II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

-Kochanie, musimy załatwić kilka spraw. Wrócimy późno - mówił tata.

-Bądź grzeczna, dobrze? I nie wychodź do lasu - rozkazała mama.

-Tak, wiem - uśmiechnęłam się - mogę zaprosić Stevie i Chrisa?

-Tylko bądźcie grzeczni - jej twarz rozpromienił uśmiech.

Pomachałam im, gdy odjeżdżali, a gdy już zniknęli za drzewami uśmiechnęłam się szyderczo i biegiem wróciłam do pokoju.

-Okej, jest ósma rano - spakowałam kilka rzeczy do plecaka - rodzice wrócą około dwudziestej trzeciej, raczej nikt tu nie przyjdzie. Pora być trochę niegrzeczną. - uśmiech nie znikał mi z twarzy.

Odkąd tylko skończyłam trzynaście lat, moi rodzice stwierdzili, że jestem na tyle odpowiedzialna, że nie potrzebuję już opiekunki. Tak, miałam niańkę. Bo widzicie, miałam tendencje do wymykania się w głąb lasu, a jak mówiłam wcześniej, nie wolno mi było tego robić. Ale, gdy uwolnili mnie od jakże natrętnej pani Simmons, wtedy za każdym razem jak nie było ich w domu przez cały dzień, zabierałam dobrze ukryty pod łóżkiem plecak i znikałam w gęstwinie drzew.

Przedzierałam się przez krzaki, ale w pewnym momencie na coś nadepnęłam, coś miękkiego, ale to z pewnością nie był mech. Spojrzałam pod nogi i zauważyłam ciało, zmasakrowane. Krzyknęłam i odruchowo się cofnęłam.

-Cholera! - przyglądałam się chyba jakiejś dziewczynie.

-Weź się tak nie wydzieraj Toby! - usłyszałam zza krzaka.

-Ale to nie ja!

-To niby kto?

Właśnie w tym momencie stanęłam twarzą w twarz z trójką chłopaków. Co prawda ubranych jakby uciekli z wariatkowa. Zmierzyłam ich wzrokiem. Byli mniej więcej tego samego wzrostu. Jeden miał żółtą kurtkę i białą maskę, ten po środku chustkę i gogle na twarzy a przy jego pasie zwisały siekierki a ten trzeci chyba kominiarkę z odwróconym uśmiechem i żółto pomarańczową bluzę z kapturem. Spojrzałam na ciało, a potem na nich.

-Rozumiem, że to wasze hobby ale żeby zostawiać to tak na środku drogi? To już chyba lekka przesada. - nie bałam się ich. Byłam myśli, że skoro do tej pory nas nie zabili to teraz też tego nie zrobią.

Chwila ciszy. Czułam jak spojrzenie tego z maską mnie świdruje, choć w sumie nie wiedziałam gdzie patrzy.

-Kim jesteś? - spytał w końcu.

-Am, to chyba ja powinnam zadać to pytanie, nie sądzisz?

-Bez znaczenia - zauważyłam jak ten w goglach łapie za rękojeść jednego toporka.

-Skończę jak ona, czy potraktujecie mnie w milszy sposób?

-Jesteś jakaś dziwna. Powinnaś ich teraz błagać o życie, albo przynajmniej uciekać gdzie pieprz rośnie - odwróciłam się i o mało nie wpadłam na kolejnego zamaskowanego jegomościa.

-Zlot rodzinny czy jak?

-Jesteś córką tych ludzi co mieszkają w lesie?

-Nawet jeśli to co?

-Zostawcie ją.

-Dlaczego? Jeśli ją puścimy to pójdzie na policję! - wykrzyczał wściekle wymachując rękami.

-Uspokój się. Nigdzie nie pójdę. A wy nic nie powiecie moim rodzicom. Zgoda? - właśnie zawarłam pakt z bandą morderców, ciekawie się zapowiada.

-Jeśli ją skrzywdzicie, Operator was zabije - oznajmił otwarcie ten czwarty.

-Niech ci będzie - oznajmił - bierzcie to i spadamy.

Przyglądałam się jak zabierają szczątki i znikają za drzewami. Westchnęłam ciężko i chciałam iść.

-Nie powinnaś wracać do domu?

-Nie. Mam jeszcze... - spojrzałam na telefon - mam jeszcze trzynaście godzin do powrotu rodziców i nie zamierzam ich zmarnować na siedzeniu w domu bo jakiś wariat biegający po lesie w masce i bluzie z kapturem mi tak każe, jasne? - uśmiechnęłam się po czym zostawiłam go samego.

Byłam z siebie dumna. Nie wiem dlaczego, ale byłam. Może dlatego, że wszyscy srali na myśl o tym lesie, a ja nie.

Dobra minęły już dwie godziny, a ja jestem... Gdzieś. Tak, to dobre słowo. Cóż bynajmniej wiedziałam skąd przyszłam.

Teren był prosty, zero kamieni czy gałęzi o które można się potknąć, a mimo to ja wylądowałam na ziemi.

-Mówiłem, że powinnaś wracać do domu - usłyszałam.

-Czy ty mnie śledzisz?

-Nie. Po prostu byłem w pobliżu.

-Rozumiem, że widziałeś moją efektowną glebę?

-Tak - wyciągnął do mnie rękę.

-Dzięki - otrzepałam się - Nathalie.

-Eyeless Jack.

-Jasne. Więc Jack, pozwól, że cię zostawię. Znowu.

-Co ty w ogóle tutaj robisz?

-Zwiedzam.

-I nie boisz się, że mogę cię zabić?

-Nie - ruszyłam przed siebie.

-A i przepraszam za to wczoraj.

-To byłeś ty? - dziwnym trafem powstrzymałam chęć rzucenia w niego kamieniem.

Zmierzyłam go wściekłym spojrzeniem i poszłam dalej. Później zorientowałam się, że mam towarzystwo. Co za upierdliwy facet - pomyślałam.

-Czy możesz się odczepić? - spytałam odwracając się i spoglądając na jego maskę.

-Muszę cię pilnować.

-Ponieważ?

-Ponieważ, jeszcze żyjesz.

-Jeśli chodzi ci o to, że będę chciała znaleźć wasz domek, to się mylisz.

-Ostrożności nigdy za wiele.

-Nie ufasz mi.

-Operator.

-Kim jest Operator?

-Nie mogę ci tego powiedzieć.

-Jasne - przedzieraliśmy się przez gęstwinę różnych roślin.

-Tak właściwie, gdzie idziemy?

-Przed siebie. Mogę wiedzieć ile masz lat?

-Dziewiętnaście. A ty?

-Siedemnaście. Znaczy dopiero za kilka dni.

-Więc wszystkiego najlepszego.

-Dzięki.

Tak o to resztę czasu spędziłam w towarzystwie mojego nowego znajomego - mordercy o imieniu Jack. W sumie nie jest taki zły i nie sprawia wrażenia chorego psychicznie.

Wróciłam do domu kilka minut po dwudziestej drugiej, tak w razie gdyby wrócili wcześniej czy coś. Wszystko poszło świetnie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro