To się nie może dziać naprawdę, czyli wielki blond szok

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po raz setny w ciągu pięciu minut zerknęłam na zegarek. Ku mojemu niezadowoleniu wskazówki prawie nie drgnęły. Zaczęłam nerwowo stukać paznokciami o taksówkową szybę. Na samą myśl o czekającym mnie zapewne pełnym sztuczności korowodzie powitalnym robiło mi się niedobrze. Była dopiero połowa listopada, a ja zaliczyłam już trzy szkoły. Co daje niecały miesiąc na jedna budę. To i tak całkiem nieźle. Dyrektorzy tych szkół mieli naprawdę dobre nerwy. Wytrzymanie ze mną ponad tydzień można porównać do cudu w Kanie Galilejskiej. Tak samo niezwykłe i zaskakujące. To dlatego rodzice pozbyli się mnie, już kiedy miałam sześć lat. Nie musieli znosić mojego wybuchowego charakteru i niewyparzonego języka. Woleli świecić oczami przed innymi, kiedy coś przeskrobię, niż sami się ze mną użerać. I szczerze mówiąc, było to chyba jedyne słuszne działanie, jakie podjęli co do mojej osoby.

Nigdy chyba nie zapomnę pewnej szkoły w stanie Arizona. Gościłam tam zaledwie pięć godzin. Nawet nie zdążyłam się porządnie rozpakować. Skandal! Ale za to odeszłam w wielkim stylu. Zapamiętają mnie tam na długie lata. Będę żywą legendą, która rozwaliła jeden z zawsze perfekcyjnych i nieskazitelnych apelów. No, ale dyro tak przynudzał, że nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie zrobiła. A że moja psychika jest z deka lekko poroniona, to już nie moja wina. I tak po prawdzie to połowę kary powinien dostać ten, kto zostawił wypełniony po brzegi pistolet na wodę. Przykro mi bardzo, ale takie cacka za bardzo mnie kuszą. I nawet psychiatra nic na to nie poradzi.

Taksówka wjechała na jakiś ogrodzony teren. Chwilę później moim oczom ukazały się trzy ogromne budynki. Jeden największy z samego przodu, a tuż za nim dwa nieco mniejsze. Wszystko wyglądało dość zwyczajnie. Nic się nie wyróżniało, nie przykuwało zbyt mojej uwagi. Kolejna przeciętna buda z internatem. Zakładałam, że do tego nudna i przesadnie zdyscyplinowana. Trzeba będzie jakoś ją wyluzować.

Wysiadłam z samochodu i stanęłam na pustym placu szkolnym. Rozejrzałam się dookoła. Nikogo. Żadnego komitetu powitalnego? Dyrektora? Nauczyciela? Przewodniczącego samorządu? Dziwne. Doprawdy dziwne.

– Tu są twoje rzeczy – powiedział kierowca, wyciągając z bagażnika moje dwie walizki.

Nie miałam zbyt dużo ciuchów. Jak dla mnie nadmierna ich ilość była po prostu zbyteczna. Ubierałam się wygodnie i praktycznie. Nie miałam potrzeby wywalania biustu na wierzch i świecenia tyłkiem w ultrakrótkiej mini. To nie moje klimaty.

Zapłaciłam kierowcy i, ciągnąc za sobą bagaż, ruszyłam na poszukiwania sekretariatu. Nigdy nie miałam tego problemu, bo zawsze już ktoś na mnie czekał. Teraz najwyraźniej sobie o mnie zapomnieli. Już ja im o sobie przypomnę. I to tak, że zapamiętają moje nazwisko na długie, długie lata.

Wreszcie znalazłam odpowiednie drzwi. Popchnęłam je i weszłam do środka. Walizki zostawiłam przy wejściu, a sama podeszłam do biurka.

– Jestem Skyler Lynch – powiedziałam do dość młodej blondynki.

Nic nie odpowiedziała. Dopiero po chwili zorientowałam się, że ma w uszach słuchawki. Nie ma to jak obijać się w pracy. Zwłaszcza że za ścianą znajduje się gabinet dyrektora. Ludzie czasami naprawdę nie mają za grosz wyczucia.

Stałam tak ładnych parę minut, a ona nic. W końcu nachyliłam się nad nią i wyciągnęłam jej słuchawki z uszu.

– Ej! Słuchałam tego! – zapiszczała, a mnie niebezpiecznie zaczęły drżeć bębenki w uszach.

– Doprawdy? – odparłam kąśliwie. – A ja stoję u od pięciu minut i czekam, aż ktoś łaskawie mnie zauważy.

– Jesteś tą nową? – spytała, a ja pokiwałam twierdząco głową. – Drzwi na lewo.

Nie zaszczycając mnie choćby spojrzeniem, z powrotem włożyła słuchawki i odpłynęła w swój muzyczny świat. Pokręciłam głową z politowaniem i obróciłam się w stronę gabinetu dyra. Jędza. Od razu widać, że farbowana. Tlenione blondynki zawsze są wredne.

Zapukałam do ogromnych drzwi wykonanych z ciemnego drewna. Po usłyszeniu donośnego „proszę", weszłam do środka. Była tam kobieta koło pięćdziesiątki. I jak na skaranie boskie też była blondynką. To moje szczęście. Po prostu je kocham.

– Jesteś Skyler – bardziej stwierdziła, niż spytała.

– Ta – mruknęłam i rzuciłam się na jeden z dwóch wolnych foteli, a babka skarciła mnie wzrokiem. – I teraz pewnie powinnam walnąć jakiś wywód na temat tego, jak bardzo jestem wdzięczna, że mnie tu przyjęliście w środku roku szkolnego i bla bla bla, ale nie mam takiego zamiaru. To nie w moim stylu.

Dyrka zmierzyła mnie od góry do dołu krytycznym wzrokiem, a ja tylko uśmiechnęłam się słodko. Przeważnie doprowadzałam tym nauczycieli do istnego szału.

– Chciałam ci tylko uświadomić, że gdyby Sabine nie musiała nagle opuścić naszej szkoły i gdyby to miejsce się nie zwolniło lub mielibyśmy na nie lepszą kandydatkę, nigdy byś się tutaj nie znalazła.

Gdybym tylko mogła, to bym się nie znajdowała w żadnej budzie. Kto w ogóle wymyślił, że młodzież powinna się uczyć? Każą nam wkuwać na pamięć rzeczy, które i tak się nam w życiu nie przydadzą. Nauczyciele sami pewnych rzeczy nie wiedzą i wspomagają się podręcznikami, a od nas wymagają, abyśmy mieli wykute wszystko na blachę. Trauma!

– Zapewne wiesz, że nie masz pochlebnych opinii od nauczycieli z poprzednich szkół. – No toś kobieto odkryła Amerykę. – Pan Belle miał o tobie wyjątkowo naganne zdanie.

– To ten dyro z Arizony? – spytałam w pełni poważnie, a kobieta skarciła mnie wzrokiem. – Naprawdę słuchała pani tego nudziarza?

– Po pierwsze pan Belle nie jest nudziarzem, tylko wspaniałym pedagogiem. Po drugie nie musiałam słuchać. Wszystko jest zapisane w twoich aktach.

To wiele wyjaśniało. Ciekawe, co tam o mnie napisał. Pewnie "zaburzyła przebieg mojego perfekcyjnego i w pełni zdyscyplinowanego apelu, wpadając do auli z dzikim okrzykiem i ogromnym pistoletem na wodę, tym samym wszczynając bitwę na H2O" czy coś w tym stylu.

– Ostrzegam cię, że tego typu zachowania nie są tutaj mile widziane, zresztą tak samo jak w poprzednich placówkach, do których uczęszczałaś. No chyba że znowu chcesz zmienić szkołę.

Zapewne to i tak było nieuchronne. Z moim charakterem i sposobem bycia długo w jednym miejscu nie wytrzymam. Albo rozwalę tę budę na tyle, że zabraknie mi obiektów do moich niecnych działań, albo po prostu wszyscy będą mieli mnie serdecznie dosyć. Osobiście stawiałam na to drugie.

– Mam nadzieję, że się rozumiemy.

– Ależ oczywiście – odparłam przesłodzonym głosem.

– Tu jest twój plan lekcji i karta do pokoju. Możesz już iść. Życzę ci, abym cię to za szybko oglądać nie musiała.

Dyrektorka wyraźnie przestała zwracać na mnie uwagę, więc wzięłam, co moje, i się ulotniłam. W sekretariacie rzuciłam jedno pogardliwe spojrzenie w stronę wrednej blondynki. Nawet tego nie zauważyła. Za bardzo oddała się swojej muzycznej fantazji.

Wywlekłam swoje torby z powrotem na zewnątrz i zaczęłam się kierować w stronę internatu dla dziewcząt. Prowadziła do niego prosta, wybrukowana ścieżka. Główne drzwi do budynku otworzyłam bez problemu. Zaraz za progiem ukazały mi się drzwi z dużą literką „A", a kolejne oznakowane były jako „B". Trochę mnie to zdziwiło. Spojrzałam na swoją kartę na której widniało „S". Wyglądało na to, że odkryłam pierwsze dziwactwo tej szkoły. Zamiast cyframi pokoje były oznaczone kolejnymi literami alfabetu. Cóż, różne dziwne pomysły ludzie mają.

Skierowałam się w dalszą drogę do pokoju „S", który, jak można było się zorientować, znajdował się na prawie że samym końcu tego kilometrowego korytarza. Dotarłam w końcu do swojego celu. Przyłożyłam kartę do drzwi, które cudownie się otworzyły.

Władowałam walizki do środka i dopiero kiedy skończyłam się z nimi użerać, rozejrzałam się po wnętrzu. Pomieszczenie to nie było zbyt wielkie, ale dosyć przestrzenne. Znajdowały się w nim trzy łóżka. Jedno stało równolegle do ściany po mojej prawej stronie. Naprzeciwko mnie były okna i to pod nim znajdowało się drugie posłanie. Trzecie natomiast stało równolegle do drugiego, a rozdzielała je szafka nocna. Po rozmieszczeniu rzeczy na półkach i szafkach stwierdziłam, że to pod oknem było wolne. Postawiłam koło niego walizki i położyłam się na nim na chwilę. Jakoś nie miałam obecnie ochoty na rozpakowywanie się. Byłam trochę zmęczona podróżą.

Nagle wpadł mi do głowy genialny pomysł. Korzystając z nieobecności moich współlokatorek, postanowiłam poszperać trochę w ich rzeczach. Tak żeby w razie czego mieć je czym szantażować. Jak mi się trafią jakieś wredne pudernice, to muszę mieć na nie jakiegoś haka.

Zaczęłam od właścicielki łóżka stojącego obok mojego. W pościeli ani pod materacem nic nie było. Nie pisała pamiętnika lub dobrze go chroniła. Otworzyłam szafkę nocną. Wylał się z niej stos poszczerbionych, pozaginanych kartek. Wzięłam parę do ręki. Wyglądało to jakby... teksty piosenek? Na niektórych w pięciolinie natomiast znajdowały się nuty. Czyli mamy do czynienia z artystyczną duszą. Po tekstach mogłam stwierdzić, że dość kochliwą. I to przeważnie faceci rzucali ją, a nie na odwrót. Miałam nadzieję, że jak już się wyżala papierowi, to współlokatorki oszczędzi. Znalazłam też jedną kartkę z wielkim sercem, a w nim napisane bardzo dziewczęcym charakterem pisma było imię Collin. Jeśli nie był jej chłopakiem, to obiekt szantażu miałam już załatwiony.

Schowałam ten stos makulatury z powrotem do szafki i podeszłam do drugiego łóżka. Pamiętnika nie znalazłam, za to o mało co nie zabiłam się na wystającej spod posłania deskorolce. Znalazłam też piłkę do kosza i skakankę. Niech zgadnę... sportsmenka? Miałam nadzieję, że bierze prysznic po każdym treningu, bo potowego smrodu to ja znosić nie mam zamiaru. Pogrzebałam jeszcze po półkach, ale nie odkryłam niczego kompromitującego. Może później uda mi się coś wywęszyć.

Usłyszałam jakiś przeraźliwie okropny dzwonek. Zapewne lekcje się już skończyły. Nie zdążyłam zrobić rozpoznania w szkolnym terenie. Kit. Wymknę się z jakiejś nudnej lekcji typu fizyka i nadrobię ten obowiązek. Mimo że plac będzie teraz zapewne wypełniony po brzegi ludźmi, postanowiłam wyjść na zewnątrz. Zamknęłam drzwi i zaczęłam znów swą podróż przez niemający końca korytarz. Ale jakimś cudem udało mi się dotrzeć na świeże powietrze w niecałą minutę. Na moją twarz padły ciepłe słoneczne promienie, a ja skierowałam swoje kroki w stronę dziedzińca.

Po drodze minęłam parę dziewczyn. Jak na moje nieszczęście wszystkie były blondynkami i co do jednej wyglądały na farbowane. Takie były najgorsze. Razem są jeszcze głupsze niż w pojedynkę. Doskonale wyjaśniał to fakt, jak na mnie spojrzały. Jakbym co najmniej na ich oczach spadła z kosmosu.

Kiedy dotarłam na miejsce, kłębił się tam dość niezły tłum. Rozejrzałam się dookoła. Albo ja miałam zwidy, albo coś to było niezdrowo chore. Gdzie się nie obróciłam, tam same tlenione. Żadnej szatynki, brunetki ani nawet rudej! Blond, blond, wszędzie blond! Czułam, jak ślepnę! Pomocy!

Stałam na środku tego placu z szeroko otwartą buzią. To chyba jakiś żart! To się nie może dziać naprawdę! Przecież to nie może być szkoła tylko dla blondynek. No chyba że uczyłyby się w niej dzieci specjalnej troski, którymi niewątpliwie były te wszystkie bezmózgie tlenowce. Ale rodzice nigdy by mnie do czegoś takiego nie wysłali. Toż to skandal!

– Co się gapisz? – zwróciłam się do intensywnie przyglądającego mi się chłopaka. – W życiu szatynki nie widziałeś?

Koleś zaśmiał się i podszedł bliżej mnie.

– Widziałem, widziałem – odparł ciepłym barytonem. – Ale wiesz, w tym miejscu to rarytas.

– Ta. Zdążyłam zauważyć, że dość nieskromnie wyróżniam się na tle otoczenia.

– Nie bój się. To nie potrwa długo. Mogę się założyć, że już szykują dla ciebie blond farbę.

Zamrugałam kilkakrotnie lekko zszokowana. Co on mi tu pieprzy?! Że niby chcą mnie utlenić?! Chyba w snach! Nie dam się głupim dzieciom wojny i granatu! Co to, to nie!

– A o co w ogóle w tym wszystkim chodzi? – spytałam chłopaka, próbując nie okazywać mojego oburzenia publicznie.

– To po prostu taka zasada. Wszystkie uczennice muszą być blondynkami.

– I co one chcą przez to podkreślić? Swoją głupotę?

Chłopak znów się zaśmiał. Przepraszam bardzo, ale w tym nie ma nic śmiesznego! To jest paranoiczne! Te dziewczyny chyba mają coś nie tak z główkami. Która z własnej woli chciałaby się utlenić? Blond farby powinny być w ogóle zakazanie.

– Pierwotne założenie takie nie było, ale twoja hipoteza coraz częściej się sprawdza. A teraz tak na poważnie. Jakieś dwadzieścia lat temu do tej szkoły chodziła niejaka Amber Hart. Była uważana, za królową szkoły i najlepszą partię. No i oczywiście, jak możesz przypuszczać, była blondynką. Wszystkie dziewczyny tak jej zazdrościły powodzenia u chłopaków, że się przefarbowały. Ówczesna, a zarazem obecna, dyrektorka uznała, że to świetny znak rozpoznawczy szkoły, i zaprowadziła taką zasadę, którą musi przestrzegać każda uczennica bez wyjątku.

Boże Święty. Niczego głupszego bym nie wymyśliła. A uwierzcie mi niektóre moje pomysły są kompletnie pozbawione logiki. Jednak na coś tak śmiesznego, że aż żałosnego w życiu bym nie wpadła. Co za zdrowy na umyśle człowiek każe się farbować swoim podopiecznym? I to jeszcze na tak ohydny blond? Tylko jakiś psychopata.

– Już na samym początku przeczuwałam, że nie będę jej lubić. Teraz przynajmniej wiem dlaczego – mruknęłam, a chłopak spojrzał na mnie trochę niezrozumiale. – A żadna dziewczyna nie próbowała tego zmienić?

– Nie. Za bardzo się boją. W dodatku teraz uczęszcza tu córka Amber Hart – Rachel Stark. Jest dokładnie taka jak jej matka. Z takimi nie wygrasz.

– A co ty taki obeznany, co?

– Do tamtego roku uczuła się tutaj moja siostra. Ją też przefarbowali. A ciebie przyjęli na miejsce Sabine?

– Chyba tak – mruknęłam, bo nie pamiętałam imienia dziewczyny, której miejsce zajęłam.

– Więc twoje imię też zaczyna się na „S".

– Skąd wiesz?!

Bosh, ten facet coraz bardziej mnie przerażał. Po co ja w ogóle zaczęłam z nim gadać. Jeszcze okaże się jakimś zboczeńcem albo co. I co po ci to było? Głupia!

– Jak pewnie zauważyłaś już, pokoje oznaczone są literami. I to kolejna przedziwna zasada tej szkoły. Każdy uczeń mieszka w pokoju oznaczonym pierwszą literą swojego imienia. A że w każdym pokoju są tylko trzy łóżka to w szkole są tylko trzy dziewczyny i trzech chłopaków, których imiona zaczynają się na daną literę. A skoro zajęłaś miejsce Sabine, to twoje imię również musi być na „S".

Teraz to już kopara opadła mi do samej podłogi. Że co?! Ludzie to jest najdziwniejsza i najgłupsza szkoła, w jakiej byłam. To ja już wolę do Arizony i dyra-sztywniaka! Przecież to jest nienormalne. Muszę szybko wywinąć jakiś numer, żeby jak najszybciej zmyć się z tej psychicznie chorej budy.

– O, a tam idzie jedna z twoich współlokatorek. Syd!

Chłopak pomachał do jednej z blondynek. Nie pytajcie której, bo w jednym miejscu kłębiło się ich tam w trzy diabły. Matko, jak ja się połapię, która jest która? Przecież wszystkie z tymi tlenionymi czuprynami wyglądały prawie że identycznie! Chyba dostanę oczopląsu. Wszędzie tylko blond.

Podeszła do nas dość wysoka dziewczyna. Lokowane włosy sięgały jej do połowy pleców. Przyciskała do piersi stos podręczników. Ubrana była w zwiewną sukienkę we kwieciste wzory. Stawiałam, że to ta od piosenek.

– Cześć – rzuciła w stronę chłopaka, po czym spojrzała na mnie.

Przyglądała mi się chwilę uważnie, a potem uśmiechnęła się dość sympatycznie.

– Jestem Sydney.

– Skyler – odparłam.

– Miło cię poznać.

– Powiedzmy, że mi ciebie też – mruknęłam. – A ty by nature czy by utleniacz?

– Słucham? – Sydney wybałuszyła na mnie oczy.

Czy ja mówię nie po ludzku? Albo ona jest taka tępa. W to jednak wątpiłam. Mimo koloru blond wyglądała na całkiem inteligentną. O ile to w ogóle możliwe.

– Skyler spytała, czy jesteś naturalną blondynką czy farbowaną – przetłumaczył mnie chłopak.

Jedyny normalny. Wiem już, że w razie czego, dogadam się chociaż z jedną osobą.

– Naturalną – odparła moja współlokatorka jakoś niepewnie.

– Przynajmniej tyle. Takie jeszcze ujdą. Z tlenionymi gorzej.

Zapadła chwila ciszy. We trójkę patrzeliśmy po sobie, nie wiedząc, co powiedzieć. Żałowałam, że nie miałam w tamtej chwili gumy do żucia. Najlepiej różowej Orbitki. Zrobiłabym taki byczy balon i strzeliła jakiejś pudernicy prosto w ten jej krzywy ryj. Ona zapewne poleciałaby z płaczem do dyrektorki, a ja zrobiłabym już jeden krok w kierunku oddalenia się od tej chorej umysłowo szkoły. Marzenia.

Nagle koło nas śmignęła jakaś blond na deskorolce. O mało mnie nie staranowała. Jakie to wredne. Zaraz... deskorolka? Czy to nie przypadkiem moja koleżanka z pokoju numer dwa?

– Siema, ludzie! – zawołała, zatrzymując się tuż przed moimi stopami.

– Cześć, Suze – powiedział chłopak.

Przyjrzałam się jej dokładnie. Miała na sobie bluzę z dresu, spodnie z krokiem w kolanach i trampki. Czyli moje przypuszczenia się potwierdziły. Miejmy nadzieję, że będzie znośna.

– O! – wymsknęło się jej na mój widok. – Jestem Susannah. Ale wolę po prostu Suze.

– Mnie możecie mówić Skye.

Lubiłam nawet swoje pełne imię, ale jakoś tak się utarło, że mówili do mnie skrótem. No tylko nauczyciele wołali po nazwisku. Nie słyszeli, że to bardzo niegrzecznie? Nawet dzieci w przedszkolu wiedzą, że po nazwisku, to po pysku. Tych dorosłych naprawdę czasami przydałoby się cofnąć do żłobka. Słowo daję.

– Sądząc po twoimi kolorze włosów, czeka nas obrzęd farbowania. – Suze uśmiechnęła się do mnie, a ja pobladłam.

To one robią z tego jeszcze jakiś obrzęd?! Jeszcze jedna rewelacja na temat tej szkoły i zejdę z tego świata. A szkoda by było takiej mądrej główki do obmyślania niecnych planów jak ja. Musiałam się jak najszybciej stąd uwolnić! Chociaż właściwie... Może moja obecność tutaj coś zmieni?

Na moich ustach zagościł cwany uśmiech. Już ja coś wymyślę. Tlenione strzeżcie się. Skyler Lynch nadchodzi!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro