17

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

            – Dlaczego mi pomagasz? – zapytała szeptem Maria, gdy znaleźli się w bezpiecznej odległości od Antoniego.

– Nie mam pojęcia – odparł Daniel, gwałtownie poprawiając swój chwyt, przez co boleśnie zarzucił kobietą. – Przepraszam.

– Gdzie mnie niesiesz?

– Tam, gdzie kazał, do ogrodu.

– Ja...

– Bądź już cicho... jeśli nas usłyszy, twoje szanse na przeżycie spadną do zera.

– Jasne – odparła bez najmniejszego sprzeciwu.

Daniel zaniósł Marię do ogrodu, gdzie ułożył ją na mokrej od deszczu trawie i dokładnie przykrył narzutą.

– Nie ruszaj się. Powinnaś usłyszeć naszą kłótnię. Gdy powiem „śmierć", uciekaj. Nie oglądaj się za siebie. Tylko błagam, nie dzwoń na policję. Wkrótce cię odnajdę i wszystko wyjaśnię.

– A jeśli nie dam rady? Jeśli mnie złapie? – zapytała cicho, łapiąc jego zimną i drżącą dłoń.

– Poradzisz sobie – odparł spokojnie.

Maria przez chwilę pomyślała jednak, że gdyby spotkała go w codziennej sytuacji, prawdopodobnie mógłby się jej spodobać. Starała zająć swoje myśli wizją normalnego życia. Wiedziała bowiem, że jeżeli zacznie kontemplować o niebezpieczeństwie w jakim się znajduje, panika ogarnie jej ciało i nie pozwoli ruszyć się z miejsca.

Starała się wyciszyć i leżąc nieruchomo, nasłuchiwała każdego słowa dobiegającego z domu. Daniel wydawał się być roztrzęsiony, a Antoni zdenerwowany, jak nigdy dotąd, choć i teraz w jego głosie słychać było szyderczość.

– Dlaczego mnie w to wciągnąłeś? – pytał z pretensją Daniel.

– Nie rozumiesz? Płynie w tobie moja krew! Pora żebyś zobaczył jak my, Dmowscy, traktujemy wrogów! – unosił się Antoni.

– Ta dziewczyna napisała o tobie tylko bzdurny artykuł! Według ciebie zasłużyła na śmierć?!

Gdy do uszu Marii dotarło hasło wypowiedziane przez ochrypły głos, nie czekała na nic więcej. Wstała i mimo początkowego oślepiona przez zbyt jasne, dzienne światło, pobiegła wzdłuż ogrodu, starając się znaleźć poza zasięgiem widoku z okna.

Dotarła do furtki, która ku jej radości okazała się otwarta. Maria podążała przez las, nie oglądając się za siebie, choć jej kroki zdawały się odbijać echem w jej głowie. Biegła boso, odczuwając nadepnięcie na każdy patyk, kamień oraz sosnowe igły, które wbijały się w jej stopy, tworząc małe, czerwone plamki. Próbowała nie spoglądać na swoje ciało, gdyż jego stan przyprawiał ją tylko o większe zwątpienie. Czuła, jak w jej płucach zaczyna brakować tlenu, a jej kroki stają się coraz cięższe.

Zatrzymała się, by złapać oddech i oparła o najbliższe sosnowe drzewo. Jego kora drażniła jej delikatną skórę nawet przez materiał, lecz Maria była już zbyt przyzwyczajona do bólu, by to poczuć. Z oddali docierały do niej krzyki rozwścieczonego Antoniego Dmowskiego, wybrzmiewające w jej uszach równie głośno i niebezpiecznie, co alarm pożarowy w budynku redakcji. Natychmiast ruszyła przed siebie, lecz już po kilku krokach poczuła, jak szybko traci siłę. Schowała się za najgęstszym krzewem, próbując uspokoić zawroty głowy, utrudniające jej zachowanie równowagi. Wtuliła się w wystające liście oraz patyki. Jej wzrok powoli opanowywała wirująca ciemność, przez którą próbowały przebić się promienie słońca. Nie minęło jednak wiele czasu, zanim czarne tornado całkowicie zawładnęło jej oczyma oraz umysłem i sprawiło, że upadła na mokre leśne runo, tracąc kontakt z rzeczywistością.

Ocknęła się, czując jedynie ból całego ciała. Gdyby ktoś ją zapytał, nie byłaby w stanie wskazać dokładnego miejsca powodującego dyskomfort. Jej skóra piekła, niczym przypalana rozżarzonym węglem, a narządy wewnętrzne zdawały się być rozrywane.

Dopiero po dłuższej chwili Maria była w stanie otworzyć oczy, lecz jedynie na krótką chwilę, gdyż jej powieki były cięższe niż kiedykolwiek. Obraz, który zdołała zobaczyć nie napawał jej jednak optymizmem. Wręcz przeciwnie. Czuła obrzydzenie na widok tych samych ścian, w których była przetrzymywana w ostatnim czasie. Z jej oczu zaczęły wypływać łzy rozpaczy. Pragnęła jedynie tego, by jej cierpienie się skończyło.

– Przepraszam – usłyszała i rozejrzała się wokół, lecz nikogo nie dostrzegła. – Nie dałem rady go zatrzymać. Nie wiem, jak cię zobaczył – jej wzrok zatrzymał się na drzwiach.

– Przynajmniej próbowałeś – odparła zrezygnowana.

Bała się spojrzeć na swoje ciało. Ból, który odczuwała nie wróżył bowiem niczego dobrego. Powoli przesuwała dłonie, począwszy od stóp, by zbadać otwarte rany. Nie było ich zbyt wiele. Jedynie kilka na udach, po dwie na ramionach i jedna, dosyć duża i otoczona fioletowo-bordowym sińcem, znajdowała się na brzuchu. Choć na jej całym ciele były porozsiewane sińce, to właśnie ostatnia rana zdawała się być najbardziej niebezpieczną.

Lecz nie rany przerażały ją najbardziej, a złość Antoniego Dmowskiego. Zastanawiała się, dlaczego Daniel siedzi pod jej celą i czy ojciec nie domyślił się, że jej pomógł. Bała się, co zrobi, gdy dowie się, że odzyskała przytomność. Czy tym razem mnie zabije? – zastanawiała się, a w jej oczach mimowolnie pojawiły się łzy. Nie chciała umierać, lecz śmierć zdawała się być najprostszym i najszybszym sposobem zakończenia jej katuszy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro