opowiadanie od Riny

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dziękuję serdecznie Imperialna za jej tekst❤

Dzięki niej wreszcie nie wieje tu nudą! Jej!

Notatka od autorki ↓

To opowiadanie powstało w 2013 roku, czyli dość dawno, kiedy jeszcze nie wiedziałam za wiele na temat formatowania tekstu i sposobu zapisu dialogów. Jak na moje ówczesne standardy byłam z niego nawet zadowolona, rozważałam nawet kontynuowanie go. Tekst przekazuje w oryginalnej formie - bez zmian w formatowaniu, bez poprawy błędów ortograficznych, interpunkcyjnych, stylistycznych i ogólnie błędów wszelakich.

Co chciałam przekazać w tekście? Pewnie coś chciałam, ale nikt już nie wie, co to konkretnie było. Na pewno chciałam wywołać nastrój grozy i niepokoju; użyć konwencji horroru. Małe spokojne miasteczko na prowincji skrywające mroczną tajemnicę. Sam pomysł nadal wydaje mi się dobry, chociaż wykonanie kuleje. Widzę dużo zbędnego patetyzmu i "mroku", którego teraz staram się unikać, jeśli to możliwe. Zdecydowanie akcja biegnie zbyt szybko i zbyt szybko wszystko się wyjaśnia; postaci są jednowymiarowe, płaskie i nijakie, przez co wręcz śmieszne.

Kiedy otwarłam plik byłam zaintrygowana co w nim znajdę i mogę szczerze przyznać, że się nie zawiodłam. Chociaż warsztat jest okropny, pomysł spłycony, a potencjał niewykorzystany, to nie uważam, by to opowiadanie nadawało się tylko do kosza. Raczej stanie się ono podstawą do napisania go jeszcze raz. I dobrze poprawia humor, kiedy patrzy się na nie z perspektywy osoby dorosłej ^.^

Tekst ↓

   Dopiero miesiąc temu przeprowadziłem się do tego miasta. Wydawało się zwykłym, spokojnym miejscem z miłymi ludźmi i przyjemną okolicą podmiejską. Centrum miasta wbrew nazwie nie znajdowało się w jego środku, chociaż nie; jest tam nowoczesne centrum administracyjno-bankowe. Ale „centrum” w sensie starego miasta i dzielnicy kultury znajduje się na uboczu, oddzielone od reszty starym parkiem, z drugiej strony też jest otoczone drzewami i prawie chowa się w lesie. Za granicę miasta przyjmuję się rzeczkę Rawkę i rozlewisko, które tworzy koło starego teatru. Zaraz po przyjeździe miejscowość ta wydała mi się idealną, ale tak było tylko do czasu. Do czasu mojego pierwszego wyjścia do teatru… 

***

    W tydzień po moim przyjeździe, na rynku zaczepiła mnie pewna młoda dziewczyna i wręczyła repertuar Drewnianego Teatru. Uśmiechnęła się do mnie czarująco i zaprosiła na premierę sztuki, w której zadebiutować miała jej przyjaciółka. Oczarowany nią zgodziłem się i nawet od razu przespacerowała się ze mną do teatru po bilet. Droga zeszła nam na rozmowach o wszystkim i niczym konkretnym. Dowiedziałem się, że chodzi do klasy maturalnej, uwielbia koty i czekoladę, czyli samych błahostek. Na miejsce dotarliśmy w szampańskim nastroju, ale mina pani w kasie jakby się wydłużyła, choć dzielnie starała się to ukryć.

    - Maja, mówiłam ci, że nie musisz zaczepiać ludzi na mieście – zwróciła się łagodnie do dziewczyny. – Bilety na ten spektakl sprzedają się nad wyraz dobrze.

    - Pani Beatko, ale ja tylko chciałam, żeby Lusia nie musiała się martwić pustymi miejscami, o wiele lepiej się gra dla pełnej sali – odpowiedziała pogodnie moja towarzyszka. – A temu panu dałam tylko repertuar – zająknęła się i spłonęła iście dziewiczym rumieńcem zerkając na mnie. Ja tylko się uśmiechnąłem, a bileterka uniosła brew. – No dobrze! Powiedziałam o występie Lusi. – przyznała się i schowała twarz w dłoniach. 

    - Pani Beatko niech pani jej tak nie dręczy, tylko sprzeda mi bilet na ten genialny spektakl.

    - Oczywiście, że panu sprzedam, tylko Maję trzeba trochę przystopować – dziewczyna znów się zaczerwieniła, a kobieta puściała do mnie oczko, co sprawiło, że i ja poczułem ogień na policzkach. – Bilet na premierę, tak?

    - Oczywiście!

    - Jak zapewne Maja zdążyła wypaplać premiera jest za dwa tygodnie, w piątek o 19.00. Och… - westchnęła nagle zdziwiona i zaniepokojona. 

    - Coś nie tak? – przeraziła się Maja.

    - Zostało już tylko miejsce drugie w rzędzie czwartym… 

    - Nie… - zadziwiła mnie reakcja dziewczyny na tę informację.

    - To jakiś problem? – zapytałem uprzejmie.

    - Jest pan pewien, że chce pan iść akurat na premierę? Może wybierze się pan w późniejszym terminie? Lusia będzie grać jeszcze wiele razy.

    Zdezorientowany spojrzałem po nerwowych twarzach kobiet, kompletnie nie rozumiejąc o co im chodzi. Postanowiłem jednak odkryć co było tego powodem. Odkryć za wszelką cenę i nie przypuszczałem, że może mnie to kosztować o wiele więcej, niż bilet do teatru… Posłałem więc pani Beatce piękny uśmiech i stanowczo powiedziałem: - Tak, to musi być premiera.

    - Jak pan chce… - wyszeptała. – 45zł poproszę. 

    Zapłaciłem i uśmiechnąłem się jeszcze raz. Nie odwzajemniły tego. Pożegnałem się i wróciłem z tajemnicą chodzącą po głowie. 

    Po powrocie do domu zapisałem tylko w kalendarzu datę i godzinę premiery i zapomniałem o niej w wirze codziennych obowiązków.  Przestałem przejmować się dziwnym zachowaniem Mai i pani Beatki, a rozwiązywanie zagadek wypadło mi z głowy gdy Szczeniak – mój pies – kolejny raz postanowił urządzić sobie poducha party, czyli uzewnętrznić wszystkie poduszki w domu. Pierze było wszędzie i do dzisiaj znajduję je w dziwnych miejscach. Tak więc impreza Szczeniaka dała mi zajęcie na cały tydzień, a następny tydzień chodziłem niewyspany z powodu koszmarów, a właściwie co noc tego samego snu, którego nigdy nie udało mi się zapamiętać. Pozostawało zawsze tylko mgliste wrażenie, że jestem czyimś celem. W pracy funkcjonowałem tylko dzięki kawie, chodząc po biurze i przysypiając gdzie popadnie. Byłem przeszczęśliwy kiedy koszmary mnie opuściły, była to najlepiej przespana noc w całym moim życiu. Była to noc przed premierą…

    W dniu przedstawienia wyspany i radosny przyhasałem wręcz do pracy. Wszyscy się dziwili mojemu dobremu humorowi, a szef dał mi nawet wolne i podwyżkę nie wiadomo dlaczego. Wtedy był to jeszcze dobry znak. A teraz to się w sumie zastanawiam, czy niespodziewana premia nie jest zwiastunem zbliżającej się odprawy i kolejnego już bezrobocia. Kto wie… Tyle dziwnych rzeczy się już zdarzyło od mojej pierwszej wizyty w Drewnianym Teatrze, że powoli nic już nie jest w stanie mnie zadziwić.

    Przed samym moim wyjściem z domu pogoda postanowiła się zmienić diametralnie. Ochłodziło się, niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami, a w oddali zagrzmiało. A ja głupi wróciłem się jeszcze po parasol. Z pozoru nie był to zły pomysł, bo po chwili zaczęło padać, a właściwie lać jak z cebra, tak więc pomimo pozornej ochrony przybyłem na miejsce przemoczony i zmarzniętym do szpiku kości.  

    Teatr wciśnięty pomiędzy ciemny las, a mroczną taflę wody lśnił od świateł zachęcająco bijących z ogromnych okien. Kusił ciepłem i spokojem, ale mi cały czas cos nie grało i nie pasowało; wyczuwałem chłód i mrok śmierci, ale zignorowałem własne przeczucia zrzucając winę na pogodę. Zignorowałem to, a przecież moja intuicja nieczęsto mnie zawodziła, szczególnie jeśli były to przeczucia dotyczące w jakikolwiek sposób umarłych. 

    Moja ignorancja wprowadziła mnie do wnętrza, w którym słychać było szepty rozmów i przytłumiony śmiech. Było na tyle ciepło by para unosząca się z mojego ubrania była prawie widoczna. Zażenowany swym stanem podałem miłej szatniarce płaszcz i parasol prosząc ją o rozwieszenie gdzieś w pobliżu grzejnika. Przytaknęła z uśmiechem i wskazała drogę na widownię. Stojący przy drzwiach bileter struchlał na widok mojej miejscówki, spojrzał ze współczuciem i osobiście zaprowadził mnie na miejsce. Ludzie siedzący dookoła mnie też się przestraszyli i patrzyli na mnie jak na wariata. Rząd przede mną siedział niezwykle wysoki mężczyzna. Było już po drugim dzwonku, a miejsce obok mnie dalej było puste. Zignorowałem oburzone, przerażone i wszelakie inne spojrzenia i przesiadłem się na prawo. Gdy już tak rozsiadłem się wygodnie, a obsługa przypomniała o wyłączeniu telefonów światło zgasło i nastała pełna oczekiwania chwila. Z boku jednak padł na mnie prostokąt światła. Przez otwarte drzwi na salę wślizgnęła się młoda dziewczyna i bezszelestnie znalazła się tuż obok mnie. Nachyliła się, a mnie owionął zapach jej słodkich perfum. 

    - Pan mnie podsiadł – wyszeptała mi do ucha muskając policzek ledwie wyczuwalnym oddechem. 

    - Proszę wybaczyć. Myślałem, że nikt już nie przyjdzie i… - zacząłem się tłumaczyć, ale ona uśmiechnęła się tylko i kładąc lodowatą dłoń na mojej powiedziała:

    - Już grają, nie wypada im wadzić – znów otoczyła mnie chmura jej zapachu, a od miejsca którego dotknęła zaczęły rozchodzić się fale zimna, po chwili cały już drżałem jak w gorączce. Pomyślałem, że przeziębiłem się pewnie na deszczu i nie powiązałem tego z dotykiem nieznajomej. Ignorując dreszcze postanowiłem skupić się na spektaklu i na debiutującej Lusi. Nic jednak nie pamiętam. 

    Koniec pierwszej części powitałem z nieskrywaną radością mając cichą nadzieję na suchy płaszcz i nie przeliczyłem się. Gdy go zakładałem był nawet jeszcze ciepły. Wróciłem na widownię szczęśliwy, ze szczerą chęcią dotrwania do końca przedstawienia. Dziewczyna siedząca obok mnie spojrzała na mnie rozbawiona, ale nie skomentowała tak jak ja nie skomentowałem jej spóźnienia. Rozległ się dzwonek, ogarnęła mnie senność i słodki zapach perfum. Chyba nawet przysnąłem, bo w miejscu gdzie w mojej pamięcią powinna być dalsza część spektaklu zionie wielka czarna dziura.

    W ciszy panującej na widowni, a także chwilowo i na scenie usłyszałem dźwięk odbezpieczanej broni. Metaliczne kliknięcie wywołało u mnie gęsią skórkę, a błysk polerowanego metalu lufy mierzącej w moją stronę panikę. Widziałem wyraźnie dłoń w białej rękawiczce trzymającą staromodny rewolwer, ale tylko dłoń, która zadawała unosić się w powietrzu na balkonie nad sceną. Broń została wycelowana, spust naciśnięty, strzał oddany. Był huk, zapach prochu, mnóstwo białego dymu i urwany okrzyk bólu tuż obok mnie. Zesztywniałem, ale zmusiłem się do odwrócenia głowy. 

    W snopie światła padającego akurat na widownię zobaczyłem wykwitłą szkarłatną różę na sukience dziewczyny siedzącej obok mnie. Poruszała bezgłośnie ustami, a w oczach miała nieme wołanie o pomoc. Przerażona przyłożyła dłoń do rany, a krew sączyła się pomiędzy szczupłymi palcami. Pobladła gwałtownie i złapała mnie kurczowo za rękę. Oszołomiony wyrwałem się z jej uścisku, a ona jak zahipnotyzowana wpatrywała się w mnie. Wyciągnęła dłoń i delikatnie pogłaskała mnie po policzku, dreszcze wstrząsnęły mną tak mocno, że aż zaszczękałem zębami. Widząc ból w jej oczach zmobilizowałem się do działania i wybiegłem z nią z sali na rękach. Na zewnątrz oślepiło mnie światło i zakręciło mi się głowi, ale szybko udało mi się to opanować. Posadziłem dziewczynę na zamszowej sofie, nie zawracając sobie głowy tym, że krew ją zniszczy. Ręce miałem całe ubrudzone jej krwią gdy sięgałem do kieszeni po komórkę. Próbowałem ją włączyć – nie reagowała, a ranna dalej krwawiła. Nie chciałem by się wykrwawiła więc zrobiłem pierwszą rzecz która przyszła mi do głowy – podarłem jej sukienkę na pasy i ucisnąłem ranę szarpiami, a do okrycia dałem jej moją marynarkę. Pobiegłem szukać kogoś z telefonem, ale teatr jakby wymarł, nie mogłem znaleźć nikogo, nawet w bufecie było pusto. Spróbowałem jeszcze raz włączyć telefon, wyświetlił się tylko niezrozumiały komunikat o błędzie. Zakląłem i rzuciłem aparatem o ścianę, który rozpadł się na kawałki. Starałem się myśleć racjonalnie, ale gdy tylko zerkałem na kredowobiałą twarz ogarniał mnie szał. Próbowałem nawet dostać się z powrotem na widownię, ale drzwi nie chciały nawet drgnąć. Sfrustrowany wybiegłem na zewnątrz, w samo serce straszliwej burzy. Pioruny biły w rozlewisko za teatrem z zatrważającą wręcz częstotliwością. Ogłuszony hukiem prawie wpadłem do wody, ale w ostatniej chwili złapałem się czegoś. Było zimne i twarde, ale miało kształt wyciągniętej ludzkiej dłoni. Podniosłem wzrok; to była dziewczyna z teatru, a może bardziej właściwie byłoby powiedziane duch z teatru. 

    - Zabiłeś mnie… - duch spojrzał na mnie oskarżycielsko, a ja stałem oszołomiony nie czując jak przemoczona koszula lepi mi się do pleców. Byłem przerażony, ale też i niezdrowo ciekawy, co też zjawa chciała mi przekazać. 

    - Jesteś duchem – stwierdziłem z zadziwiającym wręcz spokojem. – Jaki głupi jestem! Przecież było tyle wskazówek, mogłem domyślić się już dawno! Maja, która zaczepiła mnie na ulicy i zaprowadziła do teatru, pani Beatka w kasie i jej przerażenie miejscówką, koszmary, podwyżka i dzień wolny na komendzie, wygląd i nastrój tego miejsca, spojrzenia ludzi i na dokładkę twój dotyk – wyliczyłem na palcach wszystkie tropy i zlekceważone wcześniej szczegóły. – To ty jesteś tajemnicą tego miasta!

    - Duch, tajemnica? O czym pan mówi? – jej marmurowa postać wydawała mi się nad wyraz realna, nawet deszcze spływał po niej realistycznie. – Czy pan chce mi powiedzieć, że nie żyję?! – krzyknęła przerażona.

    - Spokojnie, spokojnie. Tylko niech się pani nie denerwuje Pani Zjawo, bo jeszcze pani mi zniknie – spróbowałem zażartować by rozładować napięcie. Co ciekawe – zadziałało. Złapałem ją za rękę i zaprowadziłem na zadaszone schody budynku, mieliśmy piękny widok na rzekę i staw. 

    - Nic nie rozumiem… - usłyszałem cichy szept. – Teatr, huk, ból i ciemność…

    - To ostatnie co pamiętasz, tak? – zapytałem najłagodniej jak mogłem.

    - Tak. Chociaż…

    - Chociaż co?

    - Jest inaczej niż pamiętam. Jakbym przeniosła się w czasie. To dziwne urządzenie przy którym majstrowałeś, co to jest?

    - To? – pokazałem jej bezużyteczny smartfon. – Telefon komórkowy. Witaj w XXI wieku Pani Zjawo – posłałem jej uśmiech. Nie czułem zimna, ani innego dyskomfortu siedząc na lodowatych stopniach. Widziałem tylko jej zielone oczy, mokre blond włosy i szkarłatną krew na białej sukience. – Jak ci na imię?

    - Luiza, panie…

    - Zawistowski, Cyprian Zawistowski. Miło mi cię poznać Luizo – uśmiechnąłem się cierpko zastanawiając się jak odbierze te słowa.

    - Mi także miło poznać pana. Czy mogę mieć do pana kilka pytań, pomoże pan damie w potrzebie?

    - Oczywiście, panno Luizo – wczuwałem się w klimat, który dla niej wydawał się być naturalny.

    - Jestem duchem – nie zapytała, stwierdzała. – Jest XXI wiek, a nie piątek 23 października 1932 roku. Zostałam postrzelona. Dlaczego?

    - Tego nie wiem panno Luizo, ale zgaduję, że tylko ja pannę widzę i mam pannie pomóc rozwiązać tę zagadkę – skinęła głową na potwierdzenie mojej tezy, a ja skrzywiłem się lekko. Niby zawsze widziałem duchy, ale ona mnie przerażała w nieznany mi sposób. Postanowiłem rzucić życiu rękawicę prosto w twarz. – A co jeśli odmówię?

    Duch Luizy spojrzał na mnie zaskoczony, wstał i podszedł do brzegu rozlewiska. Skinął na mnie marmurową ręką, a ja posłusznie przydreptałem jak salonowy piesek. Duch wskazał coś w wodzie i zachęcił mnie bym się nachylił. Zrobiłem to, a to oczywiście był błąd życia. Zimna dłoń pchnęła mnie w odmęty dokładnie w chwili uderzenia pioruna. 

    - Stanie się to – mściwy szept słyszałem doskonale mimo wody wdzierającej się do płuc, nosa i uszu. 

Obudziłem się w szpitalu.

***
    Dalej nie wiem jak poszedł spektakl, czy debiut Lusi był udany, czy ktoś jeszcze widział zjawę Luizy. 

    Znaleziono mnie na brzegu Rawki. Byłem już prawie martwy. Pytany o to dlaczego wyszedłem z teatru udaję amnezję. Sprawdza się doskonale. Komendant zapytany o podwyżkę odparł, że przeczuwał, że mi się przyda, tak samo z urlopem.

    Maja odwiedza mnie codziennie na jawie. Luiza – we śnie. Zastanawiam się, czy jej nie ulec i nie zgłębić zagadki jej morderstwa, ale jak na razie trzyma się swego, chociaż koszmary, którymi mnie karmi robią się coraz straszniejsze. Maja się martwi.

    Nie zamierzam wyjeżdżać, dopiero co się tu przeprowadziłem. Żaden duch teatru mnie do tego nie zmusi, chociaż nie wiem jak materialny. W końcu też po części jestem duchem…   

*****

Mam ochotę na poducha party, a wy?

Fajnie się czytało^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro