Dlaczego toi toi nazywa się toi toi, czyli bardzo inteligentna blond dyskusja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Siedziałam w bibliotece i próbowałam się skupić na odrabianiu durnego zadania z jeszcze durniejszej matmy, kiedy usłyszałam nad sobą ciche „cześć". Uradowana faktem, że mam wytłumaczalny powód na przerwanie wypisywania kolejnych liczb w zeszycie, podniosłam wzrok. Pierwsze, co zauważyłam, to nieśmiały uśmiech. Po chwili byłam już w stanie zobaczyć całą twarz. Przez moment przyglądałam mu się dokładnie i stwierdziłam, że był całkiem przystojny. Co jak co, ale nawet blondynki mają dobry gust.

– Hej – odparłam, również się uśmiechając.

– Mogę się dosiąść? – spytał niepewnie.

– Jasne.

Zabrałam z krzesła swoją torbę, aby miał gdzie usiąść. Opadł na nie i wyjął z plecaka książkę do historii, na którą, nawiasem mówiąc, chodziliśmy razem. Otworzył podręcznik na dzisiaj omawianym temacie i zaczął go uważnie studiować. Widząc, że nie rwie się do rozmowy, jak zazwyczaj zresztą, wróciłam do przeklętych równań.

Matma nigdy nie była moją dobrą stroną. Ale jak dobrze skumałam temat, to szło mi całkiem, całkiem. Nawet czasami wpadła jakaś czwórka. Przeczytałam uważnie kolejne zadanie. Wydawało się całkiem proste. Szybko ułożyłam układ i zaczęłam go rozwiązywać. Wszystko szło świetnie i byłam z siebie naprawdę dumna, dopóki nie okazało się, że x równa się pół człowieka. I to w dodatku ujemne. Nie wiem, jak to możliwe, no ale cóż. W końcu jestem zdolna do wielkich rzeczy. Może kiedyś na ulicy spotkam człowieka przeciętego na pół. Ale do cholery skąd wziął się ten minus?!

Postanowiłam opanować emocje i zaczęłam rozwiązywać zadanie ponownie. Tym razem y wyszło trzy i jedna czwarta. Cholerna matma!

– Eee, Brian? – zapytałam nieśmiało.

– Tak? – mruknął zza książki.

– Znasz się na matematyce?

Oderwał wzrok od podręcznika i spojrzał na mnie lekko zdziwiony. Uśmiechnęłam się do niego prosząco. Z westchnieniem odłożył lekturę i wziął do ręki mój zeszyt.

– Co my tu mamy? Układy równań. Prościzna. – Uśmiechnął się cwanie. – Jaka jest treść zadania?

Podsunęłam mu pod nos podręcznik, w którym znajdowały się te wszystkie przeklęte ćwiczenia. Omiótł tekst wzrokiem, po czym znów spojrzał na moje bazgroły. Po chwili zaczął się śmiać.

– Serio? Trzy i jedna czwarta człowieka?

Wzruszyłam bezradnie ramionami i też zaczęłam się śmiać. Parę siedzących niedaleko nas blondi spojrzało na nas dziwnie. Oczywiście obydwoje to zignorowaliśmy.

– Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych – odparłam.

– I chyba już wszyscy zdarzyliśmy się o tym przekonać. Słyszałem, że wdałaś się dziś w bójkę z Rachel i Teagan.

– Ta. Ale to pikuś w porównaniu z jedną czwartą człowieka – znów się zaśmiałam. – I właściwie to niepotrzebnie się tam pchałam, bo dyrektorka i tak nas nie ukarała. No i nadal tu tkwię.

Rozejrzałam się dookoła. Siedzieliśmy przy ostatnim stoliku, wepchniętym w kąt. Przed nim stało takich jeszcze z pięć. Po lewej stronie znajdowało się dość wąskie przejście, a dalej regały z ogromnymi, ciężkimi tomiskami. Ogółem biblioteka składała się z trzech pomieszczeń. Pierwsze było niewielkie i znajdowało się w nim biurko bibliotekarki oraz kilka regalików z najczęściej wypożyczanymi pozycjami. W drugim, nieco większym, można było znaleźć książki do poczytania dla przyjemności. Była tam dość duża sofa i trzy fotele oraz stolik. Przychodziło się tam tylko, żeby sobie tak posiedzieć. W ostatnim, gdzie się obecnie znajdowaliśmy, były lektury i wszelkiego rodzaju pomoce naukowe. Jeśli chciało się mieć trochę spokoju przy odrabianiu zadań, to miejsce było idealne.

– Podobno pokłóciłyście się o... mnie? – bardziej spytał, niż stwierdził, mocno się przy tym czerwieniąc.

Stark miała rację – jest koleś nieśmiały. Ale wyglądał niezwykle uroczo. Jeszcze chwila i serio się w nim zakocham.

– No wiesz, te dwie zdecydowanie mają na ciebie chrapkę. I to na tyle poważną, że są w stanie nawzajem się pozabijać.

– A ty? – spytał cicho.

– Co ja? – odparłam, nie bardzo kumając.

Chłopak spojrzał na mnie wymownie, a ja dalej nie łapałam. Dopiero po chwili przypomniało mi się, że wtedy na korytarzu krzyknęłam coś, co mogło sugerować, że na niego lecę. Po raz kolejny ryknęłam śmiechem. Jakaś tleniona syknęła, że mam być cicho. Zakryłam usta dłońmi, aby trochę stłumić śmiech. Brian był coraz bardziej przerażony.

– Spokojnie – powiedziałam, kiedy już się uciszyłam. – Nie podobasz mi się. To znaczy, jesteś przystojny i w ogóle, ale nie pociągasz mnie w tym sensie, no wiesz... Powiedziałam to tylko, żeby zwrócić na siebie ich uwagę.

Brunet wyraźnie odetchnął z ulgą i uśmiechnął się nieznacznie. Jak on mógł pomyśleć, że ja...? Po prostu za krótko mnie znał, żeby wiedzieć, że tacy jak on nie są raczej w moim typie. Właściwie wizualnie był okej, ale charakter nie moja bajka.

– Ale uwierz mi, nie masz się z czego cieszyć. Rachel i Teagan zapewne już szykują się do starcia o twoje serce i nie tylko.

– Tak. Już jakiś czas temu zauważyłem, że obydwie dają mi takie nieznaczne sygnały. Niestety.

– A którą z naszych królowych lodu wybierasz? – spytałam cwanie.

Spojrzał na mnie, jakbym spadła z kosmosu. Nawet ja sama miewałam czasami takie wrażenie.

– Żadną? – No tak, odpowiedź oczywista. – Tak właściwie to mam na oku taką jedną...

Znów się zarumienił. Jakie to urocze. Już chyba dawno się tak nad nikim nie rozczulałam. Ale ten chłopak miał w sobie coś niezwykłego. Niby taki nieśmiały, ale wyraźnie przyciągał do siebie dziewczyny. Stark i McGee były tego żywymi dowodami.

Miałam właśnie zapytać, która panienka jest obiektem jego uczuć, kiedy ktoś podszedł do naszego stolika i rzucił entuzjastyczne „hej, ludziska". Nie musiałam się odwracać, aby wiedzieć kto to. Za to obserwowałam Briana. Uśmiechnął się od ucha do ucha, a policzki mu jeszcze bardziej poczerwieniały. Spojrzałam z zaciekawioną miną na Suze, która wzięła krzesło ze stolika obok i się do nas dosiadła. Chłopak, chcąc ukryć wyraźnie zmieszanie, znów zajrzał do mojego zeszytu.

I wszystko było jasne. Postanowiłam, że muszę z nim poważnie porozmawiać przy najbliższej okazji. Być może będę mogła mu pomóc. W końcu byłyśmy teraz z O'Donnell przyjaciółkami.

– Co tam robicie? – spytała Susannah, spoglądając Brianowi przez ramię.

Chłopak pokazał jej zadanie w podręczniku. Przeczytała je, a potem wspólnie zaczęli się zastanawiać, jakim cudem wyszły mi ułamki ludzi. Byłoby jeszcze miło, gdyby mnie w te rozważania też włączyli. Przynajmniej wiedziałabym, gdzie zrobiłam błąd. Ale jak widać miłość kwitnie nad moim zeszytem z matmy bez mojego udziału.

Poczułam, jak burczy mi w brzuchu. No tak, zbliżała się piąta – czas coś przekąsić. Z torby wygrzebałam jakiś batonik. Rozpakowałam go i zaczęłam jeść. Rozkoszowałam się jego czekoladowo-czekoladowym smakiem, kiedy usłyszałam znaczące chrząknięcie. Wyrwana ze świata fantazji, spojrzałam zniecierpliwiona na Suze.

– W bibliotece nie można jeść.

Prychnęłam.

– Nie jestem blondynką. Zasady mnie nie obowiązują. – Panna O'Donnell spojrzała na mnie karcąco. – No dobra.

Z niechęcią odłożyłam batonik z powrotem do torby. Susannah uśmiechnęła się do mnie i wróciła do rozważań nad układem równań. Kiedy upewniłam się, że razem z Brianem nie zwracają na mnie najmniejszej uwagi, szybko znów dostałam się do mojej przekąski i całą jej objętość wepchnęłam sobie do ust. Przeżucie i połknięcie tego nie należało do łatwych zadań. Co chwila musiałam podstawiać sobie pod buzię ręce, aby łapać okruszki, które się w niej nie zmieściły. Musiałam wyglądać jak chomik z tymi powypychanymi policzkami, ale nikt nie zauważył mojego przekrętu.

– O, tutaj jesteś. Wszędzie cię szukam – usłyszałam za sobą, a chwilę później obok mnie znalazł się Brad.

– A do czego ci jestem potrzebna? – spytałam z uśmiechem.

Chłopak spojrzał na mnie zdziwiony, jakby dopiero co zauważył moją obecność.

– O, cześć Skye. Mówiłem do Briana.

Powinnam poczuć się głęboko urażona. Jak można nie chcieć mojej pomocy?! To znaczy, jeśli bylibyśmy wrogami, byłoby to zrozumiałe. Ale myślałam, że łączy nas relacja koleżeńsko- podobna.

– To zadanie z matmy jest jakieś dziwne.

Podał mu swój zeszyt, ale ten nawet do niego nie zajrzał.

– Niech zgadnę y równa się trzy i jedna czwarta człowieka?

– Skąd wiedziałeś?

– Najwyraźniej macie z Skyler takie same mózgi – odparł Brian.

Bradley spojrzał na mnie niezrozumiale, a ja uśmiechnęłam się słodziutko.

– Teraz już wiesz, dlaczego wybrałam cię do wykonania misji. Rozumiemy się nawet poprzez matematykę.

– Jakiej misji?

Jak Boga kocham, prawie podskoczyłam na tym krześle. Bałam się odwrócić, aby przypadkiem nie zobaczyć za sobą Rachel albo Teagan. Byłabym skończona. Ale dopiero po chwili dotarło do mnie, że to był męski głos. Przez ten strach moje szare komórki przestawały pracować. To nie dobrze.

– A takiej tam – odparłam do pewnego osobnika, stojącego obok Sydney.

Był dość wysokim, dobrze zbudowanym brunetem. Włosy niesfornie opadły mu na czoło. Sprawiał wrażenie miłego chłopaka z sąsiedztwa.

– Jestem Collin Ratchford. – Wyciągnął rękę w moją stronę.

– Skyler Lynch – odparłam z uśmiechem.

Collin. Na sto procent zetknęłam się z tym imieniem w tej szkole. O dziwo, od razu przypomniało mi się gdzie. Spojrzałam na chłopaka i Syd. Nie wyglądali na parę, ale obojętni sobie też na pewno nie byli.

– Może dołączycie się do nas? – zaproponowałam. – Właśnie próbujemy dojść do tego, jakim cudem y może być równe trzy i jedna czwarta człowieka.

– Och, Skye chyba rzeczywiście nie ma dla ciebie nic nie możliwego – powiedziała panna Holt przez śmiech. I, co dziwne, nie wyczułam w tym ani krzty ironii. Najwyraźniej to Collin wpływał na nią tak kojąco. Zapamiętać sobie – jeśli prosić o coś Syd, to tylko w obecności tego gościa.

– Uznam to za komplement – odparłam z uśmiechem.

Sydney może i była czasami denerwująca, wyniosła i zapatrzona w te swoje książki, ale ogólnie jest naprawdę miłą osobą. Myślę, że, jeśli tylko by chciała, na pewno wciągnęłybyśmy ją z Suze do naszej, istniejącej już kilka godzin, „paczki". O ile tak można nazwać dwie początkujące przyjaciółki.

– Pokarzcie to nieszczęsne zadanie – westchnęła, przynosząc sobie krzesło. – Może w szóstkę coś wymyślimy.

***

Kolejny dzień zaczął się zdecydowanie lepiej od poprzedniego. Złożył się na to między innymi fakt, że po wczorajszym intensywnym wytężaniu mózgu, w końcu doszliśmy do tego, że y to 5, a x 12. I teraz nikt mi nie zarzuci, że nie mam zadania domowego. I co więcej – miałam je rozwiązane poprawnie!

Wynikły z tego wszystkiego też inne korzyści. Ślęczenie nad zeszytem z matmy bardzo zintegrowało naszą szóstkę. Collin okazał się naprawdę fajnym facetem. Pasowali do siebie z Syd w stu procentach, ale chyba jak na razie byli tylko na etapie koleżeństwa. Brian starał się dyskretnie zbliżyć do Suze, ale, szczerze mówiąc, średnio mu to wychodziło. Trzeba będzie nad nim trochę popracować i dać pannie O'Donnell lekko do zrozumienia, że ten przystojniak się nią interesuje. I pewnie teraz myślicie, że skoro ta miłość tak nad nami zwisała, to między mną i Bradem też coś tam zaiskrzyło. Niestety muszę was rozczarować. Praktycznie przez cały ten czas kłóciliśmy się, kto jest lepszy z matematyki, i rzucaliśmy w siebie różnymi wyzwiskami. Ostatecznie stanęło na tym, że żadne z nas nie ma większego pojęcia na temat nauk ścisłych.

– O Boże! Nie przeżyję tego!

Wszyscy wraz obrócili się w stronę wejścia do sali. W progu stała bliska omdlenia Rachel. Było jednak jak na dłoni widać, że dramatyzowała. Marna z niej aktoreczka.

– Co, ktoś ukradł ci twoją ukochaną szminkę, która już dawno wyszła z mody? – spytała zgryźliwie Teagan.

– Gorzej! – krzyknęła Stark, w ogóle nie zwracając uwagi na słowa swojej rywalki. – Pękła jakaś rura i przez co najmniej dwa dni będziemy musiały załatwiać się w toi toiu! – ostatnie słowo wypowiedziała z takim obrzydzeniem, jakby co najmniej ktoś kazał jej zamieszkać w ściekach. Chociaż to właściwie prawie to samo.

Po klasie rozległ się dźwięk przypominający wymioty. Aż mnie na moment zrobiło się niedobrze. A uwierzcie, miałam z toi toiem do czynienia nieraz.

Do sali weszła nauczycielka chemii i zapadła cisza. Rachel szybko zajęła swoje miejsce obok Rose i zaczęła się lekcja. Kiedy tylko na tablicy pojawiły się jakieś wzory, jęknęłam z niezadowolenia. Nie cierpiałam ich.

Kiedy chemiczka kazała rozwiązywać zadania, po klasie rozległy się szepty. Tlenione zaczęły użalać się nad tym, jaki to straszny los je spotkał. Mogłam zrozumieć, że toi toie to dość traumatyczne przeżycie, ale żeby aż tak nad tym rozpaczać? Nie zdziwiłabym się, gdyby wymyśliły jakąś akcję niepicia, żeby nie mieć potrzeby korzystania z nich. One były naprawdę zdolne do wszystkiego.

– Ale tak właściwie to dlaczego toi toi nazywa się toi toi?

Wszyscy spojrzeli na Trinny. Jej mina wyrażała dogłębną bezradność i niewiedzę. Też sobie znalazła temat.

– A co, mieli ci tam napisać „sraj sraj"? – spytałam w pełni poważnie.

Rozległa się salwa śmiechu. Nawet na twarzy chemiczki zagościł leciutki uśmieszek. No ale ludzie głupie pytanie – głupia odpowiedź.

– Ale w sumie to ciekawe, skąd wzięła się taka nazwa.

Spiorunowałam siedzącą obok mnie Suze wzrokiem. Czy ona naprawdę chciała roztrząsać ten temat publicznie? W dodatku na lekcji? W obecności nauczycielki?

– I to serduszko nad „i"! – dorzucił jakiś chłopak.

Spojrzałam w tamtą stronę. Ten obleśniak Ben. Aż się wzdrygnęłam na myśl, co on mógłby robić w takim toi toiu.

– No wiecie, nazwa krótka, chwytliwa.

Naprawdę nie wierzyłam w to, że prowadziliśmy tak inteligentną dyskusję. Oczywiście słowo „inteligentną" należy wziąć w cudzysłów. Przecież to się w głowie nie mieści. Jedna wielka żenada.

– Jak wam tak bardzo ta nazwa nie pasuje, to zmieńcie ją na „kał sik" – powiedziała obojętnie z końca sali Tina.

Ale co najdziwniejsze wszyscy się z nią zgodzili. Ktoś się nawet zdeklarował, że zrobi naklejki z takim napisem i umieści na boksach. Ludzie litości! Weźcie ode mnie te bezmózgi! Czy proszę o tak wiele?

– Już cisza! – zarządziła nauczycielka. – Porozmawiać o tym na przerwie, a teraz wracamy do lekcji.

Wszyscy niechętnie znów pochylili się nad podręcznikiem. Cisza nie trwała jednak długo. Nagle coś zatrzeszczało i wydało z siebie przeraźliwy pisk. Aż mnie uszy rozbolały.

– Raz, dwa, raz – rozległo się z wiszącego na ścianie głośnika. – Witam was drodzy uczniowie. – Teraz już nie było wątpliwości. Dyrektorka postanowiła dać nam jakieś kazanie. Ciekawe, na jaki temat. – Niektórzy z was zapewne słyszeli, że na terenie szkoły pękła jedna z rur. Zalało kilka klas i większość toalet, a w pozostałych nie ma dostępu do wody. Myślałam, że jakoś to przetrwamy, ale niestety szkody są zbyt poważne. Naprawa potrwa parę dni, a nadmierna ilość ludzi tylko by ją utrudniała i spowalniała. Dlatego, choć bardzo tego nie chciałam, jestem zmuszona wysłać was na szkolną wycieczkę. Przypuszczam, że dla większości opiekunów to wyrok śmierci, ale niestety nie mamy innego wyjścia. Nie martwcie się. Myślami razem z wami będę przeżywać te katusze – zrobiła chwilę przerwy, jakby już chciała minutą ciszy uczcić przyszłe śmiertelne ofiary. – Uczniowie! Jutro o siódmej na szkolnym parkingu! Życzę wam miłego odpoczynku, a nauczycielom powrotu do szkoły w jednym kawałku.

Znów zatrzeszczało i nastała cisza. Wszyscy spojrzeli po sobie zadowoleni. Ten dzień był naprawdę cudowny! Taka wycieczka to co najmniej sto okazji, żeby sobie porządnie nagrabić. Albo przynajmniej nieźle się zabawić.

Zawsze uwielbiałam takie szkolne wypady. Dotychczasowe wspominam z miłą chęcią. Wszystkie były owocne w przeróżne przekręty i konflikty z wychowawcami, czyli to co kochałam najbardziej.

Po klasie znów przeszła fala szmerów i ekscytacji. Chłopcy umawiali się na nocne schadzki do dziewczyn, a te zastanawiały się, jakie ciuchy wziąć ze sobą. Ja tylko uśmiechnęłam się chytrze. Nie mogłam się już tego doczekać.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro