Jeden do miliona, czyli blond furia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Zaraz chyba się porzygam.

Oderwałam wzrok od Brada i obróciłam się w stronę Rachel. Stała przed ławką, na której siedzieliśmy (to znaczy Welsh siedział na ławce, a ja na jego kolanach), z założonymi rękami i pełną pretensji miną. Przewróciłam tylko oczami.

– Nie moja wina, że Brian cię nie chciał. I to nie jest powód, aby uprzykrzać życie innym, którym trochę bardziej się poszczęściło – odparłam i uśmiechnęłam się od mojego chłopaka.

Minął właśnie tydzień od mojego brawurowego wyznania i musiałam przyznać, że było to najlepsze siedem dni mojego życia. Przerażał mnie tylko trochę fakt, że zachowywaliśmy się jak te wszystkie przesłodzone pary. Prawie cały czas mizdrzyliśmy się do siebie. To było naprawdę niepokojące.

– Jakie poszczęściło, Lynch? To zwykła pomyłka losu, że ktoś cię w ogóle chciał.

Wstrzymałam oddech, chcąc się uspokoić. Niewiele jednak to dało. Pomału wyswobodziłam się z rąk Brada, który szepnął mi do ucha, abym nie postępowała pochopnie. Widziałam, że chciał stanąć w mojej obronie, ale wiedział, że wolę załatwić to sama. Był taki kochany.

– Pomyłką losu to było twoje poczęcie – syknęłam wściekła, stając naprzeciwko niej. – Współczuję twojej matce.

– Nie wierzę, że to mówię, ale zgadzam się z nią.

Obie spojrzałyśmy zdziwione na Teagan, która wzięła się nagle znikąd.

– Nie wtrącaj się, McGee – warknęła Strak.

– A to niby czemu, Barbie? Zrobisz mi coś?

– Wiesz, numer na policję mam na szybkim wybieraniu.

No nie. Miałam ochotę na jakąś słowną potyczkę na najwyższym szczeblu, a tym czasem znów zmieniało się to w kolejne „Two Queens' Show". Życie było jednak niesprawiedliwe.

Stwierdziłam, że nic tam po mnie. Jeszcze, nie daj Boże, po raz kolejny wpakowałyby mnie od celi. A obiecałam sobie, że będę unikać konfliktów z prawem. Dla dobra mojego związku.

– Tym razem nie będziesz ich ratować? – spytał Brad, kiedy opadłam z powrotem na ławkę.

– Szczerze powiedziawszy, żałuję, że zrobiłam to za pierwszym razem. Przynajmniej byłby teraz święty spokój.

Nie minęła minuta, jak szkolny dziedziniec zamienił się plac bitewny. Krzyki Stark i McGee pewnie dotarły już do gabinetu dyrektorki. Swoją drogą ciekawe, jak ich struny głosowe to znosiły. Moje dawno by wykorkowały. Wokół nich zebrał się tłum gapiów, zasłaniając mi nieco widok na darmową galę walki. Dostrzegłam tylko, że Rose i Trinny (nadal w brązowo-jasnych włosach) próbowały rozdzielić swoje współlokatorki, co niestety przyniosło odwrotny skutek i po chwili we cztery okładały się tym, co tylko znalazły w zasięgu ręki.

Nagle między nie wpadła Caitlin. Rozproszyła widownię i trafiła w sam środek ogromnego blond tajfunu. Dziewczyny w ogóle nie zwróciły uwagi na jej krzyki i groźby. W ostateczności zamiast je uspokajać, musiała się przed nimi bronić.

– Teraz to już chyba nie mamy wyjścia – mruknął do mnie Bradley.

Westchnęłam ciężko.

– Ale jak wylądujemy w pace, to będzie twoja wina.

Chłopak wyszczerzył się jak głupi do sera i podał mi rękę.

– Masz do tego jakiś fajny podkład?

Spojrzałam na niego niezrozumiale. Po chwili przypomniał mi się jednak nasza tajna misja i muzyka z „Mission Impossible". Kiedy to było? Zdałam sobie sprawę, że chyba jeszcze w żadnej szkole nie gościłam tak długo.

– Niestety nie. Musimy sobie poradzić bez tego.

Stanęliśmy w bezpiecznej odległości, popatrzeliśmy po sobie, wzięliśmy głęboki wdech i ruszyliśmy do bitwy. Brad starał się wyswobodzić swoją siostrę ze szponów Teagan. Ja natomiast wskoczyłam na plecy Rachel i zaczęłam ciągnąć ją za te tlenione kołtuny. Po chwili jednak ktoś pociągnął mnie w tył i z hukiem spadłam na chodnik. Nie byłam pewna, ale chyba ucierpiała moja kość ogonowa.

Posłałam Rosalie mordercze spojrzenie i rzuciłam się na nią. Szamotałyśmy się w najlepsze, kiedy dopadła nas wyzwolona już Caitlin. Starała się nas rozdzielić, ale niewiele to dało. Straciłam trochę orientację dopiero wtedy, gdy krzyknęła mi coś prosto do ucha. Myślałam, że ogłuchnę.

Za ten czas do bijatyki dołączyła Rebecca oraz Collin i Brian, którzy pomagali mojemu chłopakowi w uspokajaniu dwóch królowych. Niestety z marnym skutkiem. Zdarzeniu przyglądały się zniesmaczone Syd i Suze.

Całe to zajście trwałoby pewnie jeszcze bardzo długo, gdyby nie interwencja dyrektorki.

– Na miłość Boską, spokój!

Wszyscy zamarli w pół kroku. McGee przyczepiona do nogi Stark, Brad trzymający w obezwładnieniu ręce Rachel, chłopcy starający się złagodzić uścisk Teagan, Reb ciągnąca Welsha za koszulkę, Trinny ciągnąca Rebekę, Caitlin pomagająca wstać Rose i ja trzymająca się za głowę. Mogłam się założyć, że z perspektywy osoby trzeciej wyglądało to jak istny cyrk.

– Wy wszyscy – wskazała nas palcem dyrektorka – do mojego gabinetu!

Nikt nie rwał się do tego pochodu śmierci, więc postanowiłam przetrzeć szlaki. I tak już nic gorszego mnie nie spotka. Najwyżej znów mnie gdzieś przeniosą. Za mną ruszyła reszta.

Weszliśmy do gabinetu i ze względu na brak miejsca ustawiliśmy się w dwuszeregu. Przez dobre trzy minuty trwała cisza. Rachel w końcu nie wytrzymała.

– To one zaczęły! – krzyknęła i wskazała mnie oraz Teagan.

– Ja?! – oburzyłam się. – Wypraszam sobie! To ty miałaś jakiś problem do mnie! Trinny i Ben obściskują się gdzie popadnie, a ja nie mogę po prostu poprzytulać się do swojego chłopaka?!

Poczułam na sobie lodowate spojrzenie Cait. Nadal nie wybaczyła mi akcji z kradzieżą klucza. Tylko, co najlepsze, zorientowała się o jego braku dopiero na drugi dzień. Myślę, że wściekała się o sam fakt, iż chodziłam z jej bratem. Po prostu mnie nie lubiła. Albo była zazdrosna.

– My się wcale nie obściskujemy! – wtórowała mi Finnigan.

– Nie wcale! – dołączyła się McGee. – Tylko jak was widzę, to chce mi się rzygać! Czasami moglibyście zauważyć, że wokół was są inni ludzie!

– Przez was razem z Bradem spaliśmy na podłodze!

Zapadła cisza cała ekipa spojrzała prosto na mnie. Mogłam tego nie mówić. Zapomniałam, że w tym wieku wszystkim wszystko się kojarzy. Taki urok bycia nastolatkiem.

– Nie obchodzą mnie wasze seksualne podboje – warknęła dyra, tym samym wybawiając mnie z opresji. – Chcę wam zadać tylko jedno pytanie. Jakim cudem dochodzi do tego, że grupa uczniów, w biały dzień wszczyna bójkę na szkolnym dziedzińcu?

Najpierw nastało minutowe milczenie, a potem poczułam się jak na targu. Jedni przekrzykiwali się przez drugich. Rachel i Teagan ponowiły swoją słowną bitwę, nie zwracając choćby najmniejszej uwagi na dyrektorkę. Tylko ja i chłopcy się nie odzywaliśmy.

– Cisza! Skoro nie można się z wami dogadać, wszyscy dostajecie karę. Tydzień w kozie! A panny Stark i McGee dwa!

Oczywiście wywołało to kolejną falę oburzenia.

– Ja też mam siedzieć w kozie?! – Caitlin wybałuszyła oczy na dyrę.

– Tak. Będziesz ich pilnować. I niech tylko ktoś spróbuje zwiać. Jedna nieobecność równa się kolejny tydzień dla całej grupy. Tak że miejcie się na baczności!

***

– I jak tam było w kozie?

Oderwałam wzrok od przeglądanego czasopisma i spojrzałam na Sydney wzrokiem „ty się jeszcze pytasz?".

– Po prostu bosko.

Zamknięcie naszej dziesiątki w jednym pomieszczeniu na dłużej niż pięć minut nie mogło skończyć się niczym dobrym. Oczywiście Rachel i Teagan nie omieszkały powyzywać się od lalek Barbie i Polly Pocket. Kiedy jeszcze pozostałe blondynki dorzuciły swoje trzy dolary, poważnie zaczęłam się zastanawiać nad wizytą u laryngologa. Cait próbowała nad nimi zapanować, ale odniosło to taki sam skutek jak kilka minut wcześniej. Ta kobieta chyba naprawdę minęła się z powołaniem.

– Nie przesadzaj – mruknął Brad. – Mogło być gorzej.

– Czyli jak?

– Mogło być na przykład trzęsienie ziemi i mogło nas tam zasypać, a wtedy musiałbyś zostać tam z nimi o wiele dłużej.

Ciekawe, po kim on miał tak bujną wyobraźnię. Sama nigdy nie spojrzałabym na to z tej strony. I choć to mało prawdopodobne, rzeczywiście mogło być gorzej.

– Czy możemy zostawić w spokoju te historie rodem z horrorów i wrócić do naszego głównego tematu? – obruszyła się Susannah. – Ponawiam pytanie: co robimy w wolną sobotę?

Ostatnimi czasy dyrektorka stwierdziła, że za bardzo fiksujemy w zamknięciu (przypuszczam, że wyciągnęła te wnioski na podstawie naszych bijatyk) i postanowiła, że jeden weekend w miesiącu będziemy mieli tylko dla siebie. Rano spod parkingu wyjeżdżał autokar do miasta. Kto nie zdąży – a to peszek - zostawał na terenie szkoły.

– Podobno otwarli jakąś nowa wystawę sztuki abstrakcyjnej – zasugerowała nieśmiało Syd.

Wszyscy głośno jęknęli.

– Z całym uszanowanie, słońce – odparł Collin – ale nikt poza tobą nie chce spędzać wolnej soboty na czymś jeszcze nudniejszym niż szkoła.

Holt poczuła się chyba lekko urażona. Coś czułam, że jej chłopak nie będzie miał łatwego życia przez kolejne kilka dni. No, ale cóż. Ktoś musiał jej to powiedzieć.

– Nie macie za grosz wyczucia artystycznego stylu!

– A co powiecie na wesołe miasteczko? – ożywił się Brian. – Słyszałem, ze jest naprawdę świetne.

– Diabelski młyn! – krzyknął Brad. – Jak byłem mały, uwielbiałem tę karuzelę!

– A mnie na samo wspomnienie robi się niedobrze – mruknęła Sydney i odłożyła na stolik właśnie jedzony jogurt.

Popatrzeliśmy na nią jak na wariatkę. Kto nie lubi diabelskiego młyna? Przecież to jedna z najmniej strasznych atrakcji.

– Mam lęk wysokości – szepnęła speszona. – A wzmógł się on, kiedy, jak miałam pięć lat, ta przeklęta machina zatrzymała się na samej górze. Samiusieńkiej! Wy wiecie, co ja przeżyłam?!

Chyba nigdy nie widziałam Syd w większej histerii. Jak Boga kocham. Prawie się jej przestraszyłam.

Patrzeliśmy przez chwilę wszyscy po sobie. Poczułam, że to ja powinnam się odezwać. Nawet pomimo tego, że byłam kiepską pocieszycielką.

– Daj spokój. – Machnęłam lekceważąco rękę. – Prawdopodobieństwo, że i tym razem młyn się zatnie, jest jak jeden do miliona.

***

– Jeden do miliona?! JEDEN DO MILIONA?!

Poczułam się jak morderca. Naprawdę. Nigdy, ale to przenigdy nie czułam się tak podle. A miałam ku temu niezwykle wiele okazji.

Coś wbiło się boleśnie w moje ramię. Okazało się, że to paznokcie rozwścieczonej Sydney. Ale skąd mogłam wiedzieć?! No skąd?!

Kiedy dotarliśmy do wesołego miasteczka, dobre pół godziny przekonywaliśmy Holt, aby poszła z nami na diabelski młyn. Jak można podejrzewać, była bardzo niechętna. Ostatecznie zgodziła się, ale dopiero po zaliczeniu innych atrakcji. Byliśmy więc w gabinecie luster, w domu strachów i paru innych niezbyt wysokich karuzelach. W kolejce do młyna wystaliśmy się z dobre piętnaście minut, bo akurat zaczęły się godziny szczytu. Wokoło biegały rozszalałe dzieci z balonami, popcornem lub watą cukrową, a zdenerwowane matki goniły za nimi jak szalone. Ogółem panował okropny harmider i jeden wielki pisk. No, może nie aż tak wielki. Duetu Stark&McGee nic nie pobije.

Ale w końcu udało nam się dopchać. Gondole były tak duże, że bez problemu zmieściliśmy się w jednej. Syd usiadła jak najdalej od drzwiczek (bo „przecież mogą się otworzyć zupełnie przez przypadek"). Kiedy już wszyscy byli na swoich miejscach ruszyliśmy. I było cudownie. Co prawda Syd miała prawie cały czas zamknięte oczy, ale przynajmniej nie piszczała, dopóki maszyna nie zatrzymała się dokładnie w momencie, gdy znajdowaliśmy się w najwyższym punkcie.

– Słońce, spokojnie. – Collin objął ją czule ramieniem. – To na pewno nic poważnego. Za chwilę wszystko ruszy.

– Nie mogę być spokojna! – wrzasnęła, a ja naprawdę zaczęłam się obawiać o własne życie.

– Tylko spokojnie – powtórzył chyba trochę nieświadomie Ratchford, za co od razu został ukarany lodowatym spojrzeniem. – To znaczy... Po prostu nie myśl o tym i oddychaj głęboko. O, tak – dodał, po czym zaprezentował technikę prawidłowego oddychania. – Wciągamy nosem, wypuszczamy ustami, wciągamy nosem, wypuszczamy...

– Nie jestem na porodówce! – krzyknęła jeszcze głośniej. – A ty – wymierzyła we mnie wskazujący palec – zapłacisz mi za to! Obiecałaś, że nic się nie zatnie!

Oszaleję. Naprawdę za chwilę oszaleję. Nigdy, nawet w najbardziej abstrakcyjnych snach nie wyobrażałam sobie, żeby ta spokojna, opanowana kobieta mogła komukolwiek, kiedykolwiek grozić. Po prostu w głowie mi się to nie mieściło. Sprowadzałam ludzi na złą drogę. I tak, czułam się z tym strasznie.

– A skąd ja mogłam wiedzieć, że akurat teraz wystąpi jakaś awaria?! Przecież nie jestem jasnowidzem! I tak à propos nic nie obiecywałam!

Wściekłość Sydney tylko przybrała na sile. Wyrwała się z objęć Collina i rzuciła na mnie. Zaczęłyśmy się szamotać. Reszta próbowała nas rozdzielić, ale Syd okazała się wyjątkowo mocnym zawodnikiem. Zdałam sobie sprawę, że chyba jeszcze nigdy nie biłam się tak często jak w ciągu ostatniego tygodnia. Kiedyś uznałabym to zapewne za ekscytujące. Teraz wydawało mi się niepokojące.

Nagle, kiedy robiłam unik przed pięścią Holt, niespodziewanie otworzyły się drzwiczki do gondoli. Kiedy blondynka tylko to zauważyła, zaczęła przeraźliwie piszczeć i w mgnieniu oka mnie puściła. Nieświadomie spojrzałam w dół i zarobiło mi się niedobrze. Boże, za jakie grzechy?!

Uratował mnie mój cudowny chłopak, który z zimną krwią zamknął drzwiczki i pomógł mi z powrotem usiąść na ławeczce. Jeszcze przez kilka dobrych minut nie mogłam otrząsnąć się z tego szoku. Nigdy więcej. Nigdy więcej na diabelskim młynie z Syd w jednej gondoli.

– Skye, skarbie, wszystko okej?

Nic nie było okej, ale kiwnęłam twierdząco głową dla świętego spokoju. Musiałam być twarda. W końcu to tylko jakieś trzydzieści metrów nad ziemią. Nie ma się czego obawiać.

– Skye, przepraszam. – Usłyszałam cichy głosik Sydney. – Nie wiem co, we mnie wstąpiło.

Nie byłam w stanie nic z siebie wydusić, więc machnęłam tylko ręką na znak, że odpuszczam jej wszystkie winy. W końcu to moja przyjaciółka. Zapewne pomogłaby mi ukryć zwłoki, gdybym kogoś zabiła. Mogłam wybaczyć, że chciała zabić mnie.

– Dobra, grunt to nie poddać się panice – stwierdził odkrywczo Brian. – Nie patrzcie w dół tylko utrzymujcie wzrok na jednym poziomie. To naprawdę pomaga.

Mnie nie pomogło. Nie po tym, co zobaczyłam. Zazwyczaj nie byłam strachliwa, ale nadal miałam przed oczami tę przepaść. To zdecydowanie za dużo nawet jak na moje, stalowe nerwy.

Przez następne dwadzieścia minut siedzieliśmy w kompletnej ciszy. Suze wyraźnie chciała nas czymś zagadać, ale ostatecznie spasowała. Widocznie uznała, że może się to nie najlepiej skończyć. I pewnie miała rację. Wyraz twarzy Holt co prawda zelżał, ale nie widomo, w jaką furię mogłaby jeszcze wpaść. Lepiej dmuchać na zimne.

Nagle coś zazgrzytało i machina ruszyła. Pozostali wyraźnie odetchnęli z ulgą, ale nie ja. Nadal nie byliśmy jeszcze na dole. Wolałam nie narażać już mojej biednej psychiki na kolejne wstrząsające widoki, więc pochyliłam się i siedziałam z głową między kolanami. Od razu jakoś lżej mi się zrobiło. Poczułam jeszcze, jak Brad gładzi mnie czule po plecach. O tak, tego mi było trzeba.

Minęło zaledwie kilka minut, ale czułam się, jakby była to wieczność. Ziemia, ziemia, ja chcę stanąć na ziemi. Kiedy byliśmy na samym dole, pierwsza dopadłam drzwiczek. Biedna Syd, chyba też chciała jak najszybciej opuścić gondolę śmierci, ale jej na to nie pozwoliłam. To za próbę zabicia mnie. Mimo że ją kocham, jakaś sprawiedliwość musi być, co nie?

Kiedy tylko moje stopy dotknęły podłoża, upadłam na kolana w geście chwalebnym. Byłam bliska ucałowania świętej ziemi, ale mój chłopak dążył mnie podnieść, tym samym udaremniając ten akt uwielbienia, który pewnie pogrążyłby mnie już doszczętnie, więc w głębi duszy byłam mu wdzięczna.

– Takiej schizy to nawet ja nie mam – mruknęła Sydney.

– Tylko że to ty się na mnie rzuciłaś!

– No bo mnie poniosło!

– Nie, ty masz obsesję!

– Dziewczyny uspokójcie się. – Collin stanął między nami.  – Chyba nie chcemy tu kolejnej bójki. Nie zniżajcie się do poziomu Rachel i Teagan.

No, nie wierzę! Jak w ogóle można porównać mnie do którejkolwiek z nich?! Przecież to jak niebo i piekło! Albo nawet więcej – jak przepaść! Długa, głęboka, niekończąca się przepaść! Otchłań wręcz!

– Jak śmiesz! – krzyknęła oburzona Syd .– Jak mogłeś w ogóle pomyśleć o nas i o nich w jednym momencie?!

Sytuacja obrała nieco niespodziewany kierunek. Holt łypała wściekła na swojego chłopaka, on stał przed nią bezradny, pozostała trójka przyglądała się im z zaskoczeniem.

– Dokładnie! – poparłam swoją przyjaciółkę, choć jeszcze przed chwilą miałam ochotę ją nieźle stłuc. – Ta zniewaga krwi wymaga!

– Nie no. Nie przesadzajmy – mruknęła Syd. – Za ładny jest. Ale myślę, że foch byłby jak najbardziej na miejscu.

– A więc foch – potwierdziłam. – Forever z przytupem i melodyjką z mepetrójki! 

Collin wpatrywał w nas jak w wariatki, a my (zupełnie pogodzone) wzięłyśmy się pod ręce i obruszone ruszyłyśmy do wyjścia. Za sobą usłyszałyśmy tylko zrezygnowane mruknięcie:

– Nie nadążam za tymi kobietami. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro