Tino, dobrze się czujesz?

– Daniel – zaczyna dramatycznym tonem głosu. – Ludzie się rodzą, dorastają i umierają – ściąga z nosa okulary, przez co mogę zauważyć, że naprawdę jest czymś bardzo zmartwiona, ale dlaczego mówi tak, jakby chciała stworzyć specjalnie sztuczną dramaturgię? Przechodzą mnie dreszcze – ale niektórzy umierają żywi. Jak Ty! – Kładzie mi dłonie na ramionach. – Byłeś pełen życia, wciąż jeszcze taki młody – ściska mnie mocniej – ale los przywiódł cię do tego momentu. Zaplątałeś się w sieć pająka i poddałeś się – mówi wszystko z taką pasją, że czuję, że zaraz parsknę śmiechem. – Serce mi krwawi, ale muszę to zrobić. – Przełyka głośno ślinę. – Uszyję dla ciebie garnitur. – Przykłada dłoń do ust, wygląda to tak, jakby miała zamiar powstrzymać mdłości. Robię krok w tył. – Śl... – wybucha udawanym płaczem. – Ślub... Garnitur ślubny! – Już mam coś powiedzieć, ale przyjaciółka sprawnie mi przerywa. – Wybieraj materiał i krój. – Wskazuje długim palcem w rękawiczce na katalogi położone na blacie biurka. Zasiadam na skórzanym fotelu i krytycznym okiem spoglądam na projekty.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro