Rozdział 54. Pustka i nadzieja.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Dorcas Meadows nie żyje.

Zakręciło mi się w głowie. Dorcas nie żyje — to krótkie zdanie huczało mi w głowie, pozbawiając jakiejkolwiek możliwości na racjonalne myślenie.

Jak? Gdzie? Kiedy? Dlaczego?

Te pytania raz po raz we mnie uderzały.

Dorcas Meadows nie żyje.

Ale... jak?

Nie wiem, ile czasu spędziłam na staniu w martwej ciszy, gapiąc się w podłogę. Jednak było to na tyle długo, by nauczycielka transmutacji zdążyła przyjść i stanąć mi tuż za plecami.

Chrząknęła cicho i powiedziała:

— Jeśli chcielibyście się czegoś więcej dowiedzieć, to przyjdźcie do mojego gabinetu.

Minę miała dość niepewną, ale dalej walczyła, by ukryć swe emocje.

Twarde zasady, jakie stosowała na uczniach, musiały się przełożyć też na nią.

Cóż, oczywiście odpowiedziałam jej "tak", jednak zastanowiła mnie pewna sprawa. Dlaczego to akurat my? No... tak naprawdę to nie znałam jej dobrze, a jeśli to chodzi też o kogoś z rodziny albo mojej, albo Łapy?

~*~

W gabinecie nauczycielki było ciepłe i przytulnie. Bywaliśmy tu parę razy i ten gabinet zawsze sprawiał wrażenie właśnie takiego miłego pokoiku, ale teraz wszystko wydawało się zimne i szare.

— Nie wiem, kiedy dokładnie to się, ale dostałam informacje, że dwa dni temu późnym wieczorem kilku śmierciożerców zaatakowało dom państwa Meadows. Ludzie z ministerstwa zdołali uratować tylko jej matkę. Kiedy przybyli na miejsce, zastali zniszczony dom i panią Meadows szlochającą nad ciałem córki i męża... — urwała i spojrzała na mnie.

— Pani profesor — zaczęłam drżącym głosem.

— Panie Black, chciałabym, żeby pan jeszcze został, a pannie Blue już dziękuję — powiedziała tak, jakby mnie w ogóle nie usłyszała.

Więc wyszłam, wzdychając cicho.

Oparłam się o zimną, kamienną ścianę, wlepiając wzrok w drzwi.

~*~

Z zamyśleń wyrwał mnie huk. Kiedy wreszcie się otrząsnęłam, okazało się, iż to Łapa wypadł z gabinetu McGonagall.
— Syriusz! — zdążyłam krzyknąć, zanim znikł mi z oczu.

McGonagall musiała powiedzieć mu coś bardzo złego. Nigdy się tak przecież nie zachowywał.

Szybkim krokiem ruszyłam za nim. Nie odważyłam się biec. Jeśli natrafiłabym na przyjaciół, byłabym zmuszona wszystko wyjaśnić, a jakoś nie miałam ochoty na tłumaczenie.

Na błoniach było dziwnie pusto. Otuliłam się szczelniej peleryną.
Śnieg poruszył, przez co błonia pokryła cieniutka warstwa śniegu. Trochę jakby ktoś podsypał ziemię cukrem.

— Syriuszu — mruknęłam, kiedy wreszcie go zobaczyłam.

Nic, cisza. Nawet się nie odwrócił.

— Syriuszu — powtórzyłam nieco głośniej.

Dalej nic.

— Syriuszu! — prawie krzyknęłam.

Wreszcie się odwrócił. Ręce mu się trzęsły, ciągle mrugał, jakby próbował powstrzymać się od płaczu.
Jeszcze nigdy nie widziałam go w takim stanie.
Już otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale kompletnie nie wiedziałam, co.

— To, co się stało, nie mieści mi się w głowie — w końcu się odezwał.

— Ale...

— Tamtej nocy, wśród tych śmierciożerców byli moi rodzice.

Przyłożyłam sobie rękę do ust, żeby nie krzyknąć. Nie byłam wstanie opisać uczucia, jakie mnie ogarnęło.

— To oni rozpoczęli tę akcję. Nienawiedzę ich. Nienawidzę ich z całego serca! — ostanie zdanie wykrzyczał. — Zasługują na zemstę!

Otrząsnełam się z przerażenia i powiedziałam:
— A niby jak?

— Zakon Feniska...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro