Chapter 1.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gdy przychodzisz na ten świat,
Płaczem witasz go
I gdy drogi kres
Ludzie płaczą też. 

Strach był bezlitosny. Obezwładniał, przenikał do głębi naszej podświadomości i zagnieżdżał się, raniąc bardzo dotkliwie w każdej sekundzie. Nie znał litości i nie oszczędzał nikogo. Nie ważny był status majątkowy, wiek czy cokolwiek. Jego ofiarą prędzej czy później stawał się każdy.

W jednej chwili ogarnął mnie paraliżujący strach. Przerażała mnie myśl, że zostawiłam brata i teraz to on opuszczał mnie. Ostatnim razem, gdy się tak czułam zgodnie z nakazem pozytywnego myślenia wmawiałam sobie, że wszystko będzie dobrze, pomimo że rzeczywistość okazała się być inna. Dlatego oszałamiający lęk nie opuszczał mnie ani na moment, na żadną chwilę. Ani, gdy walczyłam o miejsce w samolocie, ani gdy leciałam z powrotem do Warszawy, ani gdy rozpaczliwie próbowałam dodzwonić się do mamy, czy Emilii, by dowiedzieć się coś więcej.

Głucha cisza odpowiadała mi za każdym razem i musiałam przyznać, że docierała do mnie skala mojego błędu. Odcięcie się od życia nie dawało gwarancji na brak bólu i obaw przed utratą. Nawet starając się ograniczyć uczucia, nie da się być obojętnym względem osób, które wcześniej zapadły nam w serce. Jęknęłam cicho i pokręciłam z niedowierzaniem głową.

Nie miałam pojęcia, gdzie jechać, co robić, ani tym bardziej, czy mój brat w ogóle jeszcze żyje? Czarne myśli kłębiły się w mojej głowie i nie odstępowały mnie na krok. Złośliwe wspomnienia bezsilności z momentu śmierci taty również nie ustępowały. On umierał, a ja nie mogłam z tym zrobić nic, tylko czekać na nieuniknione. Niczym złoczyńca na ostrze kata. Oczy piekły mnie z powodu łez, które chciały wydostać się spod powiek, a które ciągle hamowałam, ponieważ już wyglądałam jak obraz nędzy i rozpaczy. I miałam również świadomość, że nawet morze wylanych łez nie odmieni biegu losu. Co ma być to będzie, nawet jeśli wcale nie zgadzałam się na taki przebieg wydarzeń.

Rozejrzałam się dookoła, łudząc się, że gdzieś w otoczeniu odnajdę wskazówkę dotycząca dalszego planu działania i chociaż nic nie przychodziło mi do głowy, nie traciłam jednak nadziei. Wtedy usłyszałam dźwięk mojej komórki, który oznaczał przyjęcie wiadomości. Odblokowałam ekran i ujrzałam, że to Mila jest nadawcą. Przeczytałam pospiesznie jej zawartość i odetchnęłam, widząc adres kliniki.  Ruszyłam w kierunku najbliższej taksówki i wsiadłam do niej, podając kierowcy informację o kursie, nalegając, że zapłacę więcej jeśli dojedzie tam szybciej. Musiałam dotrzeć do szpitala, nim będzie za późno. Wprawdzie nie posiadałam żadnych informacji na temat Chrysandera, a strach bezwzględnie uświadamiał mi, że może być za późno. O wiele za późno. Plułam sobie w brodę za własną głupotę, ale ciężko było płakać nad rozlanym mlekiem. Stało się i jedyne, co mogłam to obiecać, że wrócę i naprawie wszystko, jeśli tylko mój brat przeżyje. Przestanę użalać się nad sobą, nad moim okrutnym losem i zacznę doceniać to, co już mam.

Rodzinę. Przyjaciół, a nawet męża. Mogłam obiecać wszystko, oddać wszystko za informację, że Sander jest bezpieczny i żywy. I najpewniej długo prowadziłabym  ze sobą taki monolog, gdyby nie dźwięk mojego telefonu. Na ekranie pojawiło się zdjęcie Sebastiana, a ja nie miałam siły, by cokolwiek mu tłumaczyć. Wiedziałam, że nie będzie zły i miałam świadomość, że się o mnie martwi, ale coś powstrzymało mnie od odebrania połączenia. Wyciszyłam telefon i wsunęłam go z powrotem do kopertówki. Nie myślałam o tym, by w ogóle się przebrać, dlatego też nadal miałam na sobie sukienkę. Idealną, elegancką i zupełnie nieodpowiednią do biegania po mieście, czemu dowodziły widoczne na niej zagniecienia.

Gdy taksówka zatrzymała się, spojrzałam przez szybę i ujrzałam wysoki, przeszklony i nowoczesny budynek. Najpewniej leczenie tutaj nie należało do najtańszych, ale to utwierdziło mnie w przekonaniu, że warto mieć nadzieję, że są spore szanse na to, że mój brat jest cały.

Wygrzebałam gotówkę z torebki i pospiesznie wyszłam z samochodu niemalże biegiem, ruszając od razu do środka. Z szaleńczo bijącym sercem i galopującym tętnem, gorączkowo szukałam jakichś wskazówek, gdzie powinnam pójść?

Pierwszym logicznym miejscem była recepcja, która na całe szczęście od razu rzucała się w oczy. Jak i elegancka blondynka, która wpatrywała się we mnie z zaciekawieniem. Rozumiałam to. Nie wyglądałam zwyczajnie, miałam tego świadomość.

— Dzień dobry, Chrysander de Braganca, podobno tutaj jest — oznajmiłam nieco nieskładnie, opierając dłonie na blacie jej biurka.

— A pani to...

— Jego siostra, gdzie go znajdę? — przerwałam jej niezbyt grzecznie.

Uniosła sceptycznie brwi i rzuciła mi podejrzliwie spojrzenie.

— Ósme piętro, pokój dziesięć dwadzieścia pięć — odpowiedziała po chwili, odrywając wzrok od ekranu komputera, na którego wyświetlaczu coś klikała, wskazując mi gestem dłoni kierunek windy.

— Dziesięć dwadzieścia pięć?

— Dokładnie.

— Dziękuję! — wysiliłam się na lekki uśmiech, ponieważ miałam już wątpliwości, co do tego czy w ogóle uwierzy mi w moje pokrewieństwo z Sanderem.

Dopadłam do windy w kilkanaście sekund i energicznie, kilka razy wcisnęłam przycisk, wzywający urządzenie. No dobra, klikałam w niego tak długo, aż drzwi się nie rozsunęły i nie weszłam do środka. Wybrałam odpowiednie piętro i kręciłam się po windzie, chodząc tam i z powrotem. Chociaż byłam bliska odpowiedzi i uzyskania informacji nadal byłam przerażona. Dłonie mi się pociły, nogi trzęsły, a serce osiągało zawrotne tempo. Jednocześnie chciałam i nie chciałam mieć tego za sobą. Teoretycznie niewiedza sprawiała, że mogłam mieć nadzieję na wszystko i na cokolwiek, z drugiej strony najgorsza prawda również była pożądana, nawet jeśli mogła zranić i zniszczyć doszczętnie resztki tego, co ze mnie dostało.

Winda zatrzymała się, więc z niej wysiadłam i rozejrzałam się dookoła. Szeroki, biało szary korytarz o wręcz sterylnie nowoczesnych warunkach, proponował dwie opcję drogi. W prawo i lewo. Rozejrzałam się, by móc zorientować się w sytuacji, ponieważ dookoła nie było nikogo. Cała ta cisza była nieco przytłaczająca i sprawiała, że dziwny, niepokojący chłód przenikał moje ciało.

Zdecydowałam się iść w prawo, jednocześnie wzrokiem ciągle błądząc po tabliczkach i, szukając odpowiedniego numeru. Chwilę mi to zajęło nim ujrzałam właściwie cyferki, ale momentalnie przyspieszyłam. Nie wahając się ani sekundy, z sercem ściśniętym w gardle, otworzyłam drzwi i wpadłam do środka, rozglądając się dookoła. Sala była utrzymana w białej tonacji, chociaż główne elementy miały niebieską barwę o różnym nasyceniu. Sporych rozmiarów okno wpuszczało dostatecznie dużo światła do pomieszczenia i oświetlało jedno łóżko, stojące centralnie na środku, przylegając do jednej ze ścian. Zmarszczyłam brwi, zakryłam dłonią usta i pozwoliłam kolejnym łzom wypłynąć z moich oczu. Pościel była idealnie zasłana, a łóżko było puste. W pokoju nie było nikogo.

Podeszłam do jednego ze skórzanych foteli znajdujących się w rogu i osunęłam się na niego, nie powstrzymując już łez. Nie potrafiłam. Najgorsze w tym wszystkim nie było to, że mnie tutaj nie było, ale że po raz kolejny nie dane było mi się pożegnać. Nie miałam okazji. Nie miałam szansy. Nie wiedziałam, czy mogło by być łatwiej żyć ze stratą, ale czułam, że taka możliwość mogłaby mi wiele dać. Naprawdę. Mogłabym powiedzieć tak wiele oczywistych rzeczy, o których kiedykolwiek zapomniałam wspomnieć. Albo potwierdzić jak bardzo go kochałam, pomimo że rodzeństwem tak naprawdę byliśmy dwa lata. Tak wiele zmarnowanych szans przemykało mi ciągle przed nosem. Niczego nie wykorzystywałam.

Nawalałam przy każdej możliwej okazji i los mnie ukarał. Okrutnie. Nie poradziłam sobie nawet z odejściem taty, a teraz jeszcze śmierć wykradła mi brata. Zator tętnicy szyjnej pozbawił mnie ojca, a... nie znałam nawet przyczyny. Nie wiedziałam, że powinnam trwać przy boku Sandera i nie miałam bladego pojęcia, że trwa jakaś walka. Uciekłam z pola bitwy nieświadoma tego, że wojna nadal trwała. Spazmatyczny szloch wstrząsnął moim ciałem. Czułam się potwornie. Byłam niewdzięczną córką i okropną siostrą.

Tkwiłam tak w tym fotelu, twarz trzymałam w dłoniach i płakałam, ubolewając nad własnym losem, który tak bezlitośnie pogrywał sobie ze mną. Płakałam, ale żadna ilość wylanych łez nie przynosiła mi ulgi. Było coraz gorzej, znacznie trudniej. Sama próba zaczerpnięcia oddechu wymagała ode mnie wiele wysiłku.

I nie wiem ile tak siedziałam, ale słysząc, że drzwi się otwierają pospiesznie starałam łzy z policzków i napotkałam spojrzenie błękitnych, nieco zmęczonych oczu, których właściciel  wpatrywał się we mnie intensywnie i z niedowierzaniem.
Sparaliżowało mnie.

Nie byłam w stanie się poruszyć, ani wypowiedzieć żadnego słowa.

— Mira? — spytał zdumiony, rozszerzając mocniej powieki.

I dopiero wtedy do mnie dotarło. Mój brat stał w progu. Z idealnie ułożonymi włosami i nienagannym stroju, co oznaczało, że nic mu nie było. Był cały i zdrowy, a przede wszystkim żywy.

Energicznie zerwałam się z miejsca, czując jak kamień spada mi z serca i w kilku szybkich krokach rzuciłam się mu na szyję, niemalże przywracając go impetem z jakim zderzyłam się z jego ciałem. Zachwiał się, ale utrzymał równowagę, bez wahania obejmując ramionami mój pas. Nie protestował przeciwko sile mojego uścisku, właściwie miałam wrażenie, że to on miażdy mi żebra siłą jaką wkładał w podtrzymanie mnie.

— Chrysander — wymamrotałam wprost w kołnierzyk jego koszuli. — Tak bardzo się bałam, że jest już za późno — przyznałam z trudem, powstrzymując kolejną fale łez, które chciały wydostać się z moim oczu.

Podciągnęłam w mało elegancki sposób nosem i odetchnęłam.
Dłuższy moment towarzyszyła nam cisza, zupełnie niczym niezmącona. Staliśmy w progu, blokując drzwi i przytulaliśmy się. To było tak przyjemne, czuć ulgę i mieć świadomość, że nic mu nie jest. Móc poczuć jego dotyk, samej go dotknąć i móc z nim porozmawiać. Byłam okropna, zła, a nawet podła, gdy separowałam się od niego, szczególnie że to on tak bardzo wspierał mnie w dniach, gdy oczekiwaliśmy na pogrzeb taty. Właściwie, gdy ja egzystowałam, a on zaniedbywał pracę, by tylko móc mi pomóc. Podawał mi leki, przysypiał w fotelu przy łóżku i czuwał nade mną w każdy możliwy czas. Był najlepszym z braci, a ja byłam niewdzięczną i kiepską siostrą. Długo to do mnie docierało.

— Gdzie byłaś? — zapytał, odsuwając mnie od siebie na odległość rąk, nadal jednak utrzymując dłonie na moich ramionach.

Zmarszczyłam lekko brwi i uniosłam głowę, by na niego spojrzeć.

— Martwiłem się o ciebie,  zapadłaś się pod ziemię, a obiecałaś wrócić po kilku tygodniach. Co się z tobą działo? — kontynuwał swoje przesłuchanie, a mi jakoś tak w głowie błysnęła lampka ostrzegawcza.

Przyjechałam, gnając na złamanie karku, ponieważ mój brat miał wypadek, a tymczasem pomimo zmęczenia wyglądał na okaz zdrowia. Zmarszczyłam brwi, przesunęłam wzrokiem po jego sylwetce i cofnęłam się, by móc nabrać nieco dystansu i uspokoić się. Serce nadal niespokojnie łomotało w mojej piersi. Przeczesałam palcami włosy, odrzucając je w tył i syknęłam cicho, gdy na jednym z pasemek napotkałam opór.

— Co ci się stało? — spytałam podejrzliwie, przyglądając się mu.

Przechyliłam głowę w bok i założyłam dłonie tuż pod linią biustu, on natomiast wsunął swoje do kieszeni spodni. Przy okazji wzruszył ramionami.

— Nic — oznajmił szczerze, uśmiechając się lekko.

Ponownie zmarszczyłam brwi, nie do końca to rozumiejąc.

— Jak to nic? Emilia powiedziała,  że miałeś wypadek —zauważyłam niepewnie, nadal nie rozumiejąc, co się tutaj wyprawiało.

— Próbowałem skontaktować się z tobą dłuższy czas i w końcu ktoś poradził mi bym posunął sie do małej prowokacji — przyznał i spojrzał na mnie z nieco skruszoną miną.

Znałam go i widziałam wyraźnie, że wcale tego nie żałował.

— Do czego? — spytałam głupio, rozchylając usta i marszcząc czoło.

Czułam się jakbym trafiła na wykład z rozszerzonej chemii, którą swoją drogą była dla mnie czystą abstrakcją.

— Bym upozorował pobyt tutaj, że jeśli powiem, że jestem w szpitalu to wrócisz, więc nie bądź zła na Emilię, ją też oszukaliśmy — wyjaśnił, uśmiechając się cwanie i puścił do mnie perskie oczko.

Bezczelny typ. Ja niemalże zeszłam na zawał, bojąc się o niego, a on...okazał się mieć genialny i skuteczny plan. Chciałam być na niego zła, a nie potrafiłam, bo myślałam tylko o tym jaką ulgą było to, że nic mu nie jest.

Zaśmiałam się cicho, kręcąc z niedowierzaniem głową. Opuściłam ręce i podeszłam do okna, by spojrzeć na niebo, które miało piękna, intensywną niebieską barwę, która ciemniała z każdym momentem, zwiastując nadejście nocy.

— Wy? — podłapałam wątek, zerkając ukradkiem na blondyna.

— Tak, my.

— Wy, czyli kto? — sprecyzowałam pytanie i posłałam w jego kierunku ironiczny uśmiech.

— Ja. To ja miałem rację, że wrócisz bez wahania, ponieważ pomimo idiotycznego zachowania to nadal jedna z najważniejszych ci osób — usłyszałam znajomy głos i w momencie ślina stanęła mi w gardle.

Spojrzałam z niedowierzaniem na brata,  który przytakiwał tym słowom ruchem głowy i uśmiechał się niczym idiota. Słowo daję. A później przesunął się nieco i do sali wszedł człowiek, którego nie chciałam widzieć nigdy więcej. A moje zdradzieckie serce ścisnęło się na moment, właściwie nawet stanęło i rozpoczęło szaleńczy pęd w mojej klatce piersiowej, gdy przetworzyło informację, którą podał mu mózg. Wzięłam głęboki wdech, otworzyłam usta, by po sekundzie je zamknąć i znów je otworzyłam niczym ryba szukająca powietrza.

A jednak miałam rację, że powrót do stolicy będzie trudniejszy niż przypuszczałam i odkryłam to, patrząc w zielone tęczówki człowieka, którego powinnam nienawidzić całym sercem.
I chociaż powinnam, dalekie było to od prawdy.
Szlag by to...!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro