Rozdział 52

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Możesz przeszukać wszystkie możliwe drogi, poukładać myśli, związać słowa, odpokutować winy, jednak pytania pozostaną bez odpowiedzi. Nie zrobisz nic, pusta ogarnie twoje serce wypełnione gniewem i żalem szukającym uścia z tej pustki bez wyrazu.

Jednostka nie zawiedzie, jednak  innych też uwiedzie.

Życie to iluzja, świat zza hologramu, który zmienia barwy, postać, a nawet myśli. Mogę szukać prawdy, sprawiedliwości ale zawsze znajdę tylko hologram. Błędne koła w które wpadam wciągają moje ciało w swoją pajęczynę i powoli zabijają.

To bez sensu, przecież ta wedrówka ciągnie się już miesiącami a szczytu nie było nawet na horyzoncie.
Cel zamiast przybliżać się z każdym krokiem, uciekał przed naszym zamglonym wzrokiem i zacierał wszelkie ślady swojej obecności. Trudności zostały stworzone po to by je pokonać, a nie po to by trwać w ich cieniu.

Uchyliłem powieki, które zamknąłem zaledwie kilkanaście minut temu, jednak morfeusz nie miał zamiaru  przyjąć kłamcy pod swoje złote skrzydła. Cały czas czułem na sobie czujny wzrok Steva, który leżał po drugiej stronie ogniska i szkicował coś w notatniku. Moje usta rozciągnęły się w delikatnym uśniechu - oczywiście na tyle ile pozwalał knebel. Zatopiłem w nim swoje białe zęby, aby wydobyć z materiału silny środek przeciwbólowy.

Rana mimo opatrunku nadal obficie krwawiła, czerwona ciecz przebijała się przez cieńką warstwę bandaży i swobodnie spływała po mojej ręce zabarwiając rozerwany rękaw i kredową skórę. Słabłem, ciało zaszklił zimny pot, oczy zaś widziały jak przez mgłę. Z każdą chwilą czułem się coraz gorzej, nogi miałem jak z waty co sprawiało że nie potrafiłem nimi ruszyć. Umysł pracował coraz wolniej, ale nie mogłem pozwolić aby moje zmysły otępiały czy choćby zmniejszyły swoją wydajność.

Jednak moje starania poszły na marne. Ciemność ogarnęła oczy, które poddały się jej bez zbednej walki.

Uciekałem, biegłem ile sił w nogach, które bez przerwy walczyły o życie. Droga była pochyła zmienna, tak jakby ktoś pomarszczył ją jak stary, zakurzony dywan. Nie mogłem sie zatrzymać, nie kiedy wszystko powoli układało się w spójną i logiczną całość. Wędrówka dobiegła końca, tylko ja przeżyłem to co czekało nas w zimnej, okrótnej i niebezpiecznej przeszłości. Wygrałem walkę z samym sobą, tak mi się wydawało.

Dlaczego? Dlaczego zabiłeś hester? Zabiłem bo wiedziałem, że jeśli nie będę pierwszy to ona sięgnie po nóż. Dlaczego rozwiązałeś zagadkę dwóch braci i nie podzieliłeś się rozwiązaniem. To była moja zagadka i nikt poza mną nie powinien jej poznać. Nie póki żyję...

Dlaczego rozmawiałeś ze śmiercią? Śmierć jest córką kłamstwa a ja jego ojcem. Dlaczego... zdradzisz?
Zmróżyłem oczy, jednak karkołomnie biegłem przed siebie, nie znałem odpowiedzi na to pytanie choć przeżyłem coś czego nikt inny nawet nie widział. Nie miałem prawa się poddać, bo byłoby to sprzeczne z moją nieugiętą naturą...

Zatrzymałem się dopiero przed żelazną bramą prowadzącą na stary cmentarz. Złapałem za klamknę i pchnąłem zardzewiałą furtkę, która posłusznie poddała się moim dłoniom ustępując z głuchym skrzypnięciem przeszywającym wszechobecną ciszę. Mimo wachania ruszyłem przed siebie. Liczne nagrobki, stare jak dziewięć światów o popękanych pomnikach przyprawiały mnie o zimne dreszcze. Wszystko co widziałem przykryte było gęstą mgłą, która przypominała artystycznie rozlane mleko.

Wzdrygnąłem się słysząc szelest za plecami, jednak nie odwróciłem się wolałem pozostać w błogiej nieświadomości, która nie sparaliżuje mojego ciała. Jednak ciekawość wpędza ludzi do grobu i mogę śmieło stwierdzić, że tak właśnie było w moim przypadku. Odwróciłem się, z pewną wizją tego co zaraz zobaczę jednak moim oczom ukazała się tylko krucha, mroźna i głucha przestrzeń cmentarza. Przelustrowałem wzrokiem każdy centymetr, jednak niczego nie byłem w stanie dostrzeć.

Ruszyłem dalej, nie mogąc trwać w bezruchu kiedy wróg stoi u bram i szturmuje solidne, postawne i gróbe mury, które mimo wszystko kiedyś ustąpią. Szelest, pisk, krzyk i silne ręce, które z ogromną siłą pociągnęły mnie w tył. Runąłem na plecy nie mogąc utrzymać ruwnowagi, zacząłem się szarpać, wić jednak na nic się zdały walki z czymś co nawet nie było... żywe.

Spojrzałem na ręce, trzymające mnie w żelaznym uścisku i zamarłem ledwo powstrzymując rozrywający powietrze krzyk. To były kości, bez tkanek, skóry czy mięści splamione krwią, która jeszcze kilka minut temu ociekała z nich na moje szaty zbroczone karmazynem. Podjąłem kolejną nieudolną próbę wyswobodzenia się z uścisku śmierci, która nie wiedząc czemu przestała być moim sprzymierzeńcem. Odwróciłem głowę spoglądając za siebie, jednak to co zobaczyłem jeszcze przez długie lata będzie spędzać mi sen z powiek. Kilkumetrowe zbudowane z kości ręce powoli wciągały mnie do jednego z pobliskich grobów.

Przerażony chwyciłem za jeden z wystających z ziemi korzeni i uparcie trzymałem dotkliwie raniąc sobie dłonie. Mimo wszystko ręce  okazały się silniejsze i wyrwały go ciągnąc mnie z jeszcze większą siłą. Zaparłem się rękami wbijając paznokcie w ziemię, która pod ich naciskiem rozstąpiła się na dwie strony podobnie jak orane przez rolnika pole. Nic to jednak nie dało, oprawca uparcie ciągnął z tą różnicą, że siła z jaką to robił była zdwojona i z pewnością nie należała do człowieka.

Poddałem się, puściłem i zatopiłem w ciemnej mogile. Sam wykopałem sobie ten ciemny grób i jakby tego było mało pozwoliłem zakopać się żywcem. Zbyt długo uciekałem...
Wczesnego ranka swój pierwszy oddech wydałem i przez długie lata w owoc się formowałem. Moja skóra czerwona niczym krew w żyłach tętniąca, w tym momencie nie bya jeszcze umierająca. Czarne włosy twarz mi zdobiły, teraz robaki w niej tunel uwiły. Zacząłem mizernieć, dusić umierać bo zbyt wiele za życie nie mogłem mu dać.

Ciało zaczęło sinieć, gnić, podlegać rozkładowi, który trawił tkanki, pochłaniał skórę i kruszył kości.
Na nagrobku widniał napis "Derlip genero" co oznacza ponad czasy.

Otworzyłem oczy szybko podnosząc się do siadu, nie wiedziałem co się dzieje. Czułem na ciele wijące się robaki, które wędrowały w poszukiwaniu pożywienia. Wzdrygnąłem się pod wpływem nacisku obcej dłoni na ramieniu, za które jeszcze przed chwilą byłem ciągnięty.

Zdenerwowałem się jeszcze bardziej czując pęta na rękach i nogach, z całych sił szarpnąłem się upadając na lewy bok. Prychnąłem pod nosem czując intensywny zapach palonego drewna. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego gdzie jestem, jednak rozszalałe serce nie miało zamiaru zwolnić morderczego biegu. Miałem drobne problemy z oddechem a materiał tkwiący w ustach był zbędnym utrudnieniem.

Ktoś chyba zauważył moją walkę o oddech bo wyjął knebel i zawiesił chustę na mojej szyji. Tym kimś okazała się Natasha dalej czuwająca przy rannej Fox.

- Źle się spało? - Zapytała z delikatnym uśmiechem na krwisto czerwonych ustach, które miały ładny nietypowy kształt. Moim skromnym zdaniem czerwony nie był jej kolorem, ale natura najwidoczniej była przeciwna mojej teorii.

- Żebyś wiedziała. - Mruknąłem oblizując popękane wargi, które swoją drogą przeszły już bardzo wiele. Może nie miały wyjątkowej budowy, ale co najważniejsze były proporcjonalne do reszty twarzy. - Ale z tego co wiem to nie twoja sprawa. Prawda?

Mina dziewczyny była bezcenna, a wiśieńką na torcie okazał się jej zdezorientowany wzrok, błądzący po otoczeniu niczym zbity pies poszukujący drogi ucieczki.
Uśmiechnąłem się pod nosem czując, że zwycięstwo w tej grze stoi po mojej stronie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro