Rozdział 17 - Trzysetka

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mój ojciec się nie poddawał. Próbował nawiązać ze mną kontakt telefoniczny tyle razy, że wreszcie ulitowałam się nad nim, odbierając któregoś dnia połączenie od niego. Uzgodniliśmy, że przyleci najbliższym lotem do Nowego Orleanu i że wówczas porozmawiamy na "poważne tematy".
– Dziękuję – odpowiedział i się  rozłączył.

Powiedziałam później Eduardowi, że muszę pogadać z ojcem, bo to dla mnie niezwykle ważne, chociaż wcześniej twierdziłam inaczej.

– Po co? – zdziwił się, a gdy udzieliłam mu stosownych wyjaśnień, nie skomentował ich ni jednym słowem.
– Naprawdę muszę wiedzieć, jakim cudem Maria wciąż żyje, choć to naukowo niemożliwe! – westchnęłam. – Nie chcę czuć się jak dziwoląg. Może prawda jakoś mnie uspokoi?
– A jeśli nie? –  Eduardo zmartwił się, zaskoczony moim uporem.
– Nie wiem – tylko tyle byłam mu w stanie rzec.

Objęłam go w pasie, przyciskając swój policzek do jego pleców. Wiedziałam, że racja leży po obu stronach. Byłam nieszczęśliwa, żyjąc w niewiedzy, ale zdobywając wiedzę, mogłam cierpieć jeszcze bardziej.

Ojciec przyleciał samolotem następnego ranka. Odkąd ostatnio widziałam Williama al - Rashida, przybyło mu nieco siwych włosów, ale oprócz tej drobnostki nie zmienił się ani o jotę. Odebrałam go z lotniska, bo to zaledwie piętnaście minut jazdy autem do Point duLac!
– Dzień dobry – powiedziałam mu.
– Wiem, że byś się ze mną nie spotkała, gdybyś nie chciała poznać pewnych odpowiedzi – wypalił bez ogródek.

Trafił w sedno, więc przytaknęłam. Po co miałabym go oszukiwać?

Zdawał się przenikać mnie na wskroś swoim bystrym spojrzeniem, więc wolałam "nie drażnić lwa" nieostrożnym słowem.

– To długa historia – zaczął, zawieszając na chwilę znacząco swój głos. – Sięga trzech stuleci wstecz, do roku tysiąc siedemset trzeciego, do czasu polowań na czarownice.
– Może lepiej zatrzymam auto na poboczu? – zaproponowałam przezornie.
Przeczuwałam, że ojcu długo zejdzie opowiedzenie o dawnych czasach, że to ani łatwa, ani  przyjemna opowiastka dla dzieci.
– Tak zrób, bo nie chcę jeszcze umierać – stwierdził cicho tatko, a gdy zatrzymałam auto bezpiecznie na poboczu, al - Rashid zaczął snuć swoją - naszą historię:

Jego przodek, Giles al - Rashid, syn poganki oraz chrześcijanina, chciał zmazać ciążący na nim wstyd z powodu swego nieprawego pochodzenia. Jakimś cudem, doszedł do ważnego stanowiska w sądzie religijnym w Salem.

Po prostu miał farta i pecha jednocześnie, o czym miał przekonać się dopiero w przyszłych latach swego żywota.

Któregoś dnia przed jego surowym obliczem stanęła urodziwa Cyganka. Oskarżono ją o praktykowanie czarów, a w osiemnastym wieku karą za takie przestępstwo mogło być tylko jedno. Spalenie na stosie. Nieoczekiwanie Giles zakochał się w pięknej Cygance, Mary jej było na imię.

Postanowił zrobić wszystko, żeby dowieść jej niewinności. Bo że była niewinną zarzucanych jej czynów, nie wątpił. I ten jeden jedyny raz się nie mylił.

Tak ochoczo "pracował nad jej niewinnością", że poczęli dziecko.

Gdy ich synek przyszedł na świat, Mary nigdy nie wyjawiła, ktojest jego ojcem. Na szczęście chłopiec przypominał swą urodą wyłącznie samego siebie. Nie ją i nie swego ojca.

Mary płakała, oddając swego synka Gilesowi. Nazajutrz, po powierzeniu chłopca opiece Gilesa, została - w przypływie łaski sądu religijnego w Salem - ścięta katowskim toporem.

Nim to nastąpiło, zdążyła krzyknąć, że przeklina Gilesa al - Rashida i że jak są Trzy Osoby Boskie, tak niech przez trzy stulecia, nad jego potomkami wisi klątwa.

Podobno z jej słowami zerwała się wichura, ale to nie był jeszscze koniec. Nim kat oddzielił jej głowę od tułowia, zdążyła życzyć Gilesowi, że w każdym pokoleniu tych, którzy po nim przyjdą, zdarzy się przynajmniej jeden nieślubny potomek, nie zaznają zbyt wiele szczęścia w miłości, ale zdobedą majątek, nie będą kochani, zyskają w zamian szacunek i cieszyć się będą niezwykłymi zdolnościami, szczęśliwi nigdy nie bedą, aż miną trzy wieki i rachunek cierpienia się wyrówna.

Wielki wicher, który sie wówczas podobno zerwał, utwierdził zabobonnych mieszkańców miasta w przekonaniu o  winie Cyganki. Ponaglali kata, aby jak najszybciej spełnił swoją powinność. Tak też zrobił. Wicher osłabł w swej niszczycielskiej sile.

I stało się tak jak przepowiedziała Mary - jej syn, wychowany przez własnego biologicznego ojca, nigdy nie poznał prawdy o tamtych wydarzeniach, a po pewnym czasie odkrył w sobie umiejętność czytania w ludzkich myślach, którą nazwalibyśmy dzisiaj telepatią. Tylko on wiódł szczęśliwe życie sprawiedliwego człowieka, jakby złe słowa matki w czarnej godzinie jej żywota, nie tknęły w ogóle jego szczęścia.

Mary musiała chronić syna nawet po swojej śmierci. Dożył w szczęściu i względnym spokoju u boku ukochanej kobiety i czworga ich dzieci, otoczony ludzkim poważaniem oraz szacunkiem, późnej starości.

Potem, zaczynając od jego potomstwa, zaczęła ziszczać się ponura przepowiednia Mary.  Wszystko, co wykrzyczała Cyganka w chwili przed swą śmiercią, stało się tak, jako chciała. Szacunek, pieniądze oraz "magiczne" zdolności, nieślubne dzieci... i brak miłości.

– Twoja matka, Americus – rzekł William – była moją wielką miłością,   ale potem szybko mnie znienawidziła, bo przez nieoczekiwaną ciążę musiała na długo zrezygnować z kariery modelki, a wierz mi, była bardzo ładną kobietą. Miała jednak pusto w tej swojej łepetynie.

Urodziła ciebie... z moją pomocą w jakiejś zapomnianej przez Boga mieścinie, z okrzykiem nienawiści wobec mnie na swych idealnych ustach. Poprosiłem swego dalekiego kuzyna, Octavia, o pomoc w znalezieniu dla ciebie kochającej rodziny. Miał w końcu poważanie i pieniądze, których miałem ja wówczas znacznie mniej od niego. Mógł mi pomóc, ale ten drań...

– Porzucił mnie na śmietniku  w Medellin – powiedziałam cicho i zaraz dodałam – miałam dobrą rodzinę, szczęście w nieszczęściu, że trafił mi się tak dobry brat jak Pablito, szczęście dopisywało mi do momentu, dopóki Angelo Ramirez nie zaczął nas prześladować. Chciał dostać mamę, tę przybraną, w swoje chciwe łapska.

Na szczęście Eduardo pomógł mi ją oraz młodsze rodzeństwo, ocalić.  Poznałam Eduarda, mojego męża, ale przeszliśmy długa drogę, by siebie odnaleźć.

– Tato, kiedy minie trzysetna rocznica śmierci Mary? – spojrzałam na Williama z ciekawością godną zagmatwanej sprawy.  
– Już minęła – odparł z uśmiechem na ustach. – Dwudziestego czwartego grudnia, ubiegłego roku.
– Coś w tym było – powiedziałam radośnie. – W Wigilię Eduardo poprosił mnie o rękę. Tego samego dnia urodziłam bliźnięta, dziewczynkę oraz chłopca.

O synu dowiedziałam się dopiero pod koniec ciąży, bo spryciarz schował się za siostrą...

– Zostałem dziadkiem pół roku temu i dowiaduję się o tym dopiero teraz?! –  wykrzyknął oburzony tata - William.
– Chciałbyś, tato, poznać swoje wnuczęta? – zapytałam go łagodnie, chcąc, żeby jego oburzenie znów wróciło do poziomu zerowego.
– Oczywiście, że chcę – odpowiedział William. – Ale ja będę prowadził auto, bo tobie, córko, drżą ręce.

Zamieniliśmy się więc miejscami.
– A co z twoją żoną? – odważyłam się na zadanie niewygodnego pytania.
– Jesteśmy w trakcie rozwodu – padła szybka odpowiedź. – O wiele lat za późno dojrzeliśmy do decyzji, że nie warto być małżeństwem "na siłę". Aurora, Meryam i Saeed bardzo to przeżywali, lecz chyba w końcu zrozumieli, iż nie mogliśmy postąpić inaczej. A przynajmniej mam taką nadzieję. Dzieciaki zostają przy mnie.

Z Sarą nikt nie wytrzymałby pod jednym dachem nawet jednego dnia. Americus?

– Słucham – spojrzałam na niego ze skupieniem.

Dziwna i trudna rodzinna historia, pełna bólu i cierpienia, wrecz niewiarygodna, zdrowo mną wstrząsnęła.

– Chciałbym któregoś dnia... – William zawahał się przez chwilę, niepewny mojej reakcji – uzyskać twoje przebaczenie, córko.
– Poniekąd, gdyby nie James i nie ty, tato, nie poznałabym Eduarda – odparłam wymijająco.

Jeszcze nie zdecydowałam, czy i w ogóle mu przebaczę. Na razie musiałam zrozumieć historię pewnej Cyganki o imieniu Mary. Miałam nadzieję, że jest szczęśliwa w niebie - razem ze swoim synem oraz ukochanym - Gilesem, chociaż ten drugi ją zawiódł i nie ocalił przed śmiercią. Uznałam jednak, że musiał kochać swoją Mary, skoro zajął się ich synkiem, mimo groźby wykluczenia z purytańskiej i zabobonnej społeczności Salem.

Pewnie z tego samego powodu, Giles nigdy nie wyznał chłopcu prawdy o jego przedwcześnie zmarłej matce. Nie chciał sprawiać mu niepotrzebnego bólu i cierpienia. Takiego, którego on sam nie potrafił znieść i oswoić.

– Biedny człowiek – westchnęłam cicho. – Jak myślisz, tato, może należałoby zamówić mszę za dusze Mary, Gilesa oraz ich syna? Jakie imię nosił ich syn?
– Dostał imię po swoim ojcu, a zatem również zwał się "Giles" – odparł William. – Przez wiele lat, doświadczając różnych trudnych sytuacji, miałem okazję poznawać rodzinną historię al - Rashidów w różnych odsłonach i z odmiennych źródeł. Owszem, dobrze by było, gdyby cała trójka zaznała wreszcie spokoju.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro