ROZDZIAŁ 6- NIE LUBIĘ ZMIAN

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Angelo Ramirez zszedł do jadalni dopiero, gdy kończyłam posiłek. Maria jeszcze spała, więc nie miałam serca jej budzić. Mój ojczym wyglądał strasznie - podbite oko, szrama na policzku... Po prostu obraz nędzy i rozpaczy.

Popatrzył na mnie jakby sobie przypomniał sobie coś wyjątkowo niemiłego.

– Dzień dobry – powiedziałam do niego.

Skończyłam posiłek, więc poprosiłam o pozwolenie odejście od stołu, gdy Angelo powiedział do mnie:

– Dzisiaj wyjeżdżasz, Americus.

– Dokąd?

Miałam w zanadrzu jeszcze więcej pytań, ale na razie musiałam poprzestać na tym jednym.

– Pojedziesz z panem O.

– Jakim panem? – nie zrozumiałam, kogo ojczym ma na myśli.

– Z Octaviem! – burknął Angelo i walnął, wściekły, pięścią w stół, aż podskoczyłam ze strachu. – Sama. Bez tej małej... Marii. Octavio nie dotrzymuje wszystkich swoich obietnic, zapamiętaj moje słowa!

Idź się spakować, masz na to nie więcej niż pół godziny!

Gruba Irma i Chuda Paloma, wiedzione zapewne litością wobec mnie, postanowiły pomóc mi przy spakowaniu mojego bagażu.

Maria. Co się z nią stanie?

Dlaczego Octavio zabiera tylko mnie?

"To chyba jasne, chce załatwić kuzyna" – powiedziałam sobie w myślach.

– I gotowe – oznajmiły równocześnie obie pokojówki.

Podziekowałam im za pomoc. Marii nie obudziły hałasy, towarzyszące mojej "przeprowadzce". Na paluszkach stóp, podeszłam do jej łóżeczka.

– Malutka, trzymaj się – moje oczy były pełne łez. – Przepraszam – szepnęłam, patrząc na drobinkę, przykrytą po uszy różowym kocykiem.

Nie mogłam przestać myśleć o siostrze nawet wtedy, gdy jechałam  z Octaviem jego autem w nieznanym kierunku. Czułam się tak, jakbym miała się rozpaść na milion kawałeczków, jakbym starciła cząstkę siebie.

Natomiast Octavio wręcz tryskał radością i promieniał niczym słońce w piękny letni dzień. Opowiadał mi o swojej ziemi, rezydencji czy jak to tam się zwie.... Nie byłam w stanie zapamiętać i przyswoić sobie połowy wiadomości, które usłyszałam od Pana O.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił mi w końcu, nakazując "wysiadkę" z auta, po czym sam uczynił to samo.

Zostaliśmy powitani przez kilkunastu jego napakowanych ochroniarzy, wyglądających tak, jakby wrócili z wakacji na Hawajach - mocno opaleni, w lekkich białych spodniach oraz t - shirtach. Niektórzy chodzili "na bosaka", inni mieli na stopach buty lub sandały. Zaś u kilku innych zauważyłam na nosie przeciwsłoneczne okulary. Jedyne, co się kłóciło z wizerunkiem "urlopowiczów" to to, że za pazuchą nosili rewolwery w kaburach. Pablo wytłumaczył mi, że to "dla bezpieczeństwa".

Podążyłam za moim nowym opiekunem, a kilku ochroniarzy - za nami dwojgiem.
Mijały miesiące - mimo ciągłego zamartwiania się losem młodszej siostry, zadomowiłam się w posiadłości Octavia i przyzwyczaiłam do specyficznego stylu bycia tego człowieka. Od czasu do czasu, gdy przyjeżdżali goście, nawet bawiłam się z ich dziećmi - o ile były w moim wieku. Na ogół wolałam trzymać się na uboczu, dla swojego bezpieczeństwa.

Wszystko, co dobre, szybko się kończy - moje "beztroskie życie" przeminęło wraz z nalotem "federalnych" i śmiercią pana Octavia, który zginął od ich kul. Panowało ogromne zamieszanie, wszyscy gdzieś biegali, krzyczeli i popędzali jeden drugiego.

Byłam zdezorientowana i przerażona, a mój lęk osiągnął pułap, gdy w telewizji podano komunikat o zastrzleniu wujka Octavia. Kto by tam miał czas na uspokajanie małej i przestraszonej dziewczynki, gdy wokół panował istny gorący tygiel?

Dopiero po południu, gdy żona Pana O. przyszła do mojego pokoju i pogłaskała mnie po głowie, a ja dostrzegłam łzy w jej oczach. Pojęłam, że dobra passa przeminęła i nie wiadomo, co będzie dalej.

Pani Victoria rozpłakała się. Ot, tak po prostu. Trudno było przywyknąć do tej myśli, ten silny i niezwyciężony mężczyzna, miałby zginąć od zwykłej kuli?

– Co z nami... ze mną będzie? – ja również się rozpłakałam.

Pani Vicky pomyślała pewnie, że śmierć jej męża wywołała szok również i we mnie, a ja zwyczajnie płakałam, bo bałam się trafić na ulicę i żyć w skrajnej biedzie. Albo - co gorsza - trafić pod opiekę al- Rashida.

Jak mogłabym cieszyć się, że mieszkam pod jednym dachem z człowiekiem, który porzucił mnie na śmietniku w Medellin, skazując na pewną śmierć? Co z niego za człowiek?!

– Ktoś po ciebie przyjedzie – głos Victorii przerwał moje rozważania.

– Mama i Maria? – zapytałam z nadzieją.

Nie widziałam ich obu od roku, nie miałam więc pojęcia, jak wyglądało ich życie od czasu, gdy przestałam być jego częścią.

– Nie – padła krótka odpowiedź. – Przyjedzie al - Rashid. Zabierze ciebie do domu.

– Porzucił mnie! – zaprotestowałam. – To bardzo zły człowiek!
– Nie wiesz, co mówisz – Victoria spojrzała w moim kierunku.

"Znowu będę musiała przyzwyczajać się do nowego miejsca, innych ludzi, a potem jeszcze raz i jeszcze jeden" – pomyślałam z rozpaczą.

– Spakuję twoje rzeczy – powiedziała Victoria i od słów przeszła do czynu.

Wystarczyły jej niespełna trzy kwadranse - cały rok mojego życia zmieścił się w jednej torbie podróżnej, raczej średnich rozmiarów. Widocznie mój los i moje przeznaczenie determinują ścieżki decyzji, które podejmują dorośli.

Skoro al - Rashid się po mnie zjawi, powitam go odpowiednio i przy najbliższej okazji „wszystko" mu wygarnę, co sądzę o porzuceniu mnie przed laty dla jego własnej wygody.

William al- Rashid zaskoczył mnie, nie był znowu taki stary. Mógł mieć "na oko" 40- 50 lat. Jego ciemnobrązowe wlosy, poprzetykane pojedynczymi siwymi pasmami, były bujne jak u młodzieniaszka. Połyskiwały w świetle słońca.

A te oczy! W życiu nie widziałam podobnych - jedno miało barwę piwną, drugie- zieloną. W pierwszej chwili pomyślałam, iż to niezwykłe. Domyśliłam się, że to po ojcu odziedziczyłam barwę tęczówek.

Tyle, że nasze oczy miały barwę tak ustawioną, jak w lustrzanym odbiciu: prawe - lewe, lewe - prawe. Inaczej nie umiem tego wyjaśnić.

"Zatem oboje wyróżniamy się w tłumie" – pomyślałam.

Tymczasem dalej kontemplowałam jego wygląd zewnętrzny, dostrzegając kolejny szczegół za szczegółem. Mój ojciec miał bardzo ogorzałą twarz od przebywania na świeżym powietrzu. Umiałam odróżnić alkoholika od opalonego człowieka.

Był ubrany gustownie, wręcz "drogo". No i przyjechał fajnym autem. Samochody zawsze działały na moją wyobraźnię, więc gapiłabym się dalej na jego "automobil", gdyby al - Rashid nie burknął do mnie:

– Idziesz czy nie? Jak długo mam jeszcze czekać?

– Chociażby do usranej śmierci – palnęłam na głos nim zdążyłam pomyśleć nad grzeczniejszą odpowiedzią.

Pan al - Rashid zastygł w bezruchu ze zdziwienia i oburzenia jednocześnie. Nie wyglądał na szczególnie zadowolonego z mojej odpowiedzi, ale ja za bardzo martwiłam się o Marię, żeby przejmować się jego samopoczuciem. Miałam dziwne przeczucie, że to jeszcze nie koniec. Że  Pablito "nie powiedział" wszystkiego, nie wyśniłam do końca snów, które miałam wyśnić i nie przeżyłam każdej, czekającej na mnie przygody...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro