Miłość wisi w powietrzu, czyli zabawa w blond swatkę

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Nie wiem jak wy, ale ja mam wrażenie, że od dobrych piętnastu minut ktoś się na mnie bezczelnie gapi.

Podniosłam lekko głowę i, zsuwając nieco okulary przeciwsłoneczne, spojrzałam zaciekawiona na leżącą obok Sydney. Ze spuszczoną głową grzebała palcem w suchym, gorącym piasku. Dzisiejsza pogoda była wręcz wyśmienita. Już po śniadaniu popruliśmy na plażę i od dobrych czterech godzin leżałyśmy we trzy plackiem na kocu, który Syd wspaniałomyślnie zabrała ze sobą.

– No to wstań i zobacz kto to – zaproponowałam.

Holt spojrzała na mnie jak na chorą psychicznie, a ja zrobiłam niezrozumiałą minę. Naprawdę nie widziałam w tym większego problemu. Tym bardziej, że leżała w jednej pozie już bardzo długo i plecy zaczęły się jej niebezpiecznie czerwienić.

– No chyba żartujesz. W życiu! To takie krępujące, kiedy gapi się na ciebie nieznajomy koleś, a ty jesteś w samym stroju kąpielowym.

– I z figurą modelki – dodałam. – Ja to mogę mieć kompleksy. W końcu trochę mnie za dużo tu i ówdzie, ale ty?! Kobieto, zastanów się dwa razy, zanim zaczniesz narzekać na swój wygląd. Znam takie, co się przejechały. A skąd wiesz, że to facet? – spytałam z cwaniackim uśmieszkiem, za co niemalże błyskawicznie dostałam ręcznikiem.

– Oj, no... Po prostu wiem i tyle – odparła, odwracając głowę w drugą stronę. – Możesz to sprawdzić?

Z westchnieniem obróciłam się na plecy i podparłam na łokciach. Rozejrzałam się dookoła i natrafiłam na spojrzenie Collina, które zdecydowanie było skierowane na nas. A konkretniej mówiąc na Syd. Obok niego na pomoście stali Brad i Brian. Pomachałam do nich i uśmiechnęłam się promiennie.

– Nie przejmuj się – rzuciłam do blondynki. – To tylko Collin.

Wcale jej to chyba nie pocieszyło. Spuściła głowę jeszcze niżej, a kątem oka zauważyłam, że się rumieni. Uśmiechnęłam się nieznacznie.

– A między wami coś ten tego? – spytałam, wyjmując z torby olejek do opalania.

– Tylko się kumplujemy.

– Ta, jasne – odparłam, smarując sobie ramiona. – A te wszystkie łzawe piosenki to o kim?

Sydney zerwała się do siadu i szybkim ruchem ściągnęła z nosa swoje okulary.

– Skąd wiesz o piosenkach?!

Ups! Zupełnie zapomniałam, że to miała być moja broń awaryjna. Muszę zacząć częściej zastanawiać się, co mówię.

– No, wiesz. Szukałam kiedyś skarpetek i...

– W mojej szafce nocnej?!

Westchnęłam ciężko i uśmiechnęłam się słodko, zastanawiając się, jak wybrnąć z tej jakże niezręcznej sytuacji. Na pannę Holt to jednak nie działało, bo nadal wpatrywała się we mnie z mordem w oczach.

– Szukając czegoś, rozważam wszystkie możliwe miejsca. – Zaśmiałam się nerwowo, nic to jednak nie dało. – Oj, no dobra grzebałam w waszych rzeczach pierwszego dnia, żeby w razie czego mieć na was haka.

Często powtarzano mi, że szczerość zawsze w mniejszym lub większym stopniu się opłaca. Ja jednak byłam jej przeciwna, bo niestety zazwyczaj korzystał na tym ktoś niż ja. Zresztą pociskanie ludziom kitów to jedno z moich hobby. Zawsze jest się z czego pośmiać.

Tym razem skutki nie były jednak tak katastrofalne, jak przypuszczałam. Syd po prostu przewróciła oczami i znów położyła się na brzuchu.

– Niech będzie, że ci wierzę.

– No to co z tym Collinem? - spytałam z uśmiechem, kładąc się koło niej.

– Nic – mruknęła. – To znaczy, podoba mi się, ale... znamy się tylko dwa miesiące. Nie uważasz, że to trochę za wcześnie?

Czyli Sydney była typową romantyczką, dla której cała znajomość musiała przebiegać krok po kroku. Właściwe nie miałam nic przeciwko takim dziewczynom. A przynajmniej dopóki koleś ich nie rzucił i nie wylewały z tego powodu tony łez w poduszkę. Osobiście nie miałam w tego typu sprawach większego doświadczenia, ale płaczką na pewno nie byłam. Raczej dałabym temu facetowi mocno popalić.

– Wybacz, kochana, ale na ten temat to ja na razie nic nie uważam.

Holt spojrzała na mnie zdziwiona, ale nie zdążyłam nic odpowiedzieć. Leżąca po drugiej stronie blondynki, Susannah podniosła się i, wyciągając słuchawki z uszu, spojrzała na nas zaciekawiona.

– O czym tak plotkujecie? – spytała, wyciągając z torby butelkę z wodą.

– O chłopakach – odparłam, spoglądając znacząco na Syd. – A jak tam w tej sprawie u ciebie?

Wszystko zaczęło się świetnie układać. Miałam teraz dobry moment na to, aby wyciągnąć od Suze coś na temat Andersona. I jakby moje zawsze przecudowne plany wypaliły, jeszcze przed końcem wycieczki coś między nimi powinno zaiskrzyć.

– Nic szczególnego – odparła, wzruszając ramionami.

– A Brian? – spytała Sydney.

Miałam wielką ochotę ją uściskać. Ta kobieta chyba zaczyna mi czytać w myślach!

– Co Brian?

– Myślałam, że się dogadujecie i w ogóle – rzuciłam jakby od niechcenia.

– Jest miły, uprzejmy, zabawny, nawet przystojny. Ale raczej nic z tego. Z tego, co wiem, pewne dwie skłócone ze sobą damy wyraźnie na niego lecą. Nie będę się tam pchać i robić sztucznego tłumu.

– No, ale wiesz gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta – odparłam z uśmiechem.

Ona też się uśmiechnęła, a na jej policzki wlał się lekki rumieniec. I zapewne nie był on spowodowany ostrym słońcem.

– A ty Skye?

Spojrzałam na nie jak na mądre inaczej. One chyba sobie żartują. Czy ktokolwiek z was wyobraża sobie mnie zakochaną?! Przecież to niedorzeczność. Nawet taka jedna wróżka przepowiedziała, że skończę na okładce czasopisma „Stara panna z kotem".

– Nie rozśmieszajcie mnie. Ja się nie zakochuję.

– No co ty? Dlaczego?

Nie zdążyłam odpowiedzieć, gdyż mnie, jak i moje przyjaciółki ktoś podniósł i przerzucił sobie przez ramię jak worek ziemniaków. Wrzeszcząc w niebogłosy, podniosłam głowę. Moim porywaczem okazał się niezwykle zadowolony z siebie Brad. Zaczęłam bić go po plecach i krzyczeć, aby natychmiast postawił mnie na ziemi. Na nic się to jednak nie zdało. Syd i Suze też nie udało się uwolnić od pozostałej dwójki wariatów, czyli Collina i Briana. I takim o to sposobem znalazłyśmy się w cholernie zimnym jeziorze.

W ostateczności blondynki uznały to za niezłą zabawę i zaczęły się chłapać ze swoimi przyszłymi (o już ja o to zadbam) chłopakami. Ja jednak wcale nie byłam tak szczęśliwa jak one. Wręcz przeciwnie – byłam totalnie wściekła. Nie po to cały dzień wygrzewałam się na słońcu, żeby teraz szczękać zębami w lodowatej wodzie.

– Ty, wredna szujo! – krzyknęłam i rzuciłam się w stronę Welsha.

Goniliśmy się chwilę po brzegu, a kiedy w końcu go dopadłam, wskoczyłam mu na plecy. Zaskoczony Brad nie utrzymał równowagi i obydwoje na kilka ładny sekund zanurkowaliśmy pod wodę. Kiedy tylko się wynurzyłam, już czułam, jak moje idealnie wyprostowane włosy, zaczynają się kręcić.

– Bradley! – wrzasnęłam, aż prawie wszyscy uczniowie spojrzeli w moją stronę. – Zapłacisz mi za to – syknęłam mu do ucha, kiedy mijałam go, wychodząc z jeziora.


***


– Serio? To ma być ta straszna kara?

Oderwałam wzrok od koszyka i spojrzałam na Brada, przewracając oczami. Fakt. Jak na mnie to się nie postarałam. No, ale akurat był mi potrzebny do czegoś, co za specjalnie nie zrujnuje mu życia. Ewentualnie może ucierpieć na tym jego prywatność, jeśli Suze zacznie spędzać więcej czasu z Brianem w ich pokoju.

– Nie marudź, tyko pomóż mi rozłożyć ten koc – odparłam, podając ów przedmiot. – A o karę się nie martw. Następnym razem dosięgnie cię należyta, wredna sprawiedliwość.

Uśmiechnęłam się złowieszczo i chwyciłam dwa rogi koca. Wytrzepaliśmy go z resztek porannego piasku, chociaż to nie miało większego sensu, bo za chwilę będzie go tyle samo, i położyliśmy na ziemi. Następnie chwyciłam za koszyk, w którym przemyciłam kilka kanapek z kolacji, i zaczęłam je wyciągać. Dorzuciłam to tego też trochę własnych zapasów w postaci żelek, ciastek oraz krakersów. Cóż, nie był to luksus najwyższych lotów, ale jakoś musimy to przeboleć.

– A właściwie to co ty chcesz przez to osiągnąć? – spytał Welsh, rozkładając plastikowe kubki na picie.

– Jak to co? Pomagam im zbliżyć się do siebie. Syd leci na Collina, a Brian na Suze. Miłość wisi w powietrzu. Zamierzam tylko pomóc przeznaczeniu.

– A my?

– Co my? – spytałam, patrząc na niego niezrozumiale.

– Ty na mnie nie lecisz, ja na ciebie też raczej nie, więc po co mamy tu być?

Zawiesiłam się na chwilę, zastanawiając się, czy w słowie „raczej" nie było przypadkiem jakiejś aluzji. Przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie. Ale właściwie to nie mój problem. To nie ja byłam nieszczęśliwe zakochana. Jeśli w ogóle o jakimkolwiek zakochaniu można tu mówić.

– Żeby ich trochę ośmielić. Po pół godzinie powiemy, że jesteśmy śpiący czy co tam, i zostaną sami. A wtedy to już musi zaiskrzyć.

Naprawdę nie miałam pojęcia, co się ze mną stało, ale na poważnie wkręciłam się w całe to swatanie. To taka huśtawka emocji – zejdą się czy się nie zejdą? No i ta świadomość, że się komuś pomaga. Dość dziwna, ale całkiem... całkiem miła.

Nigdy nie przypuszczałam, że robienie dobrych rzeczy, będzie mnie tak cieszyć. Od rodziców zawsze słyszałam, że nie warto patrzeć na innych, tylko należy dbać o własny interes. Tak to już jest, kiedy ma się starych nadzianych biznesmenów, w których słowniku nie istnieje słowo „rodzina". Nigdy nie powiedzieli mi tego wprost, ale praktycznie od zawsze miałam wrażenie, że byłam po prostu wpadką. Niechcianym dzieckiem, którego najlepiej jest się pozbyć. I to jak najszybciej. Zresztą świetnie obrazuje to fakt, że jako dziecko wychowywała mnie niania. Była chyba jedyną osobą, z jaką kiedykolwiek miałam bliższy kontakt. Potem wysłali mnie do internatu i tyle. Kłopot z głowy. I to zapewne brak zainteresowania i okazywania jakichkolwiek uczuć zrobiło ze mnie taką jędzę.

– A nauczycielka na to pozwoliła?

– Kochany, nie takie rzeczy się załatwiało.

Tak właściwie to znała ona tylko pół prawdy. Poszłam się spytać, czy możemy sobie zrobić taki mały spacerek brzegiem jeziora. Na początku nie chciała się zgodzić, ale kiedy zapewniłam ją, że Sydney nie pozwoli nam na żadne głupstwa, uległa.

– Hej – przywitała się jak zawsze entuzjastycznie Susannah.

Brian kiwnął tylko nieznacznie głową.

– A gdzie reszta? – spytałam, rozglądając się za naszą drugą parką. Może już migdalą się w jakichś krzakach.

– Syd prawie umiera na ból pleców – odparła O'Donnel. – Za bardzo je sobie spiekła. Collin został z nią dla towarzystwa.

– O, jaka szkoda – mruknęłam z rozczarowaniem, choć tak właściwie ucieszył mnie ten obrót sprawy. Oni tam sami. Konająca z bólu Sydney i czuwający przy niej Ratchford. Czy może być coś bardziej romantycznego? – No, trudno. Siadajcie – dodałam i wskazałam na koc.

Suze bezproblemowo usiadła na wolnym kawałku, gdzie nie znajdowało się żadne żarcie. Anderson cupnął nieśmiało koło niej. Razem z Bradem zrobiliśmy to samo. Przez chwilę siedzieliśmy sztywno, patrząc się jeden na drugiego. Naprawdę nie sądziłam, że będzie tak drętwo.

– A tak właściwie to po co to całe spotkanie? – spytała O'Donnell, sięgając po żelka o smaku coli.

– No tak po prostu. Żebyśmy się mogli jeszcze bardziej zintegrować – odparłam z uśmiechem.

– Integrowaliśmy się rano na plaży, ale ty nie chciałaś w tym uczestniczyć.

Obróciłam głowę powoli w prawą stronę i posłałam Bradley'owi wymowne spojrzenie. Po pierwsze burzył mój plan, a po drugie z każdym wspomnieniem tego incydentu wzbierała we mnie jeszcze większa wściekłość co do jego osoby. Pewnie myślicie, że jestem rozwydrzoną dziewczynką, która nie umie się bawić. Niestety jesteście w błędzie. Powód mojej niechęci do wody wynikał z innych przyczyn.

– Okej, to może zagramy w butelkę – zaproponowała Susannah. – Oczywiście na prawdę czy wyzwanie.

Pomysł właściwie nie był taki głupi, więc się wszyscy zgodziliśmy. Graliśmy z jakąś godzinę. Pytania nie były za bardzo wstydliwe. Takie po prostu o życie codzienne. Czym się interesujesz, jaki jest twój ulubiony film, itd. Ja zawsze grałam na bardziej osobiste wyznania, ale nie chciałam się wyłamywać z towarzystwa. Poza tym dzięki temu Brian i Suze mogli się dowiedzieć o sobie sporo rzeczy. Co do zadań... Brad miał wejść na drzewo i niczym Tarzan przeskoczyć na drugie. Średnio mu to wyszło, ale obeszło się bez większych urazów. Jedynie trochę obolały tyłek. Anderson miał przebiec się kawałek po plaży, niosąc kogoś na barana. Oczywiście wybrał Suze. Nawet udało mu się nie upaść. Potem wylosowałam Susannah. Już chciałam powiedzieć, żeby pocałowała Briana, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język. W ostateczności nie wpadłam na nic lepszego jak wypchanie sobie po brzegi buzi żelkami i zjedzenie tego. Ja za to dostałam bardzo kreatywne zadanie. A mianowicie miałam przerobić tekst jakiejś piosenki. Pierwsze, co wpadło mi do głowy, to ta hiszpańska czy tam portugalska piosnka, którą wszyscy nucą, doprowadzając mnie tym do szału. Chwila zastanowienia i jedziemy „Koza z nosa, katar mój wymiata... na na na na...." Coś tam było dalej, nie pamiętam. W każdym razie wszystko dopełniłam wymowną gestykulacją i po chwili cała trójka tarzała się po piasku ze śmiechu.

– Trochę późno się zrobiło – mruknęłam po jakiejś godzinie. – Śpiąca jestem – dodałam, wiewając i przeciągając się, przy czym dotknęłam ramienia Brada, dając mu znak.

– Tak, ja też.

Jaka ulga, że skumał moją aluzję. Bo czasami miał naprawdę późny zapłon.

– No, to wy już idźcie, a my z Brianem posprzątamy – zaproponowała Suze.

– Na pewno? – upewniłam się.

– Jasne. Zmykajcie już.

Podnieśliśmy się z koca i ruszyliśmy w stronę ośrodka. Odwróciłam się jeszcze parę razy, posyłając naszym gołąbeczkom uśmiechy. Kiedy byłam pewna, że nas nie widzą, pociągnęłam Bradley'a w najbliższe krzaczory.

– Aua – zawył. – Co ty robisz?

– Jak to co? Musimy mieć na nich oko.

A że z naszego obecnego położenia niewiele było widać, to zaczęłam się przemieszczać. Nie było to za łatwe. Bo zielsko było dość wysokie i kuło moje gołe nogi. Ugh! Mogłam ubrać dłuższe spodnie. Ale przynajmniej Welsh podążał za mną, a nie se gdzieś zwiał. W końcu byliśmy na tyle blisko, aby ich widzieć, a nawet trochę słyszeć. Przykucnęłam ostrożnie. I o ile mnie udało się to zrobić bezszelestnie, oczywiście Brad się potknął i coś zachrobotało. Spojrzałam na niego morderczym wzrokiem i naprawdę miałam go ochotę udusić. Na szczęście Suzannah i Brian nie zwrócili na to większej uwagi. Ku mojemu zadowoleniu za bardzo byli zajęci sobą.

– I co teraz? – spytał szeptem Brad.

– Czekamy, aż coś się zdarzy.

– A jeśli się nie zdarzy?

Mój wymowny wzrok przekonał go, że im mniej się odzywał, tym lepiej dla niego. Kiedy wreszcie się przytkał, wróciłam do obserwacji. Przez piętnaście minut nic się nie działo i już zaczęły mi drętwieć nogi od kucania w jednej pozycji. Ale powiedziałam sobie, że muszę wytrzymać. Dla dobra sprawy. Dla szczęścia mojej przyjaciółki.

I nagle to się stało. Zaczęli przybliżać się do siebie. Brian odłożył trzymaną miskę z krakersami i wziął twarz Suze w swoje dłonie, a potem ją pocałował. A ona na szczęście się nie opierała. Jakie to piękne! Byłam taka uradowana, że zapomniałam o wszystkim i zaczęłam skakać z radości. No i to skakanie w przysiadzie oczywiście nie poprowadziło mnie do niczego dobrego. Źle stanęłam, przewróciłam się, poleciałam do przodu i przeleciałam przez krzaki na piasek. Kiedy tyko nasza parka mnie zauważyła, oderwali się od siebie jak poparzeni.

Leżałam tam i zastanawiałam, czy się śmiać, czy płakać. A niech to szlag!

– Nic ci nie jest? – spytał Bradley, podnosząc mnie do pionu.

– Nie – odparłam wściekła, choć tak naprawdę trochę bolała mnie noga.

– Co w tu robicie? – Podbiegła do nas O'Donnell.

– Zgubiłam bransoletkę i jej szukaliśmy.

No dobra, może to kłamstwo nie było za wiarygodne, ale Suze chyba i tak było wszystko jedno, bo tylko kiwnęła głową.

– I co? Znaleźliście? – spytała, zerkając nerwowo na Briana.

– Nie – odparł Brad. – Poszukamy jutro przy lepszym świetle. Dobranoc.

Gołąbeczki mruknęły coś w odpowiedzi, a w tym czasie ten wariat wziął mnie na ręce. Już miałam protestować, ale przypomniałam sobie o bolącej nodze i zrezygnowałam.

– Bardzo boli? – spytał z... czułością?!

V A skąd wiesz, że coś mnie boli?

– Och, Skye. 

Spojrzałam na niego niezrozumiale, ale on tylko uśmiechał się cwaniacko pod nosem. Jak ja tego nie znoszę! To ja jestem zawsze górą! To ja jestem wszechwiedząca! To ja mam ostatnie słowo! W mojej obecności tylko ja mogę się tak uśmiechać! Jak on mógł dopuścić się takiej zniewagi?!

– Czemu się znowu naburmuszyłaś? – spytał, spoglądając na mnie.

– Naburmuszyłaś?! W dodatku "znowu"?! – wrzasnęłam. – W tej chwili postaw mnie na ziemię!

Moja prośba nie została jednak wykonana. Brad dalej uparcie szedł, patrząc przed siebie. Próbowałam się wyrwać, ale niestety nie miałam szans. Chyba musiałam zacząć chodzić na siłownię.

Kiedy przechodziliśmy przez próg budynku, czułam się jak jakaś żałosna panna młoda. Słowo daję! I do tego zrozpaczona. No proszę was, niby jak ja miałabym wytrzymać z tym głąbem resztę życia. Chyba byśmy się pozabijali. Ale za to Skyler Welsh brzmi całkiem nieźle. I to jedyny plus tej sytuacji.

– Otwórz drzwi. Ja nie mam ręki – powiedział, kiedy dotarliśmy pod mój pokój.

Już miałam pociągnąć za klamkę, kiedy coś mnie tknęło i przestawiłam ucho do drzwi. Dochodziły zza nich przytłumione głosy. A więc Collin nadal tam był. A to oznaczało, że w żadnym, najmniejszym wypadku nie mogliśmy tam wejść.

– Odpada – odparłam stanowczo. – Nasze drugie gołąbeczki sobie tam gruchają. A jeśli ma coś z tego być, nie możemy im przeszkadzać.

– To co proponujesz?

– Idziemy na razie do ciebie.

Westchnął tylko i ruszył długim korytarzem. Zapadła między nami cisza. Ziewnęłam przeciągle i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak bardzo byłam zmęczona. Zerknęłam na zegarek. Ja pitole, za piętnaście dwunasta! No to zabalowaliśmy.

– Chce mi się spać – mruknęłam, zamykając na chwilę oczy.

– A jeszcze przed chwilą się buntowałaś. – Otworzyłam jedno oko i posłałam mu piorunujące spojrzenie. – No dobra, położysz się na moim łóżku, a potem cię przeniosę do twojego.

Stanęliśmy przed drzwiami do jego pokoju. Otworzyłam je ostatkami sił. I to, co zobaczyłam, było porażające. Poczułam, jak wszystkie żelki, ciastka i krakersy podchodzą mi do gardła. Naprawdę półnadzy Ben i Trinny byli ostatnim, co chciałam dziś zobaczyć. Byłam w tak ciężkim szoku, że nawet nie pomyślałam o zamknięciu tych drzwi z powrotem. Na szczęście Brad jakoś się z nimi uporał. Nie wiem, jak to zrobił, trzymając mnie na rękach, ale mniejsza o to.

– O. Mój. Boże – wyrzuciłam z siebie.

– I to nawet do kwadratu – dodał Welsh.

I tak przetrawialiśmy ten traumatyczny obraz z dziesięć minut. W życiu nie pomyślałam, że będę świadkiem sceny rodem z pornosa. Teraz będzie mi się to śniło po nocach. Chyba nigdy się z tego nie otrząsnę.

– I co teraz? – spytałam, przecierając zmęczone oczy.

– Chyba nie zostaje nam nic innego, jak poczekać, aż skończą. Albo jak wróci Brian to ich wyrzucimy. A póki co zostaje nam podłoga.

Faktycznie chyba to jedyne, co mogliśmy zrobić. No, a przynajmniej ja nie miałam najmniejszego zamiaru zaglądać do tego pokoju drugi raz. To, co widziałam, w zupełności mi wystarczy. Naprawdę.

Brad ostrożnie posadził mnie na podłodze, która na szczęście była wyłożona jakąś wykładziną. Przynajmniej nie musimy siedzieć na zimnych kafelkach. Welsh usiadł obok mnie i siedzieliśmy w ciszy, gapiąc się na ścianę przed nami. Naprawdę porywające zajęcie. I choć zazwyczaj tego nie robiłam, zaczęłam się modlić. Powaga. Wygłosiłam w myślach litanię do Boga, prosząc, aby Ben z Trinny nieco się pospieszyli, bo ja już usypiałam. I dokładnie ze słowem „amen" odpłynęłam. Ostatnie, co pamiętam, to jak moja głowa opada na ramię Brada. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro