*

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Atmosfera w pracowni alchemicznej powoli tężała, gdy młoda Yaneline z uwagą obserwowała poczynania Mentora. Siedzieli w ciszy — ona podnosząc się lekko na podwiniętych nogach, a On ostrożnie łączący składniki nieznanego uczennicy eliksiru, tak by mogła spamiętać ich proporcje.

— Nie zapomnij oddychać — powiedział mężczyzna, odmierzając odpowiednią ilość białego proszku przy pomocy małej, srebrnej łyżeczki.

Dziewczyna nagle zdała sobie sprawę, że przez ostatnie kilka chwil wstrzymywała oddech. Łapczywie wessała powietrze w płuca, a Mentor uśmiechnął się, rozbawiony jej sporadyczną nieporadnością. Choć chciał, nie prychnął. Nie mógł strącić ani odrobiny substancji.

— Podasz mi w końcu nazwę? — spytała oburzona.

Rzadko się odzywała i to właśnie takie chwile, kiedy jej kobiecy, piękny i subtelny głos dobiegał Jego uszu, mężczyzna bił się ze świadomością, jak szybko wydoroślała. Wiedział, że pewnego dnia będzie wspaniałą osobą i godną rywalką.

— Nie — wymamrotał przez zęby. — Bądź cierpliwa i nie przeszkadzaj. Już kończę.

Nie odrywał oczu od przechylanej łyżeczki, powoli opadającego proszku i cieczy w niewielkiej, szklanej butelce, która po chwili zmieniła barwę z szarej na wściekle różową. Gdy gęstniejący płyn zaczął wytwarzać pianę, przytknął ujście pojemnika palcem i mocno nim wstrząsnął. Oddalił twarz od dłoni, marszcząc brwi i uśmiechnął się, przenosząc wzrok na nastolatkę, która mimowolnie naśladowała jego mimikę.

Przysunął rękę pod twarz Yaneline i podniósł palec, wypuszczając z buteleczki różowy dym. Dziewczyna się nie bała. Mentor często kazał jej smakować i wąchać różne eliksiry, nawet trucizny, by umiała poznać ich smaki. Jak inaczej mogłaby stworzyć antidotum i uciec śmierci, gdy już się usamodzielni?

Tym razem było jednak inaczej.

— Co... co to jest? — wymamrotała, gdy poczuła, jak jej ciało cierpnie, oddech się spłyca, a oczy zachodzą mgłą.

Objawy były znacznie inne od wszystkich trucizn, które znała. Żadna nie była tak gwałtowna w swoim działaniu, ani bolesna.

Z naiwnością spojrzała na nauczyciela, szukając wyjaśnień, zamiast których znalazła szeroki uśmiech.

Zapamiętała go na bardzo długo.

— To najgorsza trucizna znana ludzkości, moja droga Yane.

Wszystko, co widziała, zamazywało się coraz bardziej, ale głos Mentora słyszała wyraźnie, mimo tego, że szeptał.

— To miłość.

Yaneline spadła z krzesła, wpadając w miękką ciemność. Mimo głębokich wdechów, dusiła się. Mimo ruszania powiekami, była ślepa. Serce wyrywało się z jej piersi, galopując i umierając jednocześnie. Płonęła i zamarzała, w panice tonąc pośród pustki w swoim wnętrzu.

Ostatnie, co czuła, to delikatne muśnięcie na policzku.

*

Od tamtej pory walczyła z uczuciem, którego nie chciała. Nie do tej osoby. Ta jedna, jedyna rzecz przerastała ją, Młodą Yaneline, od miesięcy czekającą na powrót ukochanego Mentora.

Niczym mała dziewczynka płakała w poduszkę, czując się porzucona jak niechciane szczenię. Odrzucona przez kogoś, kto na własne życzenie stał się jej całym światem.

Wiedziała, że smutek jej nie pomoże, ale tęsknota i potrzeba czułości pożerały ją od środka. Niedobór narkotyku sprawiał niewyobrażalny ból, który ukoić mógł jedynie On — Mentor.

— On nie wróci. Dobrze o tym wiesz — odezwał się nieprzyjemny głos starej Perpatui, próbującej wygonić dziewczynę z łóżka. — Świat jest brutalny, a ty musisz się z tym pogodzić. Nikt nie mówił, że będzie łatwo.

Ta świadomość była przerażająca — Już nigdy nie spotkać człowieka, który zatruł ją miłosnym eliksirem, by potem uciec, nie mogąc zostać znienawidzonym. Nie wracał, ale ona czekała, ucząc się i doskonaląc, by kiedyś zatruć Go tym samym.

*

Madame uwielbiała nocne spacery po mieście, a licząc wszystkie kręcące się po okolicy pary, najwidoczniej nie ona jedna. Cieszyło ją to. Widok zakochanych lubiła jeszcze bardziej niż rozgwieżdżone niebo nad Omrią — przepiękną stolicą królestwa Irii. Kiedy młodzi ludzie patrzyli w górę, podziwiając kolorową zorzę, ona przyglądała się im, wypełniając puste serce miłosną ułudą.

Miłość.

Dzięki niej coraz więcej osób będzie mogło jej zaznać. Pragnęła, by jak najmniej samotnych melancholijnie snuło się po świecie. W końcu nawet mając przed sobą złudne poczucie kochania, człowiek staje się szczęśliwszy. Znała to z własnego doświadczenia.

A wszystko to z miłości do tych wszystkich ludzi.

Gdy zawiał chłodniejszy wiatr, ciaśniej otuliła szyję futrzastym płaszczem, zaciągając się przy tym zapachem piżma. Przypadkowo zabrzęczała kilkoma pierścionkami, estetycznie rozmieszczonymi pomiędzy jej nagimi, smukłymi palcami.

— Nigdy się nie spóźniasz, moja droga Yaneline. — Niski, męski głos jeszcze przez chwilę brzmiał w jej uszach, ogrzewając bardziej niż futro, pierze czy nawet sam ogień.

W odpowiedzi odwróciła się z uśmiechem, a mężczyzna podniósł dłoń i delikatnie pogłaskał jej polik. Uwielbiała to. Każdy najmniejszy gest z jego strony był zawsze taki czuły. Przymknęła oczy.

Byli skryci w cieniu, poza zasięgiem płomieni ulicznych lamp i zbędnych spojrzeń. Wiedziała, że mężczyzna nie lubił być rozpoznawany. Sama, jak się okazało, niemal w ogóle Go nie znała.

— Nigdy — odparła. Zawsze starała się dawać to, czego sama oczekiwała. Westchnęła i otworzyła oczy, podnosząc to samo, co przed laty, naiwne spojrzenie na twarz Mentora. — Idziemy?

Uśmiechnął się i podał jej ramię, jak przystało na dżentelmena, a Yane bez wahania przyjęła pomoc. Nie była w stanie odrzucić żadnej wspólnej, zdarzającej się tak rzadko, chwili.

— Kiedy dobiegły mnie najnowsze wieści, musiałem pogratulować ci osobiście — rzekł, cały czas zwrócony twarzą w stronę byłej uczennicy, by mogła czuć na sobie jego ciepły oddech o zapachu goździków. — Dojrzałaś i wypiękniałaś od naszego ostatniego spotkania.

Znów słychać było ciche brzęczenie, gdy Yaneline mimowolnie zaczęła bawić się jednym z pierścionków — tym największym, założonym na kciuk prawej dłoni.

— Wiem, że i tak mnie doglądałeś. Byłeś jak cień, ale ja wiem.

Milczał i patrzył na nią, cały czas rozciągając usta w uśmiechu, który mógłby zakrawać na arogancki. Ona zaś uparcie trzymała wzrok daleko przed sobą, w głąb ciemnej alejki, którą podążali.

Wiedziała, że doglądał. Nie miała na to dowodów, ale było to bardziej niż oczywiste. Widział, jak rośnie, dojrzewa i pięknieje. Podobnie do kwiatu, któremu zawdzięcza swe imię — Yaneline. Czuła to. Za każdym razem, gdy obserwował ją, ukryty gdzieś daleko, po prostu to czuła.

— Prawda — odpowiedział, odwracając wzrok przed siebie.

Oboje jednocześnie prychnęli, spuszczając spojrzenia na brukowaną uliczkę. Przystanęli.

— Chciałabym móc cię nienawidzić. Byłoby mi łatwiej.

Mentor przełknął ślinę, zaciskając gładko ogoloną żuchwę. Mimo upływu czasu w oczach kobiety nadal wyglądał młodo. Zupełnie jakby różnica kilkunastu lat zatarła się między nimi lub zniknęła kompletnie. Wciąż był tak samo przystojny, zadbany i czarujący.

Prawa dłoń Yaneline powędrowała ku pięknej twarzy, od której tak ciężko było jej oderwać wzrok. Chłodnymi palcami pogładziła ciemną brew, polik i kącik ust. Mężczyzna zaś nieustannie wbijał to swoje nieodgadnione spojrzenie prosto w oczy Madame, doprowadzając ją tym samym do perfekcyjnie zatuszowanego szału.

Nie mogła jednak zaprzepaścić okazji, na którą czekała tyle lat.

Szybkim ruchem palca wskazującego otworzyła wieko sekretnika, ukrytego w pierścieniu umieszczonym na kciuku, wypuszczając jego różową zawartość wprost w nozdrza ofiary.

Mężczyzna zatoczył się do tyłu, chowając twarz w dłoniach, kaszląc i łapczywie łykając powietrze.

Yaneline była z siebie bardzo dumna. Zapamiętała dokładnie każdy składnik, wszystkie proporcje i przygotowanie miłosnego eliksiru. Wszystko tylko dla tej jednej chwili. Rozciągnęła usta w pełnym satysfakcji uśmiechu, który zrzedł, gdy kaszel Mentora przerodził się w gromki śmiech.

— Zapamiętałaś — powiedział, zdumiony zapachem i smakiem, który doskonale znał.

Gwałtownie złapał Madame za kark i przyciągnął ją do siebie. Gdy ich czoła się spotkały, nie powstrzymał szerokiego uśmiechu i kilku łez, wypływających z podrażnionych miłością oczu.

— Jednego nie wiesz o tej truciźnie — kontynuował, rozkoszując się zmieszaniem wypisanym na jej twarzy. — Traci działanie w kilka dni lub nawet godzin. Bardzo łatwo się do niej przyzwyczaić i uodpornić, czyniąc ją niemal kompletnie bezużyteczną.

Cały czas trzymając ich twarze blisko siebie, dał jej chwilę, by wszystko pojęła. By zdążyła odnaleźć się w zgliszczach świata, który właśnie zburzył.

— To nie eliksir. To twoje własne serce cały czas mnie pragnęło.

Objął ją w talii, przyciskając mocno do swojego ciała. Powoli rozchylił swoje usta, które, mijając jej własne, podążyły do czoła, na których złożyły pełen niezaspokojenia pocałunek.

Yane nie mogła znieść tego, że jego wargi, których dotyku pragnęła tak długo, właśnie minęły miejsce, gdzie miały spocząć.

— Szczęśliwego dnia zakochanych, moja droga Yaneline.

Łzy wściekle popłynęły spod jej zaciśniętych powiek, gorący dotyk zastąpiło zimno, a miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Mentor, ponownie wypełniła pustka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro