Rozdział 5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Per. Jeffa

Na świecie prócz krwawego mordu nie było czegoś, co mógłbym uznać za coś naprawdę pięknego. Moja definicja piękna była nierozerwalnie związana z krwią, bólem oraz śmiercią. Wszystkie te czynniki musiały łączyć się ze sobą w pewien sposób, czyli w taki bym nie mógł oderwać wzroku od otrzymanych skutków. Owe skutki powinny uszczęśliwić moją szaloną, potworną, żądną krwi stronę, której często doskwierał głód prawdziwego dla mnie piękna.

Dzisiejsza noc mimo, iż nie była nawet w jednym procencie związana z wymienionymi wcześniej rzeczami z całą pewnością miała w sobie "to coś". Może nie fascynowała mnie tak bardzo jak ból mej ofiary wymalowany na jej twarzy, przyozdobiony morzem szkarłatu, lecz musiałem przyznać, że całkiem przyjemnie patrzyło się na rozgwieżdżone niebo. Nie dało się zaprzeczyć, że każda choćby najmniej widoczna gwiazda dodawała na własny sposób uroku dzisiejszej nocy. Jednak apogeum tego wszystkiego był księżyc, którego żółtawa tarcza najmocniej rozświetlała czarne niebo.
Próbowałem doszukać się chociażby jednego kształtu, jednak nigdy nie byłem w tym dobry. Widziałem tylko białe kropki na ciemnym tle. Zabawne, że w egipskich ciemnościach potrafiłem dostrzec swoją ofiarę, a nie mogłem dostrzec nawet wielkiego wozu.

Położyłem głowę na dłoniach, poprawiając się na trawie. Leżałem właśnie na niewielkiej, leśnej łące blisko dawnego domu proxych Slendermana. Odkryłem tę łąkę pół godziny temu, gdy postanowiłem się nieco przewietrzyć.

Widokowi na nocne niebo towarzyszył akompaniament cichego szumu drzew oraz wysokiej trawy. Czułem jak powoli zasypiam. Nie mogłem zamknąć oczu, bo w końcu nie miałem powiek, jednak zamiast tego wszystko przede mną zaczynało się rozmazywać.

Ta noc nie była zimna, a mi nie chciało się ruszać z miejsca, więc postanowiłem zasnąć w tym miejscu i pozwolić by promienie słońca obudziły mnie rano. Ziewnąłem głośno, przeciągając się na ziemi, po czym powróciłem do zasypiania.

Gdy już prawie byłem po drugiej stronie, w krainie nieświadomości usłyszałam trzask łamanej gałęzi po mojej prawej. Momentalnie usiadłem, wyjmując nóż z kieszeni bluzy. Skierowałem ostrze w stronę nieznajomego, którym okazała się być nikt. Nikogo tam nie było. Rozejrzałem się, jednak na łące byłem tylko ja. Westchnąłem, a następnie znowu położyłem się na ugniecionej przeze mnie trawie.

   — Wydawało mi się — mruknąłem, kładąc się na boku. Z lewej ręki zrobiłem sobie poduszkę, natomiast w prawej trzymałem moją zabawkę. Może nie widziałem wcześniej nikogo, jednak wolałem zachować ostrożność. W końcu nigdy nie wiadomo czy ktoś za moment nie zaatakuje cię z zaskoczenia, a tutejsze stwory wprost uwielbiały wbijać ludziom noże, a raczej pazury w plecy.

Per. Masky'ego

   — Ona naprawdę lubi robić sobie problemy — mruknąłem. Siedziałem Rosallie na ogonie już od dłuższego czasu. Śledziła dwie dziewczyny, raniąc się po drodze. Spojrzałem na krwawe ślady pozostawione przez nią na ziemi. — Idiotka — przeszło mi przez myśl. Dość długo pozostała w ukryciu, lecz pewne było, iż w końcu polegnie.

W tej chwili leżała nieprzytomna na podłodze, a siedząca na niej Nina okładała ją pięściami z całej siły. Śmiała się przy tym, jak chora psychicznie osoba, którą i tak zresztą była. Po chwili klon Jeffa wstał z posiniaczonej czarnowłosej.

   — Nawet nie musiałaś się starać z przyprowadzaniem jej do mnie. — Nastolatka w fioletowej bluzie zaśmiała się, na co wyższa prychnęła.

   — Po prostu ją zabij — mruknęła. Właśnie w tym momencie uznałem, że pora wkroczyć do akcji. Przecież nie mogłem przez cały czas się ukrywać. Rosallie nie wyglądała zbyt dobrze, a poza tym nawet ja miałem swoją godność i nie mogłem stać w miejscu jak jakiś tchórz.

   — Cóż... miło z waszej strony, że pomogłyście jej... zasnąć, jednak sądzę, że wasza rola się tutaj kończy — powiedziałem, wychodząc z cienia. Oby dwie dziewczyny były widocznie zaskoczone moim widokiem w tym miejscu. Nina wpatrywała się we mnie przez chwilę swoimi pozbawionymi powiek oczami, lecz nie minęła minuta, a ona roześmiała się.

   — A ty czego tutaj szukasz? Slender kazał ci mnie śledzić, przydupasie? — Uśmiechnęła się złośliwie, jednak nie zrobiło to na mnie dużego wrażenia.

   — Oczywiście, że nie. W każdym razie, ja zajmę się Rosallie, a wy lepiej już stąd spadajcie — powiedziałem, podnosząc czarnowłosą. Nastolatki drgnęły, lecz poza tym nie wykonały żadnego innego ruchu. Lepiej dla nich. — I jeszcze jedno... jeśli odważycie się ją skrzywdzić, szef nie będzie cackał się z zapewnianiem wam powolnej, bolesnej śmierci. Po prostu rozerwie was na dwa krwawe kawałki, a resztki da Jack'om. — dodałem, spoglądając na nie z ukosa. Żadna z nastolatek nie odezwała się już nawet słowem. Odwróciłem się do nich plecami, po czym zacząłem wracać do hotelu. Byłem prawie pewien, że wśród szumów cuchnącego strumienia usłyszałem ciche "kurwa" wycedzone przez zęby.

Poprawiłem czarnowłosą na ramieniu, po czym westchnąłem.

   — Nie myślałaś kiedyś, żeby zrzucić kilka kilo? — mruknąłem do nieprzytomnej nastolatki. Naturalnie odpowiedziała mi cisza. — Racja, głupie pytanie — zaśmiałem się pod nosem. Znałem tunele pod hotelem jak własną kieszeń, więc nie musiałem zbyt dużo widzieć, żeby wiedzieć gdzie obecnie byłem. Tak wiele razy oglądałem te obrośnięte pleśnią ściany, śmierdzące na kilometr gównem ścieki i wypalające się żarówki. — Już tyle razy tutaj byłem, a nadal rzygać mi się chce, gdy czuję ten smród — prowadziłem dalej swój monolog. Zdawałem sobie sprawę z tego, iż dziewczyna, którą niosłem nie mogła mnie usłyszeć, lecz dzisiaj doskwierała mi niesamowita nuda. Na dodatek mam wrażenie, że stało się dzisiaj coś istotnego o czym zapomniałem. Nie pamiętałem części dzisiejszego poranka. — "Ktoś nas obserwuje." — Były to słowa Rosallie, które rzekomo dzisiaj wypowiedziałem podczas naszej porannej rozmowy w lesie. W mym umyśle kłębiło się mnóstwo wątpliwości. — Czy ja naprawdę to powiedziałem? — mruknąłem, marszcząc brwi w zamyśleniu.

Nawet nie zauważyłem, kiedy dotarłem do niewielkiego pomieszczenia, w którym aż capiło starością oraz jeszcze większą ilością pleśni. Zardzewiałe pozostałości po łańcuchach zwisających z sufitu obrośnięte były pajęczynami. W ciemniejszym rogu pokoju stało natomiast chyba stuletnie, drewniane krzesło. Zawsze, kiedy przechodziłem przez ten pokój czułem chłód. Nie wiedziałem jaką rolę miało odgrywać to pomieszczenie w kanałach i nawet wolałem się nie dowiadywać.

Zamknąłem za sobą skrzypiące drzwi, po czym spojrzałem na ranę czarnowłosej.

   — Nie wygląda to zbyt dobrze. — Wziąłem głęboki oddech wzdychając głośno — Pewnie moim zadaniem będzie wyczyścić ci tę ranę — mruknąłem. Od kiedy sięgam pamięciom byłem gościem od wykonywania czarnej roboty, co czasami naprawdę mnie irytowało. Wiedziałem jednak, iż musiałem się z tym pogodzić i robić to co do mnie należało.

Każdy schodek, na którym stawiałem stopę skrzypiał niemiłosiernie, przyprawiając mnie o ból głowy. Gdy w końcu znalazłem się na górze, z uśmiechem otworzyłem drewniane drzwi. Zamknąłem je za sobą, a następnie zaniosłem czarnowłosą do jej pokoju, zabierając po drodze apteczkę z szafki w łazience.

Podczas odkażania jej rany dokonałem pewnego odkrycia. Ciało Rosallie było nienaturalnie zimne. Wcześniej nie zwróciłem na to większej uwag, bo w kanałach panował chłód, lecz teraz w dość ciepłym pokoju mogłem wyczuć ogromną różnicę w temperaturze jej skóry.

Owinąłem jej stopę bandażem, a następnie wytarłem krew na jej posiniaczonej twarzy. Pod prawym okiem "wyrosła" jej dorodna śliwa, przez co wyglądała dość komicznie, mimo to nie śmiałem się. Nie byłem osobą z dużym poczuciem humoru.

Złapałem za jej nadgarstek. Czekałem minutę, potem pięć i nieważne jak bardzo się skupiałem, nie mogłem wyczuć tętna. Pochyliłem się nad czarnowłosą, po czym przystawiłem ucho do jej klatki piersiowej, która co dziwne unosiła się i opadała. Z całych sił wytężyłem słuch, lecz jedynym co byłem w stanie usłyszeć, była głucha cisza. Jej serce wydawało się martwe.

   — Czy ona jest w ogóle człowiekiem? — zapytałem samego siebie. Gdybym nie znajdował się teraz w hotelu dla creepypast zapewne wystraszyłbym się nie na żarty. Jednak byłem tu, a takie rzeczy działy się tu na porządku dziennym. — Opowiem o tym szefowi jutro, kiedy go spotkam... choć może on już o tym wie — mruknąłem i po chwili ziewnąłem głośno. Przykryłem czarnowłosą kołdrą po samą szyję, a następnie wyszedłem z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Zabrałem ze swojego pokoju piżamę, po czym poszedłem się wykąpać. Gdy zmyłem z siebie cały brud z tego dnia, ubrany już w piżamę wróciłem do pokoju i rzuciłem się na łóżko. Z przyzwyczajenia nawet nie ściągnąłem maski, a po chwili już spałem.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Oto mój upominek. Jeszcze raz wesołych Świąt, pozdrawiam wszystkich i do następnego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro