Rozdział 67. Ruda panna młoda i niespodziewany gość cz. 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wróciłyśmy do Doliny Godryka. Pomogłam Lily z sukienką. Moja przyjaciółka wzmocniła rzucone wcześniej zaklęcie ochronne, ale to wcale nie sprawiło, że poczuła się bezpiecznej. Jednak to ja wypowiedziałam na głos jej obawę:

— Wiesz, że jeśli zdecydujecie się tu zamieszkać, będziecie musieli rzucić zaklęcie Fideliusa?

— Wiem, to kolejny problem, którego nie potrafię rozwiązać. Rodzice Jamesa są chorzy, ale nie ma dla nich zbyt dużej nadziei. On... odpycha od siebie słowa uzdrowicieli, a ja nie chcę jeszcze bardziej go zasmucać. Bo co mam mu powiedzieć?

— A może zamiast się zamartwiać zaczniesz się cieszyć, że wychodzisz za mąż? — usłyszałam znajomy głos i aż podskoczyłam.

Odwróciłam się napięcie i dostrzegłam... Mervę, stojąca po drugiej stronie ulicy i uśmiechającej się szeroko.

— Jak dobrze cię widzieć! — zawołałam.

Lily wciąż spoglądała na nią najwyraźniej nie dowierzając, że właśnie przed nią stoi.

— No co? — Merva rzuciła jej wymowne spojrzenie — Chyba nie sądzisz, że przegapiłabym ślub własnej przyjaciółki. Sądzę zresztą, że potrzebujesz druhny, prawda?

— Racja, na razie wybrałyśmy się po suknię ślubną, przed nami jeszcze sporo pracy — przyznałam.

— No to idę ją obejrzeć! — Merva zatarła ręce i weszła do domu.

~*~

Czas dzielący od uroczystości minął niesłychanie szybko. Syriuszowi udało się ściągnąć Remusa i razem pomagali Jamesowi, który postanowił urządzić sobie nie wieczór a tydzień kawalerski. Merva codziennie przychodziła i pomagała nam. W gruncie rzeczy te przygotowania wcale nie były takie trudne do zrobienia, jak nam się wydawało. Lily pojechała do rodziców na kilka dni, a my zajęliśmy się wieszaniem serpentyn, wstążek i innych rzeczy w ogrodzie, ponieważ to tam para zdecydowała się urządzić swoją uroczystość. Z pomocą czarów nawet nasze wypieki wyglądały zaskakująco dobrze.

Lily wróciła w znacznie lepszym humorze. Jej rodzice najzwyczajniej w świecie ją wspierali. Obiecali, że pojawią się na uroczystości i cieszyli się z decyzji córki, choć nie zapomnieli o naszym występku podczas ślubu jej siostry - Petunii. Dzięki temu wieczór panieński był nadzwyczaj udany. Tańczyłyśmy, wypiłyśmy mnóstwo kremowego piwa i snułyśmy żartobliwe historie na temat życia przyszłej pani Potter.

~*~

W dzień uroczystości nawet deszcz przestał w końcu padać i choć słońce wciąż było schowane za chmurami, wszystko zdawało się toczyć po naszej myśli.

Syriusz od początku z wielką chęcią podkreślał, że będzie drużbą natomiast Merva została druhną. Kiedy przyszliśmy, musieliśmy się rozdzielić, byliśmy potrzebni zupełnie gdzie indziej. Gości nie było zbyt dużo, co obserwowałam z pewną satysfakcją. Nie byłoby to zbyt rozsądne, aby urządzać huczne przyjęcia w tych dniach. Tym bardziej, że wszystko wydaję się piękniejsze, kiedy jest się otoczonym przez najbliższych przyjaciół i rodzinę.

W końcu całe towarzystwo zasiadło na uprzednio wyznaczonych miejscach. Mistrz ceremonii, który był sędziwym czarodziejem w grubych okularach już czekał. James wyglądał na trochę zbyt podenerwowanego całą sytuacją. Mimowolnie uniosłam kąciki ust, kiedy dostrzegłam, że ciągle poprawia swoje okulary i stara się nie patrzeć nikomu w oczy.

Wszystko to przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, gdy ona się pojawiła. Słowo „pięknie" zdawało się być niewystarczające, aby ją opisać. Lily zdawała się emanować energią, która napawała wszystkim szczęściem. Jej oczy świeciły nieodgadnionym blaskiem, ale czyż tajemnica ludzkiego szczęścia nie kryje się właśnie w oczach ukochanej osoby? A kluczem do jej serca była miłość Jamesa, który jako jedyny dostrzegał drobne iskierki w tych przenikliwych, zielonych oczach.

Chwila, w której powiedzieli sobie „tak" zdawała się wstrzymać cały świat na kilka sekund. To był najprawdziwszy dowód na to, że magia istniała nie tylko przy pomocy różdżek. Magią można było nazwać ich miłość.

— Niech para młoda rozpocznie przyjęcie! — zawołał ów sędziwy czarodziej.

Merva machnęła różdżką i rozbrzmiała muzyka. James ujął dłoń Lily tak, że ich palce ledwo się stykały i ruszyli w wir muzyki. Po chwili ruszyły inne pary. Mogłam się im przyglądać do woli. Rodzice rudej tańczyli w sobie tylko znany sposób i wkrótce zagarnęli jej kuzynkę. Merva tańczyła z Remusem i trzeba przyznać, że dawno nie widziałam go tak szczęśliwego. Peter, który zjawił się najpóźniej, dyskutował zawzięcie z kuzynką Rogacza, choć nie wyglądał na specjalnie zadowolonego.

Odnalazłam wzrokiem Syriusza, który niedługo potem podszedł do mnie.

— Czy zechce pani zatańczyć? — zapytał przesadnie szarmanckim tonem, kłaniając się lekko.

— Naturalnie — odparłam wymownie, co wywołało u nas uśmiech.

To zdecydowanie była jedna z tych wspaniałych chwil, kiedy nie chciałam, aby nigdy się skończyła, aby nie uciekała przez nasze złączone dłonie zbyt szybko. Przestawało się dla mnie liczyć niebezpieczeństwo czyhające prawie z każdej strony, świadomość, że coś takiego już nigdy więcej się nie wydarzy. Teraz byliśmy tylko my. Syriusz, ten sam, z którym jeszcze nie dawno robiłam głupie żarty nauczycielom, a właściwie to każdemu, kto był w pobliżu i który był dla mnie najważniejszą osobą.

— Myślisz, że James kiedykolwiek uwierzy w dzisiejszy dzień? — zapytał, przerywając przydługą już ciszę.

— Może minąć trochę czasu, zanim się otrząśnie — powiedziałam — Syriuszu, czy udał wam się ten wieczór? Wszyscy są tacy zadowoleni tylko Peter...

— Wiem, nie musisz kończyć. Też to zauważyłem i nawet pytałem, ale nic nie mówi. Coś się stało, ale on stara się to ukryć.

— On zawsze wydawał się taki... — urwałam z braku odpowiedniego słowa — nigdy nie dusił w sobie uczyć.

— Vivienne, Syriuszu — usłyszałam za sobą Mervę — Podjedziecie?

Miała zmartwioną minę, co nie wróżyło nic dobrego. Z pewnością coś tu nie pasowało.

Poszliśmy za nią, ale wcale nie skręciła do domu, czego się spodziewałam, tylko wyszła na ulicę. Kiedy tylko skręciłam lekko w prawo, zatrzymałam się gwałtownie. Stał tam mężczyzna w grubym, brudnym płaszczu i równie ubłoconych ciężkich butach. Miał lekko pokiereszowaną twarz i... sztuczne oko, obracające się w każdą stronę. Tyle mi wystarczyło, aby go rozpoznać.

— Moody? Co pan tu robi? — zapytał Syriusz, nie kryjąc zdziwienia. Przecież był aurorem, a Black, chodząc na kursy z pewnością go widział.

— Urządzanie takich imprez wymagałoby użycia bardziej skutecznych zaklęć ochronnych — rzucił opryskliwie — Jestem tu na prośbę Dumbledora. Chodzi o Zakon, ale tu nie będziemy rozmawiać.

Widząc nasze zdziwione miny i niepewne spojrzenia, uśmiechnął się drwiąco.

— Wrócimy zanim zdążą się zorientować, że was nie ma. No chyba, że nie chcecie walczyć.

— Oczywiście, że chcemy — powiedziałam, ale wciąż z nutką przestrachu.

Merva, która dotychczas tylko przysłuchiwała się rozmowie, powiedziała:

— To bardzo ważne. Wszystkiego się dowiecie, ale nie tutaj. To zbyt ryzykowne.

Moody bez słowa deportował się. Merva wyciągnęła dłoń, którą niepewnie złapałam. Syriusz uchwycił moją drugą rękę i odsunęliśmy się w ciemność...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro