Rozdział 34

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Loki

Biała droga zdaje się nie mieć końca, słońce wędróje po niebie chyląc się ku zachodowi.

Jest to duża gwiazda, która od wieków świeci jasnym światłem i nic nie wskazuje na to, by w końcu zgasła pozbawiając najbliższe planety wszelkiego życia.

Niesprawiedliwe jest to, że księżyc mimo swojego piękna jest niedoceniany.

Nikt nigdy nie zwraca na niego większej uwagi i co jest tego powodem? Może niewielki w porównaniu do największej gwiazdy w galaktyce rozmiar.

Nie... to złota gwiazda daje mu w swej łaskawości świecić rzucając za ziemię swój cień.

Przez długie lata to ja byłem księżycem, a Thorowi przypadła rola słońca. Teraz wszystko się zmieni zgaszę jego promienie oślepiając innych swoimi własnymi.

"Słońce nikogo nie minie obojętnie.
Zauważy i ciebie, jeżeli tylko nie skryjesz się w cieniu." Napisał Phil Bosmanas w jednej z moich ulubionych książek.

Ja mam inne zdanie na ten temat, promienie nigdy do mnie nie dotarły, bo wszyscy wokół ukrywali je przede mną.

Życie nauczyło mnie, że odrobinę ciepła trzeba sobie wywalczyć i pozbyć się wszystkich, którzy żucali zbyt wielkie cienie.

Kamienie po których stąpaliśmy raniły moje bose stopy. Pozostawiając po sobie nieprzyjemne uczucie pieczenia.

Zdążyłem się już przyzwyczaić do bólu, który stał się miom druchem w mozolnej wędrówce życia.

Fortis co chwilę szarpie łańcuchem bez jakiegokolwiek uzasadnienia.

Fox i Terra rzucają pod moim adresem kąśliwe uwagi, które wbijają się w moją dumę niczym ostrze przeszywające ciało na wskroś.

Jestem coraz bardziej zdeterminowany, aby wziąć sprawy w swoje ręce i nie byłbym sobą gdybym tego nie zrobił.

Nie miałem zamiaru dłużej czekać na żaden ruch ze strony Vindikty.

Moja cierpliwość właśnie dobiegła końca, czułem to w kościach moje myśli zajmowała tylko jedna myśl Zabić ich, powoli i boleśnie.  Podpowiadało moje alter ego Twarzą w twarz.

Moja druga natura zaczynała ujawniać się pod wpływem kumulacji negatywnych emocji. Szept w moim umyśle ciągle domaga się krwi.

Zabij...

Zrób to wiem, że potrafisz...już to robiłeś i to nie jeden raz. Pamiętasz?

Pamiętam. Pamiętam puste, wygasające oczy. Ostatni oddech, zagłuszony jękami rannych pozostawionych na polu bitwy.

Efetkem mojego działania był impuls, iskra, która rozpaliła ognisko polane przez wrogów oliwą.
Stos suchego drewna teraz płonął jasnym i złoto-czerwonym płomieniem rozświetlającym mroki zniszczonej dumy.

Swoje spojrzenie przeniosłem na idącego po mojej lewicy smukłego Longusa. Miał na sobie ciemny brązowy płaszcz sięgający do łydek mężczyzny.

Do całej kompozycji dobrał ciemne parciane buty obszyte czarną, grubą nicią. Na jego głowie spoczywał kapelusz łudząco podobny do tego, którego nosili kowboje, ale to w tej chwili było nieistotne.

Moją uwagę przykuł sztylet schowany w ciemnej jak noc pochwie.

Odwruciłem wzrok na Fortisa, jak się okazało szatyn dalej machał łańcuchem jak oszalały. Przyjrzałem mu się uważnie nic nie wskazywało na to, aby miał przy sobie jakąś broń.

Kobiety idące przed nami napewno były uzbrojone, dlatego trzeba zadziałać po ciuch albo szybko. Zobaczymy co z tego wyjdzie, raz się żyje i tak mnie nie zabiją.

Droga prowadził w głąb lasu. Po lewej stronie było strome, ale niskie zbocze a po prawej drzewa.

Kurtyna w górę, przedstawienie czas zacząć. Aktorzy na scenę, rozpoczynamy akt pierwszy.

Minimalnie skróciłem wykrok, jednym szybkim ruchem dobyłem sztyletu Longusa i popchnięciem pomogłem mu stoczyć się ze zbocza.

Przy dobrych wiatrach uderzy głową w jakieś drzewo, wystający konar, albo skręci sobie kark.

Zdezorientowany mięśniak nie był godnym przeciwnikiem, bardzo szybko i sprawnie poszło mi poderżnięcie mu gardła. Krew trysnęła na wszystkie strony pozostawiając czerwone krople na pobliskich drzewach.

Matka natura mi tego nie wybaczy. Przez moją głowę przemknęła cicha myśl, aby przeszukać bursztynowookiego ale bardzo szybko ją porzuciłem.

Ciało Fortisa upadło na ziemię z łoskotem, dziewczyny słyszą trzask odwróciły się na pięcie.

Zachowały się tak jak oczekiwałem.

Nim zdążyły zareagować ja trzymałem Terrę z przystawionym do jej ślicznej szyji sztyletem.

- No dziewczynki broń na ziemię, bo zabiję.

I tak to zbrobisz podpowiadał głosik, ale teraz miałem lepsze zajęcia niż słuchanie go czy analizowanie.

Kobiety niechętnie wykonały polecenie. Ich oczy były pełne nienawiści i wrogości.

- Bardzo ładnie. - Powiedziałem z uśmiechem. - A teraz zdejmij mi bransoletki. Podejdz śmiało białowłosa ma na szyji klucz.

Te słowa skierowałem do ciemnowłosej dziewczyny stojącej obok Fox.

Stawiała kroki powoli niczym sarna gotowa do ucieczki, a zarazem jak lwica gotowa oddać życie za swoje młode.

- Jak się nazywasz? Jak podasz mi swoje imię będzie mi trudniej cię zabić kochana.

- Luna. - Powiedziała ściągając klucz z szyji towarzyszki.

Oswobodziła mi dłonie, na nadgarstkach dostrzegłem liczne otarcia i sińce.

- Grzeczna dziewczynka, mam dla ciebie kolejne zadanie. - Luna patrzyła na mnie wyczekująco. - Skój Terrę.

Kolejne polecenie wykonała bez zarzutu.

- Gdzie są kajdany, które miałem na nogach. - Szepnąłem zakładniczce do ucha.

- Fox je ma. - Warknęła.

Rudowłosa od razu wyjęła je z torby, czym wywołała jeszcze szerszy uśmiech na moich wargach.

- Luno, pomóż koleżance przykłuć się do drzewa. - Rozkazałem. - Nie może nam przeszkadzać.

Te słowa usłyszała tylko nieszczęsna Terra.

- Dobrze.

Teraz miałe je wszystkie w garści.
Nie sądziłem, że pójdzie tak łatwo.















Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro