Widmowe koleje

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Korian... wiesz.... zastanawiam się, dlaczego Celestia wraz z księżniczką Luną nie naprawiły tego wszystkiego. W końcu to najpotężniejsze kocyki o jakich udało mi się usłyszeć... - Kopyta lekko zadrżały na myśl o tym wszystkim. Na razie odpoczywali, jednak te myśli nie dawały jej spokoju. Coś musiało się stać, że zostali z tym wszystkim sami... taka postawa nie pasowała jej do księżniczki... 

- Jakby nie patrzeć jest to najpotężniejsza zamieć jaką udało mi się poznać. Te o których słyszałem były niczym w porównaniu z czym się mierzymy na co dzień. To oznacza, że przyczyna tego wszystkiego musi przerastać nawet Celestie... ale jeżeli faktycznie tak jest, to boję się co to może być. - Odpowiedział niemal od razu, wzdychając ciężko. Mimo niepewności co do tego, Korian praktycznie nie czuł strachu. Miał przeczucie, że cokolwiek by to nie było, to wciąż było do pokonania. Jeżeli oni zdołali zbudować miasto... pełne przemocy, dyscypliny oraz o żelaznych regułach.... które zdołało przetrwać... przeciwstawić się temu brutalnemu żywiołowi, to nie może być aż tak źle. Prawda? Zapewne nie, ale i tak nie mają innego wyboru. 

- Na Orchid... czy wy zawsze musicie tak marudzić. Jesteśmy po środku niczego. - Wstała rozkładając na ułamek sekundy kopyta, określając poziom zadupia tego miejsca. - Istne zadupie! Jebany lodowy krajobraz. Powinniśmy zastanowić co znajdowało się jeszcze przed Ponyville i określić nasze plany. Jeżeli zdechniemy niedługo po tym jak wyruszymy, to nici będzie z ratowania czegokolwiek. - Valentine i Korian spojrzeli na nią, jakby pierwszy raz mówiła coś z sensem. Miała racje. Zastanawianie miało sens dopiero w okolicach Ponyville... ale chwila chwila.... co było przed? Gdzie w sumie teraz zmierzali? Wpierw przemówiła w tej sprawie czarna klacz. - No... kiedyś wujek zabrał mnie do Apllelossa. Pociąg świadczy o tym, że gdzieś tutaj musiały być trakcja kolejowa, więc to by się zgadzało. Z tego miasteczka powinniśmy mieć parę ścieżek do Ponyville. - To dawało im jako tako obraz sytuacji. Mniej więcej wiedzieli gdzie się udać i z tą myślą zabrali się ponownie w podróż. Udali się w głąb jaskini, która to delikatnie zwężała się wraz z przebytym dystansem. Nic specjalnego, ot lód... no może prócz tego, że było tutaj cholernie ciemno. Dlatego aby zminimalizować kontakt fizyczny z Rose oraz Valentine doktor trzymał się zauważalnie z tyłu. Jeszcze przypadkowo by na niego wpadli narażając go tym samym na niepotrzebny i całkowicie zbędny stres. Wolał trzymać dystans.... o ile mógł.  Potrzebnie czy nie, to ciężko stwierdzić, bo obie klacze nie miały z tym problemu, nie licząc paru potknięć. Ku uciesze kucy zaczęły pojawiać się pierwsze promienie słońca, które umilały przeczesywanie się przez ten tunel. Gdy dotarli do wyjścia mogli zauważyć, że zostało one wysadzone. Nieregularne szramy na obrębie oraz masa kawałków lodu porozrzucanych dookoła znaczyły, że właścicielowi dziennika udało się stąd wydostać, jego dalsze drogi pozostały jednak nieznane. Ciekawe czy ich drogi kiedyś się skrzyżują? 

Ruszyli. Kompas jaki był taki był, ale pomagał im określić właściwy kierunek. Musieli dotrzeć tam przed zmrokiem, a śnieg nie ułatwiał tego nawet w najmniejszym stopniu. Lodowa pustynia zdawała się być nieprzerwana. W niektórych miejscach śnieg zdawał się być jakiś inny. Bardziej... dziki? Trudno było to nazwać. Zamiast poddawać się sile wiatru ten jak się zdawało próbował się temu przeciwstawić. Fioletowa, niemal niewidoczna poświata raczej jasno mówiła, że lepiej się do niego nie zbliżać. W końcu udało im się dotrzeć do miejsca, gdzie mogli dotrzeć miasteczko Apllelossa. Nie było w idealnym stanie, jednak o dziwo nie aż tak źle zniosło. Z bliska wrażenia były te same. Miasteczko było opustoszałe, a ostatniego mieszkańca nie widziało przez naprawdę spory szmat czasu. Miejsce na jako tako bazę wybrali jakiś domek na uboczu. Było tam w miarę przytulnie... ale strasznie zimno. To oznaczało, że trzeba było rozpalić ognisko. Ceglany kominek idealnie się do tego nadawał. Parę minutek i niepotrzebne meble zamieniły się w wspaniałą rozpałkę, która to od razu powędrowała do rozpalenia. Rose nie była zadowolona, z faktu, że użyli jej dopiero co nabytej wódki do rozpalenia, ale niczego lepszego nie było... na szczęście uratowała pół butelki. - Vali, cho się napić. - Rzuciła od razu gdy tylko dorwała swoją upragnioną rzecz. Klacz spojrzała na nią zaskoczeniem. Nigdy nie piła tego typu rzeczy i trochę się tego obawiała. Z drugiej strony i tak tutaj siedzieli i raczej nie było nic lepszego do roboty, prawda? - eh... no dobra. Korian też chcesz? - Spytała się, lecz od razu dostała porozumiewawcze nie. Cóż jak widać zostanie więcej dla nich.  Rose w tym czasie zaczęła dolewać do tej wódki jeszcze wisky, bo powiedzmy sobie szczerze. Pół butelki to za mało na dwójkę. No i zaczęli chlać. Korian w tym czasie rozłożył jakieś materace które znalazł w innym domku. Jako tako uszczelnił pomieszczenie. Na nieszczęście łóżko było tylko jedno... to rodziło szereg problemów. Na całe szczęście był psychicznie gotowy na spanie na ziemi, dlatego nie powinno być tak... 

Nagle czarne kopyta objęły go brutalnie rzucając go na łóżko. Chwile później został osaczony przez pijane demony. Kilka sekund, a jego głowie narodziły się pomysły umożliwiające ucieczkę z tego kotła, lecz każda kończyła się fiaskiem... czego one od niego chcą!? Obawiał się najgorszego.... ale... gdy tylko na nowo otworzył oczy spostrzegł, że te zasnęły. Mieszanie tych specyfików nie było raczej dobrym rozwiązaniem... a może dobrym? Zależy jak na to patrzeć, bo z perspektywy doktora, to było lepsze nic cokolwiek... nie za bardzo miał się jednak ruszyć i zapowiadało się na kolejną nieprzespaną noc. To raczej zdawało się być standardem powoli... eh... całe szczęście nie wysypiał się z własnego wyboru, bo inaczej już pierwszego dnia dostałby pierdolca.... chociaż to nawet nie było takie złego patrząc teraz.... 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro