1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zastanawialiście się co by było, gdybyśmy podejmowali inne decyzje? Gdyby nasze wybory byłyby inne? Nigdy nie miałam refleksji na temat co by było gdyby. Ogólnie nie zdarzało mi się „gdybać". Jednak jeden dzień całkowicie zmienił moje życie. Moje wybory zaprowadziły mnie do tego miejsca. Moje decyzje sprawiły, że właśnie w tej chwili mogłabym umrzeć. Tak, dobrze przeczytaliście. Ale prostując – umrzeć z bólu. Mój szacunek do kobiet, a mianowicie matek wzrósł na wyższy level. Ale w sumie tylko do tych, które szczerze kochają swoje dzieci.

Wody odeszły niespodziewanie, a ja starałam się nie wpadać w panikę. Co z tego, że byłam sama w mieszkaniu i dochodziła godzina czwarta nad ranem. Trzymając się za brzuch ledwo co doszłam do kuchni, gdzie na stole zostawiłam telefon. Szybko wybrałam numer do mojego ginekologa. I gdy odebrał po piątym sygnale szybko wyjaśniłam sytuację. Chociaż teraz myślę, że było to bezsensowne. Pewnie to nie pierwszy raz gdy dzwonią do niego o tej porze.

Na całe szczęście już od tygodnia miałam spakowaną torbę, stojącą obok komody przy drzwiach wyjściowych. Jak to mówią, przezorny zawsze ubezpieczony? Czy jakoś tak to szło. Za parę minut miała przyjechać po mnie karetka i po cichu liczyłam, żeby mój maluszek poczekał jeszcze z dwie godziny zanim całkowicie będzie chciał wyjść na ten świat. Chciałam w spokoju urodzić dziecko na sali porodowej, a nie jadącym nie wiadomo ile na godzinę pojeździe.

Gdy już przyjechali, mili panowie pomogli mi zejść z trzeciego piętra do karetki. Obeszło się bez noszy. I chwała temu, który mnie słuchał. Ciąża to nie choroba. Aha, tylko teraz już tak mówisz, Mia. Ale gdy ponownie pojawił się ból, zastanawiałam się czy nie zmienić zdania.

Ale pewnie zastanawiacie się co się u mnie działo przez ten okres prawie dziewięciu miesięcy. Odkąd wyprowadziłam się od rodziców, a raczej zostałam wyrzucona z domu musiałam sobie jakoś rodzić. Nie mogę powiedzieć, że było łatwo. Bo nie było. Poważnie. Mimo moich zaoszczędzonych pieniędzy nie mogłam sobie pozwolić na zbyt wiele. A ponieważ nie ukończyłam szkoły, nie wiele osób byłoby wstanie dać mi pracę. Udało mi się wyjechać do innego stanu i przespać kilka nocy w tanim motelu w okolicach Nowego Jorku. Byłam w mieście parę razy na wycieczkach szkolnych, dlatego był jednym z paru bezpiecznych opcji. Opcji niezgubienia się, oczywiście. Czasem wątpiłam w swój zmysł orientacji w terenie, choć zapewne większość moich terenowych osiągnieć było spowodowanych pamięcią fotograficzną.

Następnie, gdy już byłam w samym centrum starałam się znaleźć pracę, kłamiąc ludziom w żywe oczy. Ciążowego brzuszka nie było jeszcze widać, a starałam się uchodzić na schludną i porządną osobę. Po wielu rozmowach kwalifikacyjnych w różnych kawiarniach czy barach udało mi się! Jako kelnerka w skromnej ale bardzo popularnej kawiarence zdobyłam nieocenionego pomocnika. Pani Smith, kobieta po pięćdziesiątce uratowała mi życie. Bo choć mogłam mieć już pracę, nadal mieszkałam w motelu. Właściwa właścicielka kawiarni przychodziła co rusz doglądać jak radzi sobie z zarządzaniem jej wnuk – Chris. Nie będę was wdrążać w szczegóły, ale poranne wymioty na porannej zmianie nie są czymś przyjemnym, zwłaszcza jak są przy tym świadkowie. Kobieta anioł spadła mi z nieba, pomagając mi aż do teraz. Pomogła mi wynająć małe mieszkania nie daleko mojego miejsca pracy; chodziła ze mną na kontrolne badania i przede wszystkim traktowała mnie jak swoją córkę. Jej dobroć nadal mną wzrusza – poważnie. Nie miałam pojęcia, że na tym – przepraszam za słowo – zasranym świecie nadal są tacy ludzie.

Poród miną szybko i bez żadnych komplikacji. Po trzech dniach wyszłam, oczywiście przy pomocy Pani Smith z małym zawiniątkiem w ramionach. Rin urodził się ze wszystkimi paluszkami i bez żadnych schorzeń zagrażających jego życiu czy zdrowiu. Ważył ponad trzy kilogramy i ma sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Jednym słowem: Idealny.

Od tego czasu minęło pięć lat. Rin rósł jak na drożdżach i niestety muszę przyznać, że z wiekiem jeszcze bardziej mnie rozczula. A w tej chwili stałam w łazience i nie byłam pewna czy śnie czy to się dzieje naprawdę.

- Rin! Błagam Cię! Chociaż raz spuść wodę w kibelku! - krzyknęłam.

- Dobra, mami! - no jakże by nie, zawsze ta sama śpiewka. Od kiedy odsunął nocnik na bok, czyli jakieś pół roku temu. Ani raz od tego czasu nie spuścił wody w toalecie. - Pomożesz mi?

- W czym? - spytałam wchodząc do jego pokoju. Mały blondyn siedział przy swoim biurku, a w prawej ręce trzymał trzy różne kredki.

- Nie wiem, na jaki kolor to pomalować. - mruknął, wzruszając małymi ramionkami.

- Myślę, że ścianę możesz pomalować na żółto, a podłogę na jasny brązowy. - odparłam, podając mu dwie kolejne kredki o kolorach jakie wymieniłam.

- To jest, to! - pisnął uradowany, od razu biorąc się na kolorowanie. To jego trzecia kolorowanka w tym tygodniu.

Jak możecie oczekiwać Rin jest moim oczkiem w głowie i choć czasem ma chwilę swojego "buntu pięciolatka", jest kochanym dzieckiem. Bez względu na to, co się dzieje zawsze próbuje pomoc. Chodził już do przedszkola i już nie może się doczekać aż pójdzie do prawdziwej szkoły. Mam szczerą nadzieje, że jednak z nauką będzie sobie radził tak jak ja albo i lepiej, a nie jak jego ojciec. Staram się być dla niego nie tylko matką, ale też i przyjaciółką, której może wszystko powiedzieć. Pomimo zajęć w przedszkolu razem z Rin'em uczymy się czytać i pisać, a ja robię wszystko by jego lekcje były zabawne i się nie nudził.

Dziś była sobota, a ja oczekiwałam jeden z prezentów urodzinowych blondyna. A gdy w całym mieszkaniu zabrzmiał dzwonek do drzwi, chłopiec pobiegł szybko sprawdzić kto to.

- Mamo, to do Ciebie. - powiedział Rin.

- Tak? - spytałam, uważnie przyglądając się sylwetce mężczyzny w uniformie kuriera.

- Dzień dobry. Paczka Pani. Proszę tu podpisać. - mężczyzna postawił wielkie pudło na przejściu i wręczył mi kawałek papieru, który od razu podpisałam. Podziękowałam i zamknęłam za nim drzwi.

- Co to? Co to? – spytał szybko, maluch patrząc wielkimi oczami na pudło. – Czy to rower? Mamo, proszę! Niech to będzie rower!

- Hm, no cóż. – udałam bardzo zamyśloną, drapiąc się przy okazji po brodzie. – Może pan się pomylił?

- Nie może być, mamo! – wykrzykną, ze śmiechem. – Mówiłaś, że dziś przyjedzie rower!

- Tak mówiłam? – również się zaśmiałam.

- Tak! Proszę, czy możemy już go rozpakować?

- No chyba nie mam wielkiego wyboru. – uśmiechnęłam się, patrząc na swojego syna.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro