Rozdział 1 Mrok i Światło

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Star Wars oraz wszystkie postacie i elementy świata przedstawionego należą do Lucasfilm i Disneya. Nie roszczę sobie praw do tych postaci ani do tego uniwersum. Ta praca to fan fiction tworzona dla zabawy i nie ma na celu naruszenia praw autorskich.

Volyrn Verdun

Młody porucznik Volyrn Verdun stał na mostku Venatora, "Liberator", spoglądając przez szerokie okno na czerwoną planetę Kaelebra, która powoli obracała się pod nimi. Kaelebra była jałowym światem, na którym toczyła się bezlitosna bitwa między siłami Republiki a Separatystami. Droidy bojowe od miesięcy zajmowały planetę, budując tam swoje bazy, a teraz Republika wysłała flotę, by ostatecznie wyrzucić wrogów z tego obszaru. Volyrn czuł odpowiedzialność, która na niego spadała, wiedząc, że nie jest tu tylko jako oficer – był tu, by wspierać swojego przybranego ojca, admirała Teraana, który dowodził całą operacją.

Admirał Teraan, surowy i doświadczony dowódca, stał obok niego, z rękami splecionymi za plecami. Jego spojrzenie, jak zawsze zimne i skoncentrowane, skanowało holograficzną mapę bitwy wyświetlaną na środku mostka. Klony na powierzchni planety czekały na dalsze rozkazy. Jedi prowadzący ofensywę, rycerz Zorin Kael i jego mistrzyni, Jedi mistrzyni Serra Valen, byli gotowi do wykonania kolejnego ruchu. Wszystko zależało od decyzji admirała.

Volyrn odwrócił się od okna i spojrzał na ojca. Zawsze go podziwiał – jego zdecydowanie, jego chłodną kalkulację w obliczu niebezpieczeństwa. Jednak z każdym dniem, gdy przebywał na pokładzie "Liberatora", coraz bardziej odczuwał ciężar oczekiwań. Wiedział, że admirał będzie wymagał od niego perfekcji, jak zawsze. Volyrn nie mógł zawieść. Mimo że był tu oficjalnie oficerem Republiki, zawsze czuł się jak uczeń, który stara się zadowolić surowego nauczyciela.

— Volyrn, spójrz na mapę — odezwał się Teraan, nie odwracając wzroku od hologramu. — Wydaje się, że Separatyści przesuwają swoje jednostki w stronę północnych ruin. Droidy bojowe skoncentrowały tam swoje siły. Musimy działać szybko, zanim będą mogli się tam umocnić.

Volyrn podszedł bliżej. Na hologramie wyświetlano topografię planety – rozległe kaniony, góry i pustkowia Kaelebry. Separatyści założyli swoje bazy w ruinach dawno zapomnianej cywilizacji, ale Republika nie miała zamiaru pozwolić im tam pozostać. To była bitwa o kontrolę nad tym strategicznym obszarem, który mógł stanowić punkt zwrotny w wojnie.

— Co proponujesz? — zapytał Teraan, nieco łagodniej, choć jego ton nadal pozostał surowy.

Volyrn spojrzał na dane, kalkulując w myślach. "Jedi powinni zaatakować, zanim Separatyści zdążą się w pełni okopać", pomyślał, choć wiedział, że operacja wymaga precyzyjnej koordynacji. Jedi mistrzyni Valen i jej uczeń byli na czele linii frontu. Ich zadaniem było osłabienie sił Separatystów, aby umożliwić lądowanie głównych oddziałów Republiki. Ale każdy ruch musiał być dokładnie zaplanowany, aby uniknąć zbyt wielkich strat.

— Myślę, że powinniśmy wspierać mistrzynię Valen i Zorina ogniem z powietrza — odpowiedział Volyrn, wskazując na zgrupowanie droidów na północnych ruinach. — Separatyści nie spodziewają się ataku od strony wschodniej, a nasze jednostki klonów mogłyby z łatwością obejść ich flankę. Jedi mogą przeprowadzić uderzenie frontalne, a my damy im wsparcie z orbity.

Admirał Teraan milczał przez chwilę, analizując słowa Volyrna. Jego oczy pozostały zimne, ale kiwnął głową z aprobatą.

— Rozsądnie myślisz, Volyrn — powiedział, spoglądając na syna. — Skontaktuj się z mistrzynią Valen. Powiedz jej, żeby przygotowała swoje jednostki do natarcia. My przeprowadzimy ostrzał orbitalny, jak tylko będą gotowi.

Volyrn odwrócił się do stanowiska komunikacyjnego i nawiązał połączenie z siłami na powierzchni. Kilka chwil później, na holoprojektorze pojawił się wizerunek mistrzyni Jedi Valen. Jej twarz była surowa, ale emanowała spokojem, jak zawsze.

— Porucznik Verdun — odezwała się chłodnym, aczkolwiek uprzejmym tonem. — Jakie są rozkazy?

— Mistrzyni Valen, mamy plan. Możemy wesprzeć was orbitalnym ostrzałem na zgrupowanie droidów w północnych ruinach. Jeśli uderzycie frontalnie, nasze jednostki lądowe obejdą ich flankę i zakończymy to szybko.

Jedi skinęła głową.

— Zorin jest gotowy. Za godzinę ruszamy do ataku. Zajmiemy ruiny i otworzymy drogę waszym oddziałom. — Po chwili dodała: — Wierzę, że wasz plan okaże się skuteczny, poruczniku.

Połączenie zakończyło się, a Volyrn spojrzał na ojca, który zdawał się bardziej zadowolony niż zwykle. Admirał Teraan rzadko wyrażał swoje emocje, ale Volyrn wiedział, że cokolwiek się wydarzy, jego ocena tej bitwy wpłynie na ich relację na długi czas.

— Dobra robota, Volyrn — powiedział admirał, co było rzadkim pochwałą. — Teraz wszystko zależy od Jedi i twojej koordynacji. Masz moje zaufanie.

Volyrn kiwnął głową i wrócił na swoje stanowisko, przygotowując się do największej próby w swoim życiu.

...

Zorin Kael

Zorin Kael czuł, jak Moc pulsuje wokół niego, przenikając każdą cząstkę powietrza na powierzchni planety Kaelebra. Ruiny, w których się znajdował, wydawały się miejscem dawno zapomnianym przez czas, pełnym resztek starożytnych struktur zbudowanych przez cywilizację, która zniknęła wieki temu. Teraz to miejsce stało się polem bitwy między siłami Republiki a Separatystami. Zimne, jałowe pustkowia Kaelebry rozciągały się w nieskończoność, a czerwone, pyłowe wiatry przesłaniały horyzont.

Każdy krok po tej obcej planecie sprawiał, że Zorin odczuwał głęboki niepokój. Nie tylko przez wrogów – tysiące droidów bojowych rozlokowanych na powierzchni planety, ale także przez tajemniczą aurę, która emanowała z tych starożytnych ruin. Mistrzyni Serra Valen, jego opiekunka i przewodniczka, nauczyła go wyczuwania subtelnych sygnałów w Mocy. Teraz, stojąc obok niej, czuł wibracje podskórnego zagrożenia, które tętniło wokół nich jak szept, którego nie można było zignorować.

— Coś jest tutaj nie tak, Zorin — odezwała się Serra Valen, spoglądając na ciemne niebo zasnute chmurami pyłu. Jej spokojny ton kontrastował z niepokojem, który emanował z jej oczu. — Ta planeta, te ruiny... Jest tu coś więcej niż tylko Separatyści. Musimy być ostrożni.

Zorin milczał, chłonąc każde jej słowo. Od kiedy został pasowany na rycerza Jedi, jego odpowiedzialność wzrosła, ale wciąż czuł się jak uczeń pod jej opieką. Mistrzyni Valen była nie tylko jego nauczycielką, ale i przybraną rodziną, której nigdy nie miał. Ufał jej bezgranicznie, choć coraz częściej zaczynał kwestionować niektóre nauki Zakonu Jedi. Wojna zmieniała wszystko – nie tylko galaktykę, ale także samych Jedi.

— Droidy są przewidywalne — powiedział cicho Zorin, skupiając wzrok na ruinach w oddali, gdzie krzątały się pierwsze jednostki wroga. — Ale Separatyści... Oni zawsze mają coś w zanadrzu. Nasz atak musi być szybki i precyzyjny.

Serra skinęła głową. Była spokojna, pewna siebie, tak jak zawsze. Jej zdolności w walce były legendarne, a Zorin, mimo swojego doświadczenia, wiedział, że jego mistrzyni była na poziomie, którego on jeszcze nie osiągnął. Mimo to, czuł, że ich więź jest silniejsza niż kiedykolwiek. Cokolwiek by się nie stało, byli tu razem, gotowi stawić czoła niebezpieczeństwu.

Wzrok Jedi skierował się na horyzont, gdzie w oddali majaczyły olbrzymie ruiny. Dookoła porozstawiane były jednostki bojowe Separatystów – droidy serii B1 i B2, ich metaliczne ciała błyszczały w przyćmionym świetle dwóch czerwonych słońc Kaelebry. Każdy krok maszyn był mechaniczny i rytmiczny, pozbawiony jakiejkolwiek gracji, lecz Zorin wiedział, że było ich tysiące. Czekały w gotowości, by zaatakować, gdy tylko Republika spróbuje wkroczyć.

Zorin przejechał dłonią po rękojeści swojego miecza świetlnego, jego serce przyspieszyło. Czuł adrenalinę, mieszającą się z Mocą. Oddech powoli uspokajał się, gdy wyciszał swoje myśli. To nie była tylko walka o Kaelebrę – to była jego próba jako nowego rycerza Jedi. Każda decyzja miała konsekwencje, a każdy ruch mógł zadecydować o losie klonów, które za chwilę miały ruszyć do walki.

— Zorin — głos Serry przywrócił go do rzeczywistości — pamiętaj o naukach Zakonu. Walcz w harmonii z Mocą, nie przeciw niej. Droidy nie mają intuicji, nie czują, ale my to robimy. Wykorzystaj to.

Młody rycerz Jedi skinął głową, wiedząc, że przed nim leży zadanie, które wystawi go na próbę. Spojrzał na oddziały klonów stojące za nimi, przygotowane do szturmu. Klony... Zorin czuł do nich mieszane uczucia. Byli doskonali w boju, zdeterminowani i zdyscyplinowani, ale ich istnienie przypominało mu o nieuchronności wojny, której Jedi zostali wciągnięci wbrew swoim zasadom. Zawsze uczył się, że Jedi są strażnikami pokoju, ale teraz, na polach bitew, musieli walczyć, prowadzić armię, zabijać.

Kapitan CT-5234, dowódca oddziału klonów, podszedł do Jedi, jego biała zbroja pokryta była pyłem i śladami wcześniejszych starć. Hełm pod pachą, a na jego twarzy widoczna była determinacja.

— Rycerzu Kael — odezwał się twardym, wojskowym tonem. — Oddziały są gotowe. Czekamy na wasze rozkazy.

Zorin spojrzał na niego, próbując wyczytać emocje z twarzy klona, ale wiedział, że to trudne zadanie. Klony zostały stworzone do walki, wytrenowane, aby nie okazywać wątpliwości, ale Zorin zawsze zastanawiał się, jak musiało to być – żyć z przeznaczeniem, które zostało narzucone od urodzenia.

— Ruszamy do ataku za pięć minut — odpowiedział Zorin stanowczo, aktywując swój miecz świetlny. Nie było już czasu na wątpliwości.

Mistrzyni Valen kiwnęła głową, jej własny miecz świetlny również rozbłysnął na niebiesko. Oba ostrza świetlne przecinały mrok, emanując niebieskim blaskiem, który odbijał się od piasku i ruin Kaelebry. Droidy zaczęły zbliżać się w ich stronę, ustawiając się w idealnie symetrycznych formacjach. Separatyści byli gotowi, ale Jedi i Republika również.

Zorin i Serra ruszyli naprzód, prowadząc oddziały klonów. Droidy zaczęły otwierać ogień, zielone strzały z blasterów przelatywały wokół, świszcząc w powietrzu. Zorin skupił się, wpadając w trans bojowy, gdzie każda myśl była precyzyjna, a każdy ruch – perfekcyjnie zsynchronizowany z Mocą. Blasterowe strzały odbijały się od jego miecza świetlnego, gdy torował sobie drogę przez hordy droidów. Miecz świetlny w jego dłoni wirował jak przedłużenie jego ciała, a każdy cios był śmiertelnie precyzyjny.

Klony otworzyły ogień, a dźwięki wystrzałów blasterów wypełniły powietrze. Droidy padały na ziemię, roztrzaskiwane i rozrywane ogniem klonów. Bitwa była intensywna, ale Republika zdobywała przewagę. Zorin dostrzegał w ruchach klonów dyscyplinę, która była wynikiem ich szkolenia, ale także coś więcej – lojalność wobec siebie nawzajem. Wiedział, że oni walczą nie tylko dlatego, że muszą, ale także dla swoich braci. Każdy klon wiedział, że nie wróci do domu – bo dla nich domem była wojna.

Z każdym krokiem Zorin czuł, jak Moc go wypełnia. Jego mistrzyni walczyła tuż obok, ich ruchy były zsynchronizowane, niczym taniec. Zorin wiedział, że to, co robią, ma znaczenie. Bitwa o Kaelebrę mogła zakończyć się sukcesem, jeśli tylko utrzymają impet ataku.

Kiedy droidy zaczęły się cofać, Zorin poczuł, jak ciśnienie na jego barkach maleje. Ale wiedział, że to nie koniec. Separatyści mieli więcej jednostek, więcej broni. To była tylko pierwsza fala.

— Mistrzyni, udało się — powiedział, próbując uspokoić oddech. — Zepchnęliśmy ich z pozycji.

Serra Valen spojrzała na niego z lekkim uśmiechem, ale w jej oczach dostrzegł niepokój.

— To dopiero początek, Zorin. Czuję w Mocy, że coś jeszcze się wydarzy. Musimy być gotowi na wszystko.

W tym momencie w powietrzu nad nimi rozległ się dźwięk silników statków. Volyrn Verdun, na pokładzie Venatora, rozpoczął bombardowanie orbitalne, które miało dobić resztki sił Separatystów. Zorin spojrzał w niebo, gdzie błyski eksplozji rozświetlały mrok planety. Współpraca między Jedi, Republikańskimi klonami i flotą była doskonała.

Ale Zorin nie mógł pozbyć się uczucia, że to, co najgorsze, dopiero nadchodzi.

...

Volyrn Verdun

Ciemność. Chaos. Strach.

Volyrn Verdun znów był tam, pośród szczątków rozbitego statku, który dryfował w nieskończonej przestrzeni kosmicznej. Wspomnienia zawsze zaczynały się tak samo – nagły huk, rozdzierający kadłub, a potem cisza, mroczna i przejmująca. Powietrze było ciężkie, jakby każda cząsteczka grawitacji próbowała go przygnieść do podłogi. Wokół niego unosiły się oderwane fragmenty sprzętu, iskry przelatywały nad głową, a na jego twarzy czuł zimny dotyk śmierci, który niemal przylgnął do jego skóry.

Nie wiedział, co się dokładnie wydarzyło. Każda próba przypomnienia sobie tamtych wydarzeń była jak zanurzenie się w ciemną mgłę – bezkształtną, nieuchwytną, bolesną. Krzyk w oddali, być może głos jego ojca, biologicznego ojca, którego twarzy nie potrafił sobie przypomnieć, ginął w rozgoryczonym szumie kosmosu. Dźwięki wydawały się zbyt odległe, jakby wydarzyły się w zupełnie innym życiu.

Czuł jednak, że coś zostało w tym wspomnieniu. Jakaś prawda, którą próbuje odkryć od lat. Wciąż jednak nie mógł połączyć fragmentów. Każdy element, każda scena wracała w koszmarach, ale zawsze urywała się w momencie, gdy nadchodziło to, co najważniejsze.

Widok dryfujących ciał jego towarzyszy, roztrzaskanych w przestrzeni kosmicznej, nawiedzał go za każdym razem, gdy zamykał oczy. Ich twarze – bezimienne, zamazane – zawsze miały ten sam wyraz: strach przed nieznanym. Volyrn próbował się skupić, ale wspomnienie było niczym zagadka, której brakowało najważniejszych elementów.

I wtedy dostrzegł coś, co zawsze pojawiało się w ostatnich chwilach tych sennych koszmarów – sylwetka. Mężczyzna. Silna, dostojna postać wyciągająca do niego rękę. Tym razem obraz był bardziej wyraźny niż kiedykolwiek wcześniej. Jego twarz... To był Teraan, jego przybrany ojciec. Zamiast gniewu, jego oczy wyrażały zrozumienie i troskę. Wyczuwał w nim coś więcej niż tylko chłodną dyscyplinę admirała. Był jedyną stałą w jego życiu, jedynym, na kim mógł polegać.

— Chodź, chłopcze — słyszał jego głos, chociaż nie rozumiał, czy to było realne, czy tylko wytwór umysłu zdesperowanego, by coś zapamiętać. Wyciągnięta dłoń admirała była gestem, który zmienił jego życie. Volyrn wiedział, że od tej chwili wszystko, co było wcześniej, zniknęło. Stał się kimś innym. Teraan dał mu nowe życie, nową tożsamość, nowe przeznaczenie.

Ale co kryło się za tą przeszłością? Kim był, zanim go odnaleziono?

Zanim mógł sobie przypomnieć więcej, przed jego oczami rozbłysły ostrzegawcze światła mostka, które wyrywały go brutalnie z tego koszmaru. Wstrząsający dźwięk alarmu uderzył go niczym eksplozja, a jego ciało, jeszcze zanurzone w otchłani wspomnień, nagle powróciło do rzeczywistości.

Bip... Bip... Bip...

Volyrn zamrugał, wracając z ciemności swojego umysłu na mostek Venatora "Liberator". Widok z panoramicznego okna, który wcześniej zdawał się tylko pustym horyzontem gwiazd, teraz tętnił życiem i ruchem. Oficerowie mostka krążyli w pośpiechu, ich ruchy chaotyczne, a rozmowy przerywane trzeszczącymi dźwiękami komunikatorów. Dookoła niego krążyły fragmenty informacji i raporty.

Alarm. Coś się zbliżało.

— Niezidentyfikowany obiekt w strefie monitorowania! — usłyszał głos oficera, którego ton wskazywał na rosnące napięcie. — Nie możemy określić jego pochodzenia!

Volyrn odwrócił się, próbując skupić wzrok na ekranie skanowania. Na wyświetlaczu widniał kształt – niewyraźny, zbliżający się z olbrzymią prędkością. W tej chwili niewiele to mówiło, ale instynkt podpowiadał mu, że to nie jest zwykła jednostka Separatystów.

— Co to? — zapytał, czując, jak adrenalina zaczyna rozlewać się po jego ciele.

— Nie mamy pewnych danych, panie poruczniku — odpowiedział oficer przy konsoli. — To nie jest statek Separatystów ani jednostka Republiki... Skaner pokazuje dziwną emisję energii.

Volyrn przysunął się bliżej konsoli, wpatrując się w plamy danych, które powoli zyskiwały kształt. Jego serce zaczęło bić szybciej, a wspomnienia, które przed chwilą go nawiedzały, przysłoniły rzeczywistość. Przez chwilę miał wrażenie, że czuje znowu to samo, co wtedy – tę nieuchwytną grozę, która towarzyszyła katastrofie jego statku. Czy to możliwe, że coś z jego przeszłości wracało, by go znaleźć?

— Podnieść tarcze! — rozkazał, odwracając się do oficerów. Głos admirała Teraana przerwał ciszę.

— Zbliża się szybciej, niż myśleliśmy, Volyrn — powiedział admirał, spoglądając na ekrany ze skupionym, nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Jego oczy, choć zimne, zawsze miały w sobie nutę troski, której nikt poza Volyrnem nie dostrzegał. — Przygotujmy flotę do obrony. Nie możemy ryzykować.

Volyrn czuł, jak napięcie na mostku rosło z każdą sekundą. Oficerowie szybko wydawali rozkazy, a przez mostek przewijał się dźwięk klikania przycisków, ostrzeżeń i przygotowań. Skanery na wyświetlaczach wyświetlały teraz wyraźniej – nieznany obiekt miał nieregularny kształt, nie przypominał żadnej klasy jednostki, z którą wcześniej mieli do czynienia.

Teraan, choć zawsze opanowany, teraz wyglądał, jakby coś go zaniepokoiło. Volyrn to dostrzegł, choć admirał starał się nie okazywać emocji. Wspomnienia przerwanego koszmaru nadal błąkały się po umyśle Volyrna, a teraz te fragmenty rzeczywistości i przeszłości zaczęły mieszać się w coś, co trudno było zrozumieć.

— Myślisz, że to pułapka Separatystów? — zapytał Volyrn, starając się opanować drżenie głosu.

Admirał Teraan milczał przez chwilę, analizując sytuację.

— Być może — odpowiedział w końcu. — Ale to coś innego, synu. Musimy działać ostrożnie.

Volyrn próbował jeszcze raz skupić się na wyświetlaczach, ale jego myśli wracały do wspomnień, do tamtego statku, do wypadku. Zawsze, kiedy wydawało mu się, że coś sobie przypomina, rzeczywistość brutalnie go odcinała. Ale to uczucie... Te wspomnienia były teraz bardziej żywe niż kiedykolwiek. Coś zbliżało się, zarówno fizycznie, jak i w jego myślach.



...

Zorin Kael

Zorin Kael stał w sercu ruin na powierzchni planety Kaelebra, gdzie zimny, czerwony pył tańczył wokół jego nóg, niesiony wiatrem przesyconym mroczną aurą. Ruiny, które kiedyś mogły być świadkami wielkiej cywilizacji, teraz były polem walki – zniszczone, zaniedbane i opustoszałe, teraz tylko obserwowały kolejną bitwę galaktyki. Ostre, ciemne skały wyrastały z ziemi, przypominając zęby, które próbowały pochłonąć wszystko, co żyje.

Zorin oddychał spokojnie, pozwalając, by Moc przepływała przez jego ciało, jak niewidzialny nurt, dający mu siłę i wyciszenie. Wiedział, że za chwilę rozpocznie się atak. W oddali, na obrzeżach ruin, mógł dostrzec droidy bojowe Separatystów, które poruszały się metodycznie, ustawiając się w liniach defensywnych. Ich bezlitosne, metaliczne ciała połyskiwały w przyćmionym świetle dwóch czerwonych słońc. Zorin wyczuwał ich obecność – bezduszne, pozbawione świadomości jednostki, które walczyły tylko na rozkaz.

Ale to nie one budziły w nim największy niepokój. To coś, co wyczuwał głębiej, gdzieś poza zasięgiem swojego wzroku i rozumu. Jakaś tajemnicza siła, mroczna i nieprzewidywalna, wydawała się emanować z ruin. Coś, czego nie rozumiał, ale Moc dawała mu wyraźne sygnały ostrzegawcze. Mistrzyni Serra Valen była równie niespokojna, choć jak zawsze, jej twarz pozostawała spokojna, niemal kamienna. Zorin od dawna podziwiał jej zdolność do zachowania zimnej krwi nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Jego mistrzyni nie mówiła wiele, ale zawsze wiedział, że jej osąd jest pewny i przemyślany.

Serra odwróciła się do niego, jej spojrzenie było pełne nieuchwytnej mądrości, jakby wiedziała coś więcej o tej planecie niż on.

— Zorin — zaczęła, jej głos był cichy, ale niesamowicie wyrazisty. — Moc jest tu niespokojna. Nie chodzi tylko o Separatystów. Coś więcej kryje się w tych ruinach. Musimy być ostrożni.

Zorin poczuł, jak ciarki przebiegły mu po plecach. Zawsze ufał swojej mistrzyni, ale ten ton, ten delikatny dreszcz w jej głosie... Wiedział, że to nie są zwykłe słowa ostrzeżenia. Zorin przycisnął rękę do swojego miecza świetlnego, czując znajomy ciężar chłodnej rękojeści. Jego niebieskie ostrze było zawsze gotowe, ale dzisiaj czuł coś więcej – napięcie, jakby każde uderzenie serca mogło zadecydować o wyniku bitwy.

— Separatyści są tu dla czegoś więcej niż tylko bazy — powiedział powoli, próbując zebrać swoje myśli. — Nie czuję droidów jako zagrożenia. To coś większego. Coś, co zakłóca równowagę.

Mistrzyni Valen skinęła głową, a jej spojrzenie było bardziej intensywne niż zwykle.

— Masz rację — przyznała. — W tych ruinach kryje się coś, co mogło przyciągnąć uwagę Separatystów. Nie możemy dopuścić, by to zdobyli.

Zorin odetchnął głęboko, jego umysł próbował uchwycić znaczenie tych słów. Każdy droid, każda pułapka na tej planecie była teraz potencjalnym kluczem do odkrycia większej tajemnicy. Ale mimo to, wciąż nie mógł się pozbyć uczucia, że coś lub ktoś ich obserwuje.

W oddali, w ruinach, droidy zaczęły przesuwać się w ich stronę, a klony Republiki przygotowywały się do ataku. Zorin spojrzał na swojego kapitana klonów, CT-5234, stojącego przy oddziałach z nieodłącznym hełmem pod pachą. Z jego twarzy nie można było wiele wyczytać – chłodna determinacja, typowa dla klonów, emanowała z każdego jego gestu.

— Rycerzu Kael, oddziały są gotowe do ataku — powiedział CT-5234 twardym, wojskowym tonem.

Zorin skinął głową. Czuł, jak Moc przepływała przez całe jego ciało, jak wypełniała go energią, której nie potrafił do końca opisać. Każdy jego zmysł był wyostrzony, każde uderzenie serca zsynchronizowane z dźwiękiem wiatru unoszącego pył Kaelebry. Droidy bojowe przesuwały się coraz bliżej, przygotowując się do otwarcia ognia.

— Zrozumiano, kapitanie. Przygotujcie się na sygnał — powiedział Zorin spokojnie, ale w jego głosie było coś, co sprawiało, że każdy klon w zasięgu jego słów stawał się bardziej skupiony. Każdy wiedział, że ten atak może zadecydować o losach bitwy.

Zorin spojrzał na mistrzynię Valen, która aktywowała swój miecz świetlny z charakterystycznym sykiem. Jej niebieskie ostrze rozbłysło wśród czerwonego pyłu, rzucając na nią świetlistą aurę, która podkreślała jej majestatyczną postać. Zorin podążył za jej przykładem – jego miecz świetlny rozbłysnął w jego dłoni, wypełniając go znajomą siłą i pewnością siebie.

W tej chwili, mimo zbliżającej się bitwy, czuł, że jest dokładnie tam, gdzie powinien być. Moc prowadziła go, a on był jej narzędziem. Każdy krok, każdy ruch, który miał teraz wykonać, był częścią większego planu, który miał swoje źródło w samym sercu galaktyki.

— Idziemy naprzód — powiedział Zorin cicho do mistrzyni Valen, ale wiedział, że ona już o tym wiedziała.

Klony ruszyły za nimi, a oni – Jedi, prowadzący całą operację – szli na czele. Droidy bojowe rozpoczęły atak, ich blastery wypluwały zielone strzały, które świstały w powietrzu, rozpryskując się o ziemię i skały. Zorin uniósł swój miecz świetlny, odbijając pociski z precyzją, która była możliwa tylko dzięki Mocy. Każdy ruch jego miecza był płynny, wyważony, jakby trenował to całe życie – i w rzeczy samej, tak było.

Mistrzyni Valen była obok niego, a ich miecze świetlne tańczyły w harmonii. W powietrzu unosił się zapach ozonu i pyłu, mieszając się z metalicznym dźwiękiem uderzeń blasterów i stukotem droidów. To była bitwa, jak każda inna – a jednak Zorin czuł, że coś się zmienia. Coś, czego nie widział jeszcze, ale wiedział, że jest nieuchronne.

Droidy walczyły bezwzględnie, ale Zorin wiedział, że to tylko początek. W głębi ruin wyczuwał coś potężniejszego – nieznaną siłę, która przyciągała nie tylko Separatystów, ale i Moc. W każdym ruchu czuł, że to, co spotka w sercu ruin, zmieni wszystko.

Nagle, w trakcie walki, poczuł mocniejszy impuls Mocy – coś, co na moment wytrąciło go z rytmu. Jego umysł przeszył dziwny obraz: cienie, postacie, które nie miały twarzy, a jednak wydawały się znajome. Serce Zorina przyspieszyło. To nie była zwykła walka. To było coś więcej.

Moc ostrzegała go przed tym, co miało nadejść. Ale co to było? Co takiego kryło się w ruinach Kaelebry, że Moc stawała się tak niespokojna?

— Zorin! — głos mistrzyni Valen przeciął jego myśli. — Nie zatrzymuj się! Skup się na walce!

Zorin potrząsnął głową, wracając do rzeczywistości. Musiał pozostać skoncentrowany. Walka trwała, a droidy nie zamierzały się poddać. Mistrzyni Valen była tuż obok, walczyła z taką precyzją, jakiej zawsze go uczyła. Jej ruchy były majestatyczne, pełne gracji, jakby każdy jej cios był doskonale przemyślany.

Zorin ruszył naprzód, odbijając strzały blasterów i przecinając kolejnych droidów. Wiedział, że musi dotrzeć do serca tych ruin. Coś tam na nich czekało. Coś, co mogło zmienić losy bitwy, może nawet całej wojny.

Tylko pytanie, co to było?


...


Volyrn Verdun

Na mostku Venatora "Liberator", otoczonym przez zimne, błyszczące ściany, Volyrn Verdun stał przed głównym wyświetlaczem taktycznym, wpatrując się w uszkodzony sylwetkę zbliżającego się Venatora. Czas na mostku zwolnił, każda sekunda zdawała się dłużyć, a szum i stukot klawiszy w tle jakby stały się cichsze, gdy wszyscy czekali na odpowiedzi, które nie nadchodziły.

Na ekranie widniała zniszczona bryła krążownika klasy Venator – jednostki Republiki o nazwie "Invictus". Okręt miał rozpruty kadłub, z długimi, krwawymi bliznami metalu ciągnącymi się wzdłuż jego grzbietu, jakby został rozszarpany przez niewidzialną siłę. Uszkodzenia były tak rozległe, że Volyrn zastanawiał się, jak to możliwe, że statek w ogóle przetrwał podróż przez nadprzestrzeń. Jedna z wież artyleryjnych była zniszczona, a z otworów w kadłubie unosiły się smugi dymu, które w ciemnej przestrzeni wyglądały jak cienie. Statek wyglądał bardziej jak widmo niż realna, funkcjonująca maszyna.

Wszystko wokół Volyrna wydawało się zwalniać. Patrzył na "Invictusa", próbując zrozumieć, jak to możliwe, że ten statek wrócił do sektora. Dane, które mieli, były skąpe. Brak odpowiedzi na wezwania. Tylko rozproszone sygnały życia z pokładu, niewystarczające, by ocenić stan załogi.

— Venator klasy gwiezdny krążownik. Numer identyfikacyjny – „Invictus" — mówił oficer przy konsoli skanowania, jego głos przerwał ciszę na mostku. — Brak odpowiedzi na nasze wezwania. Komunikacja z uszkodzonego statku jest zablokowana, sygnały nie odbierają.

Volyrn poczuł, jak napięcie rośnie w jego piersi. Coś było nie tak. „Invictus" należał do floty patrolującej Zewnętrzne Rubieże – sektor, który od dawna był miejscem sporadycznych, acz brutalnych starć między siłami Republiki a Separatystami. Ale nikt nie spodziewał się, że Venator wróci w takim stanie, a tym bardziej bez żadnych wcześniejszych informacji o jakiejkolwiek większej bitwie. Volyrn wpatrywał się w ekrany, próbując zebrać myśli.

Admirał Teraan, stojący tuż obok, wydawał się niewzruszony, jak zawsze. Jego zimny, kalkulujący wzrok błądził po ekranach, analizując każdy szczegół. Jego dłonie były splecione za plecami, postawa twarda i pełna koncentracji. Choć Volyrn doskonale znał ten wyraz twarzy ojca, teraz czuł, że coś w tej sytuacji budzi w nim niepokój.

— Co mogło doprowadzić „Invictusa" do takiego stanu? — zapytał Volyrn, patrząc na admirała. — Nie mamy żadnych raportów o większych starciach w tym sektorze.

Teraan milczał przez chwilę, jego oczy wciąż wpatrywały się w obrazy uszkodzonego statku.

— Nie wiemy, synu — powiedział w końcu, jego głos był głęboki, ale opanowany. — Ale cokolwiek ich spotkało, musiało być nieoczekiwane. Ten Venator nie wróciłby w takim stanie bez poważnych uszkodzeń po ciężkiej bitwie. Brak komunikacji tylko pogłębia nasze obawy.

Volyrn skinął głową. Jego umysł próbował połączyć fakty, ale odpowiedzi były nieuchwytne. Statek był praktycznie wrakiem, dryfującym w przestrzeni, ledwo zdolnym do manewrowania. Musieli dowiedzieć się, co się stało. Ale im więcej myślał, tym bardziej napięcie rosło w jego wnętrzu. Przypominało mu to chwile przed walką – ten moment, kiedy wiesz, że coś się wydarzy, ale jeszcze nie wiesz co.

— Czy mamy jakiekolwiek informacje o ostatniej misji „Invictusa"? — zapytał Volyrn, zwracając się do jednego z oficerów odpowiedzialnych za raporty.

Oficer przy konsoli komunikacyjnej szybko przewertował dokumenty, jego palce ślizgały się po przyciskach konsoli.

— „Invictus" był częścią grupy uderzeniowej, która patrolowała sektory graniczne w pobliżu układu Beroxis — odpowiedział, patrząc na Volyrna z niepokojem. — Mieli eskortować konwój zaopatrzeniowy do bazy Republiki na planecie Skelnor. To był rutynowy patrol. Ale ostatni kontakt z nimi mieliśmy trzy dni temu. Potem zniknęli z naszych sensorów.

Rutynowy patrol. Volyrn poczuł, jak w jego wnętrzu narasta niepokój. Jeśli mieli tylko eskortować konwój, dlaczego wracali w takim stanie? Beroxis był znany z niewielkiej aktywności Separatystów, ale nigdy nie dochodziło tam do wielkich bitew. Może padli ofiarą zasadzki? Może natknęli się na coś, czego nikt się nie spodziewał?

— Musimy wiedzieć, co się tam stało — powiedział Volyrn, a jego głos stał się twardszy. „Invictus" był przecież potężnym okrętem, niezdolnym do łatwego poddania się. A jednak wrócił, rozbity i milczący, jakby uciekł przed czymś, czego nie mógł pokonać.

Admirał Teraan kiwnął głową. Jego twarz była zaciśnięta, ale jego oczy nie odrywały się od obrazu uszkodzonego statku.

— Zgadzam się — odparł admirał. — Wydaj rozkaz przygotowania drużyny abordażowej. Chcemy wiedzieć, co się stało z załogą „Invictusa", ale musimy być przygotowani na najgorsze. Nie możemy wykluczyć, że to pułapka.

Volyrn nie potrzebował dalszych instrukcji. Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę stacji komunikacyjnej, by natychmiast wydać rozkazy. Każda decyzja musiała być teraz przemyślana – to była jego rola jako oficera, ale także syna admirała, który pokładał w nim swoje zaufanie.

— Drużyna abordażowa, natychmiast przygotować się do wylotu na „Invictusa" — powiedział do oficera, który błyskawicznie zaczął przekazywać rozkazy dalej. — Chcemy pełne zabezpieczenia. Spodziewajcie się wszystkiego. Brak odpowiedzi ze strony załogi to powód do obaw.

Gdy przygotowania zaczęły się na dobre, Volyrn znów stanął przy wyświetlaczu taktycznym, patrząc na zniszczony statek. Jakie siły mogły doprowadzić Venatora do takiego stanu? Ta myśl nie dawała mu spokoju.

Przez chwilę myślami wrócił do koszmaru, który nawiedził go wcześniej. Widział siebie – chłopca zagubionego w przestrzeni kosmicznej, dryfującego pośród szczątków. A teraz „Invictus" wyglądał niemal identycznie jak te obrazy z jego snu: zniszczony, martwy, dryfujący pośród gwiazd.

Ale teraz to nie były tylko wspomnienia. To było rzeczywistość.

— Czy wyczuwasz to, co ja? — zapytał admirał, zwracając się do Volyrna.

Volyrn odwrócił wzrok od ekranu i spojrzał na swojego przybranego ojca. W jego oczach zobaczył nie tylko chłodną kalkulację, ale coś więcej – cień niepewności, który bardzo rzadko gościł na twarzy Teraana.

— Tak, ojcze — odparł Volyrn. — Coś w tej sytuacji nie pasuje. Czuję, że to nie jest tylko kolejna bitwa z Separatystami.

Teraan skinął głową, a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu, ledwo zauważalny, ale Volyrn go dostrzegł. Był to wyraz uznania, który Teraan okazywał tylko wtedy, gdy czuł, że jego syn widzi rzeczy w podobny sposób jak on.

— Zobaczymy, co znajdziemy na „Invictusie" — powiedział admirał, po czym dodał: — Ale bądź gotowy na wszystko. To może być coś, czego jeszcze nie widzieliśmy.

Volyrn kiwnął głową, czując, że to dopiero początek czegoś znacznie większego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro