31.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Zostaw mnie! - zawołała, gdy odnalazł ją w ogrodzie.

Siedziała na ławce, nad stawem, wpatrzona w pływające pod powierzchnią karpie koi i złote karasie. Gdy pojawił się w jej obszarze widzenia, obrzuciła go spojrzeniem tyleż zbolałym, co wrogim:
— Wiesz, przed wyjazdem stąd w tej chwili powstrzymuje mnie jedynie obietnica, że pozostanę tu te trzy dni — rzekła. — Ale jestem na ciebie wściekła i lepiej idź stąd, bo nie ręczę za siebie. Nie zamierzam przepraszać za akcję na górze. Jeśli po to przyszedłeś, to zapomnij. A jeśli chcesz robić mi wymówki, to lepiej od razu daj kluczyki do auta.

Na to nie mógł pozwolić. Ale już widział, że udobruchanie Julii musi potrwać.
Stwierdził, że chyba instynkt go zawodzi. Nigdy tak nie było. Wręcz przeciwnie, przez całe życie szczycił się świetnym wyczuciem emocji, zachowań i przekonań ludzkich. To właśnie pomogło mu osiągnąć pozycję, którą miał obecnie.

Ale przy Julii robił nie to, co trzeba. Zupełnie, jakby przestał umieć ją odczytywać. Jakby miał do czynienia z zupełnie inną kobietą, której nie znał. Po wybuchu, który zaprezentowała niedawno, patrzył przez okno, jak kobieta zbiega do ogrodu i znika pomiędzy drzewami. Postanowił dać jej chwilę na uspokojenie a później ją odnaleźć.
I właśnie to zrobił.

Usiadł obok niej na tyle daleko, żeby nie czuła się osaczona. I milczał. Ona też. Przez moment. Bo później się rozgadała:
— Nie wiesz, jak dużo kosztował mnie dzisiejszy dzień! Usunąłeś się z pola walki, a właśnie tym był on dla mnie! Od początku, od spotkania z personelem, które zwołano nie z mojej inicjatywy! Na pewno o tym wiedziałeś! I nie uprzedziłeś, czego się mogę spodziewać! A tam mnie prawie ukrzyżowali!

Milczał. To prawda, wiedział, nieoficjalnie, że takie spotkanie się szykuje. I faktycznie, pozostawił to dla siebie. Bo chciał, żeby zmierzyła się samodzielnie z tym problemem. Bo wierzył, że ona sobie poradzi.

— Przecież w każdej chwili mogłaś zadzwonić do mnie po wsparcie - zauważył łagodnie. — To taka sama zależność, jak w ostrych zabawach. Dochodzisz do granic i mówisz "stop". Nie zadzwoniłaś, żebym ci pomógł.

Pełne furii spojrzenie, jakim oberwał, mogłoby spopielić samego Bazyliszka. A pod spodem był ból:
— Nie powiedziałeś tego - wycedziła. - Myślałam, że mam sobie radzić całkiem sama!

Umilkła na moment, a później znów go zaatakowała. Tym razem nie gniewnie. Żałośnie:
— Siedzieli tam i oskarżali mnie. Wszyscy razem. Naprzeciw mnie jednej. Wiesz, jak się czułam? Poradziłam sobie, ale musiałam użyć twojego autorytetu: że przecież jesteś nieomylny. Że skoro tak postanowiłeś i mnie wybrałeś, to pretensje nie pod moim, tylko twoim adresem niech składają. Tylko dlatego się przymknęli.

— Bardzo dobrze powiedziałaś - pochwalił.
— Tak, ale wtedy powinieneś był stać obok mnie... — syknęła.

— Gdybym tam stał, tak jak uważasz, że powinienem był, nikt z nich nie powiedziałby słowa - zauważył. — Zamiast powiedzieć to wprost, szeptaliby po kątach, utwierdzając się w oporze i podważając twój autorytet jako szefa. A ty nie wiedziałabyś o tym i nie miała pojęcia, kto jest siłą napędową. Teraz wiesz, bo się przed tobą ujawnili.

Prawie otworzyła usta ze zdziwienia. On miał rację! Zbolała i wściekła, nie pomyślała racjonalnie. A to było takie proste!
"Choć cholernie trudne — pomyślała. A potem poczuła dumę z porannego swojego zachowania: — Ale dałam radę!".
A głośno powiedziała:
— Ale mogłeś mnie uprzedzić. Byłabym przygotowana i zupełnie inaczej bym do tego podeszła. — dodała na koniec, żeby zaakcentować swoją rację.

— Przepraszam — zaczął łagodnie a ona szerzej rozwarła oczy.

Choć zdarzyło się to już nie pierwszy raz, nadal ją zaskakiwało. Nie przywykła do Ariela w takim, przepraszającym, wydaniu.
A on powtórzył:
— Przepraszam, że postawiłem cię w niekomfortowej sytuacji. Ale byłem na miejscu i gdybyś sobie nie radziła, mogłaś mnie zaprosić.

Przesunął łagodnym jak słowa, ciepłym spojrzeniem po jej twarzy:
— Tak jak mówiłem, może się zdarzyć, że zajęty innym projektem, będę niedostępny. Musisz być gotowa do samodzielnego stawiania czoła przeciwnościom.

Ujął ją za rękę i przez moment zastanawiał się, czy kobieta jej nie uwolni. Ale nie. Gładził więc palcami zewnętrze dłoni Julii, starając się ją uspokoić:
— Gdybym ci nie ufał, nie wierzył, że sobie poradzisz, że mnie godnie zastąpisz, nie byłoby cię tutaj. Uwierz, Julia... w siebie i we mnie. Uwierz w nas...

Pięknie to powiedział. Miał taki łagodny, spokojny tembr. Taki, przy którym aż chciało się zamknąć oczy, wygodnie wyciągnąć i słuchać... słuchać... albo pozwolić, żeby coś, co kiełkowało ciepło gdzieś w środku, rozrosło się w duże, gorące i niekontrolowane.

— Ale mogłeś mnie uprzedzić! — powtórzyła na zakończenie, zbierając siły, zanim podda się temu zwodniczemu głosowi i zacznie marzyć o czymś więcej. O tym, co ostatnio zaczynało coraz śmielej gościć w jej wyobraźni. Że ona i Ariel... ale nie tak, jak kiedyś. Nie, tamto należy pozostawić w przeszłości. A teraz, dwoje dorosłych ludzi...

Uśmiech wypłynął na jego usta. Jakby wiedział.

***
Kolejne dwa dni minęły już spokojniej. Gdy Ariel zobaczył listę nowo przyjętych, tylko uniósł brwi i popatrzył na nią przeciągle:
— Przypominam, że to prywatna klinika. Z segmentu "VIP". Wysoka jakość leczenia i odpowiednia cena. Ma przynosić dochód. Przyjmowanie klientów z wątpliwą wypłacalnością nie leży w naszym interesie.

Ale nie skomentował ani słowem więcej. Złożył podpis akceptujący listę nowo przyjętych, zmusił ją, żeby podpisała się obok niego i przekazał dokument asystentce.
Prowadził firmę z zachowaniem dwutorowego obiegu dokumentów. Dane w sieci komputerowej to jedno a potwierdzenie w szeregu segregatorów - drugie. Dlatego wymagał, aby ważne dokumenty miały swoją fizyczną, papierową wersję.

— Proszę powiadomić osoby z listy — polecił.
— Te kobiety... — Julia próbowała się bronić. — Ci błagający rodzice... — zaczęła, ale jej przerwał.

Usiadł na krawędzi biurka i złożył dłonie w piramidkę. Oparł na ustach. Patrzył przez moment surowo na siedzącą przed nim Julię:
— Coś ci powiem, księżniczko — zaczął. — Takich błagających za każdym razem jest kilkunastu. Sama widziałaś dokumenty. Każdy z nich ma poważny problem. Ale prezes z czołówki listy 100 najbogatszych Polaków według "Wprost" zapłaci krocie za możliwość terapii. Twoja... — zawahał się. — ... ta od błagających rodziców raczej nie.

— Ale ona potrzebuje pomocy... — Julia zagryzła wargi.
Była gotowa walczyć o możliwość przyjęcia tej właśnie pacjentki.
Ariel uśmiechnął się chłodno i oparł dłonie o kolana:
— Temat zamknięty. Podjęłaś decyzję.

Poczuła się jak uczennica, która udzieliła nieprawidłowej odpowiedzi. I pomimo tego, że do końca pobytu w klinice nie skomentował jej wyboru, miała niemiłe wrażenie, że popełniła błąd. I że on jej na to pozwolił.

Gdyby nie ten zgrzyt, byłaby zadowolona. Pierwszy raz w życiu dostała możliwość wykazania się pracą na tak wysokim poziomie skomplikowania. Nie żałowała niczego, nawet scysji z personelem z pierwszego poranku. Wręcz przeciwnie. Była dumna ze sposobu, w jaki to rozegrała.

Wracali do Warszawy w milczeniu. On skupiony na jeździe, ona zmęczona. Cisza, która panowała w aucie, nie była krępująca. Wręcz przeciwnie. Kojąca zmysły. Ot, taka, jaka zapada, gdy dwoje bliskich sobie osób spokojnie zatapia się w przemyśleniach, planach, wspomnieniach.

Za kilka dni Marta wychodziła za mąż. Już od jutrzejszego ranka zamierzały urządzić, jak poprzednio, rajd po salonach piękności, spa, sklepach z ciuchami. Dlatego cieszyła się na powrót do stolicy.

W międzyczasie umówiła się również z Irkiem. Dawny chłopak intrygował ją. Ostatnim razem świetnie się czuła w jego towarzystwie i zamierzała to powtórzyć. On chyba też, bo w ciągu paru ostatnich dni dzwonił kilkukrotnie. Przeważnie wysyłała mu systemowego smsa o treści "Nie mogę teraz rozmawiać", ale się nie zrażał. Więc w końcu odebrała. I nie żałowała.

Jej sytuacja była skomplikowana pod względem uczuciowym.
Zdecydowała trzymać się z daleka od Ariela. Pomimo, a może właśnie z powodu tego, co ją do niego ciągnęło, kusiło i obiecywało. Co sprawiało, że czasem nie mogła zasnąć, myśląc, że on jest tak niedaleko. Że wystarczy tylko zejść po schodach i otworzyć drzwi do jego sypialni. Z pewnością by jej nie wygonił.

"Nie! - utwierdzała się w podjętym niedawno przekonaniu. - Żadnego Ariela! Żadnej sypialni! Wystarczy, że mam jego cząstkę w krwi i kościach. I że tam pewnie pozostanie na zawsze" - dodawała uczciwie.

Nie brakowało jej odwagi, żeby zdiagnozować stan swoich uczuć. Od wiosny zrobiła to już setki razy. I za każdym utwierdzała się w przekonaniu, że dopuszczenie do bliskości z Arielem przyniesie jej tylko kolejne szkody.

A jednocześnie coraz bardziej potrzebowała ciepła i poczucia bliskości. Nie była maszyną, tylko młodą, zdrową, czującą kobietą. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Zazdrościła parom, trzymającym się za ręce, obejmującym się czy całującym w miejskich parkach. Ona też tęskniła za bliskością męskich objęć, przytuleń, pocałunków.

Dotąd nie było jej dane wejść świadomie w zdrowy, satysfakcjonujący związek. To, co było w przeszłości...
"Ech, pomińmy ten temat" - machnęła ręką.

Związek z Irkiem na studiach nie mógł się udać, gdyż weszła w niego ze złych powodów. Wtedy. A teraz? Może byłby dobrą odtrutką na to, co ją ciągnie do Ariela?Ale czy to jest dobry powód, żeby nawiązywać intymną relację? I najważniejsze, czy ona będzie potrafiła wejść w coś, co będzie jedynie pobocznym nurtem jej życia? Czy jest gotowa posiadać, jak to się mówi, kochanka na boku?

***
— Chciałam cię przeprosić — zaczęła, gdy spotkali się następnego wieczora. — Wtedy...
— Ależ daj spokój, Julia... — uśmiechnął się mężczyzna.
Przerwał jej tłumaczenia, ujął leżącą na stole dłoń i ucałował. Na razie jak dżentelmen. Ale za moment jego wargi zbłądziły do jej wnętrza, do wzgórka Wenus i linii obok niego wyrysowanych.

Zrobiło jej się gorąco, gdy poczuła gorący oddech, próbujący wypalić znamię w śróddłoniu. Ale nie cofnęła ręki.
— Owszem, żałowałem, że się wycofałaś i kazałaś odwieźć do domu. Ale dawno nie czułem się tak spełniony w samych pocałunkach. — wyznał. — A przecież na resztę mamy czas. Dużo czasu...

Uśmiechnęła się. Słowa Irka zabrzmiały obiecująco. Pomysł, żeby już całkowicie przenieść się do Warszawy, coraz bardziej jej się podobał. Pierwotnie zakładała spędzenie tu jedynie wakacji i powrót do Żelazowa. Ale z każdym dniem utwierdzała się coraz bardziej w przekonaniu, że jej miejsce jest tu. Zawodowo u boku Ariela. Przynajmniej na razie, bo kto wie, co przyniesie przyszłość? Osobiście... tego jeszcze nie wiedziała. Ale chciała się dowiedzieć. Bardzo.

Stolica z perspektywy dorosłej osoby malowała się interesująco. Teatry, kluby, wystawy, restauracje, wycieczki po bardziej i mniej znanych jej zakątkach... To wszystko teraz było dla niej dostępne. Mogła robić, co chciała, gdzie i z kim. Nie czuła się związana...

"Inaczej — myślała czasami. — Z Arielem byłam, jestem i będę związana na wieki wieków. Ale nie tą kwadransową ceremonią i obrączką, która wylądowała w bocznej kieszonce torebki. Z nim wiąże mnie przeszłość i teraźniejsza współpraca. Tylko to! — powiedziała sobie stanowczo. A później dodała uczciwie:
— I to...

Była przekonana, że poradzi sobie z obowiązkami teraźniejszości. Jedyne, co ją uwierało, to mieszkanie w miejscu, które widziało ją niegdyś jako zupełnie inną osobę. Czasami, szczególnie w nocy, czuła obecność tej nastolatki, którą kiedyś była: samotnej, zdanej na decyzję i humor opiekuna, posiadającej tylko tyle swobody, ile on jej przyznał. Czyli niewiele. Czuła jej smutek i ból, strach, bezradność.

Żałowała tej młodej siebie sprzed lat i gdyby mogła, otoczyłaby ją silnym, ciepłym, rozumiejącym uściskiem. Ale jedyne, co mogła, to być szczęśliwą za nie obie. Pokazać, że można wyjść z każdego bagna, na które człowiek czasem natrafia. Że nieszczęśliwe dzieciństwo ani wczesna młodość nie przekreśla szansy na dobrą dorosłość.

To zawsze powtarzała swoim podopiecznym ze szkoły. Że czasu nie cofną. Że to, co było to było. Skończyło się. Nie ma. Teraz jest teraz.
— A teraz zależy od ciebie - tłumaczyła.
Innym, a teraz też sobie:
— Co zrobisz, mając takie karty, jakie dostałeś od losu. I w jaki sposób nimi grasz. Możesz od razu rzucić je na stół, w geście poddania, a możesz zagrać. Tak, jak umiesz. Nie znasz pokera czy brydża, graj w wojnę. Nawet w "wojnie" dwójek możesz wygrać asa. A jeśli w ogóle nie potrafisz grać, zacznij budować domki z kart.

I ona tak właśnie robiła. Nie załamała się. Dała radę. Więc wiedziała, że można. Zdając sobie sprawę z faktu, że nie wygra z Arielem, grając w jego ciemne gry, postanowiła działać po swojemu. Życiowy pokerzysta przerastał ją o kilka długości umiejętnością przewidywania, planowania, blefowania. Dlatego odmówiła grania według jego metod. Wybrała własną.

Jej "domek z kart" siedział w tej chwili naprzeciwko, uśmiechał się pociągająco i patrzył na nią z zainteresowaniem.

***
Miała do niego pretensje. To było "widać, słychać i czuć", jak śpiewały kiedyś "Elektryczne Gitary". Nie potrafiła tego ukryć. Nie przed nim. Że ją zostawił, nie pomógł, zlekceważył.

Pomógł i nie zlekceważył, ale tego nie wiedziała. Bo rozgrywało się za jej plecami. A on jej nie powie. Niech Julia myśli, że sama dała sobie radę. Bo dała. Stoczyła bój i wygrała. On ją jedynie wspierał zza kulis.

Jak zawsze, podczas pobytu w klinice, prowadził superwizje indywidualne dla pracowników; dla chętnych, którzy potrzebowali spotkać się i przegadać wątpliwości. Bo któryż psycholog czy terapeuta ich nie ma? Chyba tylko ten, który nie jest zainteresowany pracą. A takimi z kolei Ariel nie był zainteresowany.

Tym razem mało który z podwładnych zamierzał rozmawiać o swoich trudnościach. Przychodzili do niego "na skargę". Elegancko opakowaną w dyplomatyczne sformułowania, z mnóstwem wstępnych zastrzeżeń w postaci "rozumiem decyzję pana profesora" i "wszystkim nam zależy na dobrej współpracy".

A później, klasyczną "metodą kanapki", wysuwali mniej lub bardziej jadowite ostrze przeciw Julii: jest młoda; brak jej wykształcenia i doświadczenia; sprawia wrażenie osoby, która nie będzie słuchała propozycji personelu; nie można liczyć, że wesprze specjalistów superwizją; jako osoba, której brakuje kompetencji, nie może być szefem zespołu terapeutów...

Oczywiście, jak to w "kanapce", kończyli swoje żale paroma ciepłymi słowami pod adresem Julii: że jest młoda i obiecująca, że kiedyś się rozwinie, że klinika potrzebuje dobrych osób do pracy... Wysłuchał każdego. Uważnie. A później wszystkim powiedział to samo:

— Dziękuję za miłe, rzeczowe słowa pod adresem pani Jasińskiej. Doceniam, że postanowił się pan / pani / postanowiłeś się nimi ze mną podzielić. Na razie, z różnych przyczyn, Julia będzie mnie zastępować. Tak, jak to zostało niedawno przedstawione.

Tymi słowami grzecznie acz stanowczo kończył rozmowę a jego adwersarzom nie pozostało nic innego, niż zaakceptować słowa przełożonego.
Pewnie powinien był powiedzieć to Julii. Żeby wiedziała, że ma jego wsparcie. Ale nie zdecydował się. Jeszcze nie teraz. Wolał, żeby na razie wierzyła, że to jej działania zjednują ludzi.

"Niech nabierze pewności siebie - myślał. - Niech zdobędzie doświadczenie, okrzepnie na tym stanowisku, poczuje się swobodnie".

Z pewnością powinien też powiedzieć jej o chorobie. Sam uczył studentów i powtarzał to pacjentom:
— Wsparcie najbliższych jest bezcenne. Potrafi dodać sił, zwiększyć motywację do walki z chorobą, dać nadzieję. A gdy nadchodzi nieuchronne, czas spędzony z bliskimi pozwala na pogodzenie się z rzeczywistością, załatwienie niezbędnych spraw, wspólne opłakanie rzeczywistości, mniejsze obawy przed odejściem. Poczucie, że człowiek nie jest sam, bardzo pomaga jemu i jego bliskim.

Nadal podpisywał się pod tym obiema rękami. Ale on nie był gotów dzielić się najbardziej osobistymi, intymnymi wręcz sprawami. Zawsze był samotnym wilkiem, człowiekiem zapracowanym, który nie miał czasu na nawiązywanie i podtrzymywanie przyjaźni. Kimś, kto walczy sam, sam zwycięża lub ponosi konsekwencje.

Jego związki... żaden z nich nie miał charakteru takiej bliskości, żeby można było dopuścić do zwierzeń. Raczej były to relacje krótkotrwałe, punktowe, skupione na konkretnych celach.
"Nie licząc Kleo... - stwierdził. — Julii".

Tamta znajomość z dziewczynką sprzed lat nie nosiła nawet pozorów równowagi. Bo i nosić nie mogła. Ta aktualna, z dorosłą kobietą, mogłaby się z czasem przerodzić w partnerstwo. Gdyby oboje tego chcieli...

Musiał postępować ostrożnie. Ostatnio bardzo Julię obciążył: odnalazł, zmusił do konfrontacji z przeszłością, wciągnął w teraźniejszość i skłonił do szybkiego wejścia w zupełnie nowe dziedziny. Patrzył z przyjemnością i podziwem, jak ona daje sobie radę.

Ale młoda kobieta to nie maszyna! Ma swoją wytrzymałość i odporność. Obawiał się, że wiadomość o jego chorobie, w tej chwili, to byłoby zbyt dużo. Że tego by nie uniosła. A on nie mógł sobie pozwolić na utratę jej. Nie teraz, dopóki nie wiadomo, jak wszystko potoczy się dalej. Więc będzie ukrywał stan zdrowia tak długo, jak będzie mógł.

"Dopóki ona nie okrzepnie w roli mojego zastępcy... I może następcy" — pomyślał.

I do momentu, aż on sam nie poczuje się na tyle pewnie, żeby ze spokojem zmierzyć się z jej reakcją. Bo Julia z pewnością przejmie się sytuacją. Jest wrażliwa, czuła na niesprawiedliwość losu, gotowa pomagać słabszym. Skoro przejęła się sytuacją obcej kobiety, to jemu też będzie współczuć. A on nie był przekonany, czy, sam do końca jeszcze nie pogodzony, udźwignie to jej współczucie.

Zdawał sobie sprawę z faktu że, pomimo takiego nastawienia, długo już nie ukryje przed nią prawdy. W końcu będzie musiał przyznać, że ten tajemniczy "projekt", cyklicznie go angażujący, realizowany w najgłębszej dyskrecji, to walka z najeźdźcą pustoszącym jego organizm.
Może dobry czas na wyjawienie prawdy nastąpi już niedługo? Po ślubie Marty i drugim zabiegu chemioterapii? Najpierw będzie z nią na uroczystości. Jak mąż. Jak partner. Pozwoli jej cieszyć się szczęściem przyjaciółki.

Później znów powie, że musi wyjechać na kilka dni. Znów przeżyje zabieg wlewania trucizny w dotąd tak pieczołowicie zadbane ciało. Zmierzy się z nieprzyjemnościami fizycznymi i psychicznymi. Wróci ze szpitala i może wtedy będzie gotów?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro