Rozdział 8- Pasja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Odkryłam w sobie zamiłowanie do muzyki - lubiłam śpiewać, a układanie własnych melodii i słów do nich nie nastręczało mi większych trudności. Robiłam to, co lubiłam.

Ojciec mawiał, że mam to we krwi.

– Po tobie, tato? – po raz pierwszy nie nazwałam al - Rashida "ojcem", a "tatą".

Popatrzył na mnie, a nim odpowiedział, spokojny uśmiech sięgnął jego obu oczu. Sprawił, że tata wydawał się zrelaksowany i wypoczęty, jak po długich i udanych wakacjach. Co raczej rzadko się zdarzało, bo zawsze był albo zajęty swoją firmą, która wymagała non stop jego uwagi, albo sprawami rodziny.

James w obecności taty udwał doskonałego brata, ale chyba tylko Yasmin oraz ja dostrzegałyśmy dziwny cień w jego spojrzeniu. Aurora ani myślała słuchać słów krytyki pod adresem uwielbianego brata. Złośliwie śmiem twierdzić, że podziwiała go i była zapatrzona w Jamesa niczym w święty obrazek....

A wracając do taty...

– Gdy byłem w twoim wieku, pragnąłem zostać muzykiem, ale mój ojciec widział moją przyszłość wyłącznie w rodzinnym biznesie.

Mój nauczyciel muzyki wprawdzie twierdził, iż mam talent i predyspozycje, ale tata nie dał się przebłagać, długo nie potrafiłem mu tego wybaczyć ani zapomnieć.

Strasznie się męczyłem w firmie, ale z perspektywy mijającego czasu... Po części przyznaję ojcu rację. Z muzyki nie wyżywiłbym rodziny. I tak jakoś trwam, Americus – zamilkł na chwilę i dodał – ale ty pielęgnuj swój talent. Może tobie uda się spełnić własne marzenia?

Uśmiechnęłam się do taty, ale w moim sercu czaił się zadawniony lęk. O Marię i moją przyszłość.

– O czym myślisz, Americus? – zapytał William, mierzwiąc mi czuprynę i wstał z zajmowanego przez siebie krzesła.

– Myślisz, tato, że warto spróbować swoich sił na MySpace? – zapytałam ostrożnie.

Pierwszy krok w przyszłość.

– Próbuj, jeśli masz pewność, że jesteś na tyle dobra, aby zainteresować innych swoją pasją – William westchnął i wyszedł z pokoju.

MySpace? Czemu nie!

Nie zależało mi na bogactwie, lecz aby zostać docenioną i zauważoną. Czyli zwykłe marzenia nastoletniej dziewczyny.

James się wściekał - z daleka słyszałam jego krzyki i pełne jadu słowa, które wyrzucał z siebie z prędkością karabinu maszynowego. Zaczęłam perfidnie podsłuchiwać.

– Tato – jęczał James, zmieniając ton głosu na niemal błagalny. – Dlaczego znajda ma mieć lepiej niż ja?

Dlaczego ja nie mogę również spróbować swoich sił w śpiewie skoro to lubię robić?

Pragnę także, tato, udowodnić tobie, że jestem zdolnym chłopakiem i warto dać mi szansę!

– Spróbuj więc, synu, skoro tak bardzo chcesz – William westchnął ze zrezygnowaniem i ustąpił Jamesowi.

Zrezygnowanie taty dobitnie świadczyło, iż ma dosyć humorów mojego brata i "dla świętego spokoju", przystał na jego żądanie.

Bo to był rozkaz, a nie pytanie czy choćby niewinna prośba, James zawsze krzykiem usiłował wymusić na ojcu swoją wolę i niekiedy mu się to udawało. Tata mu ulegał, po części zapewne ze wstydu. Co by bowiem było, gdyby światło dzienne ujrzała prawda o marnym stanie intelektu syna jednego z najbogatszych ludzi w Stanach?

Pomyślałam, że James potrzebuje pomocy specjalisty nim zrobi komuś krzywdę. I dobrych leków. Nie było w tym domu żadnej osoby, która podjęłaby się niewdzięcznego zadania.

Wkrótce stało się jasnym, że Aurora zawarła sojusz z Jamesem, aby wspierać go na drodze do osiągnięcia sukcesu. Oboje nie mówili o niczym innym, a na mnie spoglądali z pogardą zarezerwowaną wyłącznie dla "beztalencia". A przecież mój profil na MySpace odwiedziła już spora grupka melomanów i nikt jakoś nie podzielał zdania mojego rodzeństwa. Wręcz przeciwnie!

Dostawałam wiele pozytywnych komentarzy i tylko patrzeć, jak będzie ich więcej!

Z perspektywy czasu wiem, że moja radość wyzwalała w Jamesie najgorsze instynkty, a Aurora wolała mieć święty spokój niż wdawać się w walkę, której nie mogła wygrać.

James rządził w jednym z gabinetów w biurowcu, który należał do waszyngtońskiej filii firmy taty - Williama. Z tego, co obiło mi się o uszy, był znośnym i kreatywnym szefem, ale gdy zjawiał się po pracy w domu, wówczas pokazywał swoje prawdziwe oblicze.

Zawziął się na Yasmin i mnie, a młodsze rodzeństwo traktował z chłodną obojętnością. Byle Meryam i Saeed nie wchodzili mu w paradę.

James wykazywał się nie lada sprytem, dokuczał wyimaginowanym wrogom, gdy jego potencjalna "ofiara" nie miała przy sobie nikogo, kto by potwierdził złośliwe docinki ze strony pierworodnego syna Williama al- Rashida.

Czułam rosnącą beznadzieję w miarę upływu czasu. Przeczuwałam, że będzie trudno, ale w najgorszych snach nie przewidziałam, jak bardzo. Nie miałam pojęcia, jak długo Yasmin i ja, będziemy samotnie walczyły o godne i pełne szacunku traktowanie.

Coś zaczęło się psuć na kilka tygodni przed moimi osiemnastymi urodzinami. Na MySpace zaczęły pojawiać się pełne niechęci komentarze na mój temat. Większość zamieścili ludzie, którym dotąd nie przeszkadzał mój styl wokalno - muzyczny. Dodam, iż jakość wykonania przeze mnie piosenek nie uległa żadnej zmianie na gorsze.

Tym bardziej nie rozumiałam, dlaczego tak się działo, aż...

Zajrzałam pewnego razu na mój profil na Facebooku i miałam wrażenie jakby ktoś z całej siły zdzielił mnie pięścią wtwarz. Przeczytałam jeden wpis, drugi...

"Złodziejka" i "Fajnie kopiuje się utwory brata jako swoje, skoro talentu brak?"- te dwa były najłagodniejsze wswoim wydźwięku. Ktoś nawet pokusił się o wklejenie linku do profilu Jamesa al - Rashida na... MySpace.

Kliknęłam w link, jednocześnie nieziemsko wkurzona oraz zaciekawiona, o co tu kurczę może chodzić. Każda wykonywana przez niego piosenka była dokładną kopią mojej twórczości!

Nawet zamieścił wpis na tym swoim badziewiackim profilu, że"przykro mu, iż KTOŚ podkrada mu JEGO utwory i uważa za swoja własność".

Śpiewał sam, ale wszystko "zerżnął" ode mnie.

– James, ty walnięty łachmyto! – burknęłam pod nosem, miałam ochotę przefasonować jego facjatę tak, że nawet najlepszy chirurg plastyczny by mu nie pomógł. Nic nie mogłam jednak zrobić, złe już się stało...

W przebłysku rozsądku pomyślałam, że mam jeszcze mój pendrive, na którym magazynowałam swoje prace muzyczne,które to zamieszczałam na MySpace przez całe bite cztery lata.

Podłączyłam pendrive do laptopa i zdębiałam - utwory wraz z liniami melodycznymi, były tam, gdzie miały być, ale ze zmienioną na późniejszą, datą!

Ktoś musiał się nieźle namęczyć, aby przekonać innych, iż popełniłam plagiat i wiedziałam doskonale, kto wywinął mi świństwo.

Tylko James nie miał skrupułów i moralnych hamulców, aby ukraść moje "dzieła". I miał dostęp do kluczy, otwierające wszystkie drzwi w tym domu.

Nie wiedziałam, co mam robić dalej. Czy walczyć dalej o ujawnienie prawdy o oszustwie, mówiąc o podejrzeniach, co do Jamesa, a może odpuścić i poddać się bez walki, w przeświadczeniu, że i tak stoję na przegranej pozycji... Wybrałam pierwszą możliwość, bo nie walcząc, tylko bym potwierdziła internetowe rewelacje.

Z miejsca poszłam do taty, który akuratnie czytał jakąś mądrą gazetę i wyłuszczyłam mu swoje racje. William popatrzył na mnie znad niej, nawet nie odkładając gazety i rzekł:

– Przykro mi, że oczerniasz brata.

W oczach Williama ujrzałam przez jedną, krótką chwilę coś w rodzaju bólu i smutku, ale trwało to tak krótko, więc mogłam się mylić.

Ojciec milczał, a z jego "cichości" niczego nie pojmowałam - potępiał mnie na starcie czy też wierzył w moją prawdomówność?

– Oczerniasz brata – powtórzył William w końcu. – Nie mam powodu, by nie wierzyć własnemu synowi!

Nigdy mnie nie okłamał! – jego głos wzmógł się niebezpiecznie do groźniejszego tonu. – Dlaczego próbujesz wybielić samą siebie?

Czyżbyś chciała pasożytować na własnym bracie?

– Myślałam, że w demokratycznym państwie obowiązuje zasada domniemanej niewinności – rzuciłam pendrive na stół, nie mogąc znieść niesprawiedliwych oskarżeń. – Jak James mi coś zarzuca, niech to udowodni!

– Ta zasada obowiązuje w obie strony, Americus – William przerwał bezceremonialnie moją tyradę. – Naprawdę mi przykro, ale wolałbym, abyś się przyznała i...

– Jeszcze czego – warknęłam. – Niech się ojciec chrzani z tymi swoimi dobrymi radami! Obaj, ty i James, upadliście chyba na głowę, jeśli sądzicie, że...

– Dość! – huknał William.

Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem niczym lew i jego ofiara, a po upływie chwili tej "próby sił", odwróciłam się i opuściłam salon dostojnym krokiem. Na odchodnym rzuciłam ojcu wtwarz pełne nienawiści słowa:

– Życzę panu, aby umiał zbudować szczęście na kłamstwie i tego nie żałował – kątem oka zarejestrowałam pobladłą twarz ojca.

Nie odwróciłam się nawet wtedy, gdy zawołał mnie po imieniu, nakazując wrócić. Poszłam do swojego pokoju, przekręciłam klucz w zamku i wrzuciłam do swojej torby podróżnej, najpotrzebniejsze rzeczy. Nie zamierzałam zostać w miejscu, gdzie chcą, abym się kłaniała kłamcy i oddawała mu dobrowolnie owoce mojej pracy!

Głupie? Może dla was, ja tak właśnie wtedy myślałam. Zabrałam laptopa, kilka zmian czystej odzieży i parę batoników, a do kieszeni mojej kurtki, którą miałam na sobie, zwitek banknotów oraz kilka drobnych monet, całe moje oszczędności "na czarną godzinę" i zamknęłam kieszeń na zamek błyskawiczny.

Sto siedemdziesiąt pięć dolarów i dwadzieścia pięć centów oraz najważniejsze dokumenty.

Za oknem zaczął padać rzęsisty deszcz. Przypomniałam sobie o słowach Pablita w mojej sennej wizji. Wszystko się spełniło oprócz jednego. Byłam kompletnie nie przygotowana na chwilę, która przyszła niczym złodziej, chociaż wiedziałam, że przyjdzie nieuchronnie.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro