Chapter 27.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„Chodź, okłam mnie.

Powiedz, że mnie kochasz.

Powiedz, że jestem tym jedynym."


Dźwięk zatrzaskiwanych drzwi rozległ się po pomieszczeniu i zdawał się uderzać we mnie ze zdwojoną siłą, ogłuszając mnie. Nie musiałam być wybitnie mądra, ani wykształcona w kierunku medycznym, by rozumieć, co oznaczało czwarte stadium choroby.
Przełknęłam cicho ślinę, mrugając pospiesznie powiekami, ponieważ czasami powinniśmy wiedzieć, kiedy milczeć. Dotarło do mnie, dlaczego jasnowłosy wybrał opcję okłamywania mnie, a właściwie z jakiego powodu oszukiwał samego siebie. Na jego miejscu postąpiłabym podobnie. A przynajmniej zniknęłabym w cholere, by nie katować nikogo moim własnym bólem.

Wypuściłam powoli powietrze, czując jak tlen opuszcza moje płuca.
Niezbyt wiele myśląc, skierowałam się do garderoby i wygrzebałam parę czarnych rurek, które naciągnęłam na pośladki zaraz po tym jak ubrałam komplet suchej bielizny. Naciągnęłam na siebie koszulkę Sebastiana oraz bordową bluzę i zabrałam klucze, w głowie mając tylko jeden cel.
Nawet jeśli nie chciałam panikować, wiedziałam, że moje problemy ze złapaniem tchu nie były związane z tempem, które sobie obrałam.

Wprawdzie wbiegłam do windy oraz przez całą długość parkingu do samochodu, ale byłam świadoma, że to nie był powód.
Histeryzowałam.
Zdawało mi się, że w całym powietrzu zaczyna brakować tlenu. Oddychałam łapczywie, a obraz przed moimi oczami momentami zamazywał mi się, bądź zdawał kręcić dookoła.
Nie był to idealny stan do prowadzenia samochodu, zwłaszcza że drżałam na całym ciele, ale nie miałam innego wyjścia.

― Oddycha, Mira, oddychaj ― upomniałam sama siebie na głos, zdając sobie sprawę jak kiepsko to brzmiało.

Miałam ten plus, że miasto nie było oblegane przez samochody, ponieważ godziny szczytu były dopiero przede mną.
Przekraczając dozwoloną prędkość i łamiąc kilka przepisów dotarłam pod budynek w ciągu zaledwie dwudziestu minut, co jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło. Opuściłam samochód, ledwo pamiętając, że powinnam go zamknąć i ruszyłam w stronę wejścia.
Nie przejmowałam się tym, że moje mokre włosy, schnąc zaczynały się puszyć, ani tym, że na mojej twarzy nie było ani grama makijażu. Wyglądałam jak obraz nędzy i rozpaczy, ale miałam ważniejsze rzeczy na głowie jak to, czy ktoś będzie uciekał z krzykiem na mój widok.
Bo powinien.
Najpewniej przypominałam nieco obłąkaną, ale tym również nie zamierzałam się martwić.

Mój tata był martwy, a historia lubiła się powtarzać i los chciał odebrać mi również męża.
Jęknęłam cicho i przyspieszyłam kroku, ignorując głos kobiety, która siedziała w recepcji. Nie byłam pewna, czy się ze mną witała, czy mówiła coś innego. Dopadłam do panelu windy i natarczywie wciskałam odpowiedni przycisk, aż do czasu, gdy jej drzwi się nie otworzyły.
Wpadłam do środka i przeklinałam w myślach, ponieważ czas zdawał się dłużyć niemiłosiernie.
Oczy mnie szczypały, ale by powstrzymać łzy zagryzałam wnętrze policzka i skupiałam się na bólu, który sama sobie zadawałam.
Nie mogłam płakać.
Nie teraz.
Wcisnęłam odpowiedni przycisk windy, słysząc, że ktoś prosi o zatrzymanie windy, aczkolwiek zamiast wcisnąć odpowiedni przycisk, specjalnie wybrałam ten odpowiedzialny za zamykanie drzwi.

Złośliwie, wrednie, ale miałam to szczerze gdzieś. Oparłam czoło na lustrze, którym wyłożone było całe wnętrze i jęknęłam cicho.
Słysząc charakterystyczny dźwięk, wyskoczyłam pospiesznie na piętrze i rozejrzałam się dookoła.

― Gdzie Chrysander? ― spytałam jego sekretarkę, ale nawet nie czekając na jej odpowiedź skierowałam się w stronę jego gabinetu.

Jej słowa również zignorowałam.
Wpadłam do środka i rozejrzałam się dookoła, słysząc jak drzwi z łoskotem uderzają o wieszak, który znajdował się za nimi. Ten się zachwiał, ale nie przewrócił się, a ja ze zgrozą odkryłam, że mojego brata nie było.
Zasłoniłam dłonią usta, powstrzymując jęk zawodu. Potrzebowałam Sandera do tego, by się nie rozpaść, by utrzymać się jakoś w całości.
Potrzebowałam pewności i jakiejś gwarancji.

― Pani Samiro, wszystko w porządku? ― usłyszałam pytanie, które padło z ust sekretarki, ale zamiast jej odpowiedzieć podeszłam do biurka.

Oparłam wolną dłoń na jego blacie i zgięłam się w pół, z trudem panując nad reakcją mojego zdradzieckiego ciała.
Zadrżałam, pozwalając, by pierwsze łzy wypłynęły z moich oczu.
Jęknęłam cicho i zaczęłam płakać.
W ostatnim czasie zdawałam się robić tylko to. Nie radziłam sobie. Nie potrafiłam zrozumieć, ani tym bardziej wyobrazić sobie tego jak mogłabym przetrwać i coś takiego.
Nie wiedziałam jakim cudem Sebastian trzymał się tak dobrze, gdy ja z każdą sekundą traciłam coraz więcej siebie, oraz jakiejkolwiek pewności, czy optymizmu.

― Pani Samiro, proszę pani... ― ponowiła swoje pytanie kobieta, opierając dłoń na moim ramieniu, ale ją strząsnęłam i osunęłam się na podłogę.

Podkuliłam nogi w kolanach, schowałam twarz w rękach i pozwoliłam sobie na spazmatyczny płacz.
I nie wiem ile tak siedziałam.
Nie wiem ile to trwało.

― Samira, cholera, Sam! ― kolejny, znajomy głos dotarł do moich uszu, ale miałam wrażenie, że dobiega on z daleka.

Bardzo daleka. Jakby odgradzała nas jakaś bariera.
Nie poruszyłam się, nie zrobiłam nic, dlatego też, gdy mężczyzna wsunął dłoń pod moje kolana i za moje plecy i podniósł mnie, nie oponowałam. Przekręciłam tylko głowę i wtuliłam policzek w materiał jego koszuli. Znajomy zapach dotarł do moich nozdrzy, a ja jęknęłam.

― Gdzie San, gdzie jest Sander? ― wychrypiałam, z trudem zaciskając powieki.

― Co się stało? ― zapytał, nie zważając na moje pytanie i odstawił mnie na kanapę, więc otworzyłam oczy i przekręciłam głowę, by skrzyżować nasze spojrzenia.

Jego zielone tęczówki wpatrywały się we mnie z troską, ale i wyraźnym przerażeniem.

― Gdzie mój brat? ― złapałam dłońmi poły jego marynarki i szarpnęłam nim.

Nie przejął się tym, nawet nie drgnął.

― Mira, przerażasz mnie.

― Gdzie Chrysander?! ― wykrzyczałam, nie panując już nad swoim tonem.

Ciemnowłosy rozszerzył ze zdumieniem oczy i wbrew mojemu oporowi oparł dłoń z tyłu mojej głowy i uwięził mnie w mocnym uścisku.

― Aniele, nie wiem, co się stało, ale uspokój się, oddychaj ― poprosił czule, gładząc moje włosy i zaczynając się kołysać jakby starał się uspokoić dziecko.

Nie podziałało.
Oddech uwiązł w moim gardle, więc zaczęłam łapczywie łapać powietrze, chcąc jakoś nad tym zapanować.
Panikowałam.
Musiałam zobaczyć blondyna.
Teraz.
Już.
Natychmiast.
Gardło paliło mnie żywym ogniem, a ja miałam wrażenie, że się po prostu dusiłam.

― Szlag! Samiro! ― brunet odsunął mnie od siebie na odległość ramion i potrząsnął mną.

Spojrzałam na niego nieobecnym wzrokiem.

― Posłuchaj mnie... Chrysanderowi nic nie jest, jest w drodze, będzie tu za chwilę, uspokój się ― obrał nową taktykę.

Mówił powoli, pewnie, dość głośno jakby chciał upewnić się, że wszystko rozumiem.

― Słyszysz? Samira? Nic mu nie jest, zaraz tutaj będzie, uspokój się.

Nie zareagowałam.
Nadal wpatrywałam się w niego bezmyślnie. Siedziałam w miejscu, w którym mnie posadził.

― Cholera, Samira, oddychaj, nic mu nie jest, okej?

―Okej ― powtórzyłam cicho, leniwie poruszając wargami jakby to kosztowało mnie sporo wysiłku.

I właściwie tak było.
Tkwiliśmy obok siebie i nie spuszczaliśmy z siebie wzroku.
Jego dłoń oparta była na moim ramieniu i delikatnie je ściskała, a ja nie potrafiłam zrobić nic.
Co jakiś czas mrugałam powiekami i po prostu wpatrywałam się w niego.
Czas płynął.
Ślady łez wysychały z moich policzków, a między nami trwała taka cisza, że bez problemu można było usłyszeć tykanie zegara, który wisiał nad drzwiami.

I po pewnym czasie drzwi ponownie otworzyły się z hukiem i do środka wpadł zdyszany Chrysander. Gorączkowo rozejrzał się dookoła i dopadł do nas w kilku krokach.
Ja podniosłam się pospiesznie i pozwoliłam mu na uwięzienie się w żelaznym uścisku jego ramion.

― Samira! ― odetchnął z ulgą, przytulając mnie nieco mocniej  ― co się stało?

― Nic ci nie jest, musiałam się upewnić, że jesteś cały, że nic ci nie jest, bo nic ci nie jest, prawda? ― spytałam nieco chaotycznie, a mój głos był tłumiony, ponieważ moje usta znajdowały się tuż przy jego torsie.

Nie byłam pewna, czy cokolwiek zrozumiał.

― O czym ty mówisz? ― odchylił się w tył i rzucił mi pełne niezrozumienia spojrzenie.

Wzruszyłam obojętnie ramionami, ponieważ w tym momencie wszystko zdawało się nie mieć sensu.

― Sebastian umiera, on umrze, rozumiesz? Zostawi mnie, dokładnie tak jak tata, musisz mi obiecać ― przerwałam, pociągając nosem.

Głos utknął w moim gardle, a ja zadrżałam, czując, że kolejne spazmy płaczu chcą mną zawładnąć.
Zacisnęłam palce na jego plecach i jęknęłam cicho.
Drżałam.

― Samiro...

― Obiecaj mi, że nie umrzesz, obiecaj, nie możesz mnie zostawić. Wszyscy odchodzą, ale ty nie możesz, ja sobie nie poradzę ― przyznałam z trudem.

Wprawdzie ostatnim razem grałam twardą, ale jeszcze kilka miesięcy temu miałam jakąś nadzieję i optymizm. Teraz brakowało mi wiary w cokolwiek.
Nie miałam złudzeń.

― Ekhem ― odchrząknął brunet, zwracając tym samym na siebie naszą uwagę.

Jakoś automatycznie wraz z bratem rzuciliśmy mu zirytowane spojrzenie.

― Nie chciałbym się wtrącać, ale jednak, to silniejsze ode mnie ― zaczął z kpiącym uśmiechem, który naprawdę miałam ochotę zetrzeć z jego ust. ― Ale Samiro, nie bądź śmieszna. Nie rób z siebie kogoś takiego. Nie jesteś słaba. A już na pewno nie zachowujesz się jak kobieta, którą kocham ― upomniał mnie i wywrócił teatralnie oczami, co było moją reakcją.

Opuściłam dłonie i pozwoliłam sobie na odwrócenie się zaraz po tym jak Chrysander uwolnił mnie ze swojego uścisku, najpewniej z wrażenia.

― Słucham?! ― zmarszczyłam gniewnie brwi, rozchylając z niedowierzaniem usta.

Jak on śmiał?

― To nie ty. Ty walczysz. Do końca. Nawet, gdy walka z góry jest przegrana, ty nie uciekasz! Walczysz. Jesteś wojownikiem. I nie możesz oszukiwać natury. Twój ojciec powiedział mi kiedyś, że albo mogę być przeciwko tobie i mieć ciągłą wojnę, albo być z tobą i pogodzić się z twoją naturą. Teraz twoja kolej. Walcz. Nie poddawaj się. I nie rób z siebie sieroty losu, bo nią nie jesteś. I nigdy nie będziesz mogła być, nie pozwolę ci na to. Kochasz go, więc walcz o niego ― upomniał mnie, zaciskając dłonie w pięści.

Był wściekły. Żyła na jego szyi drgała, a ja wpatrywałam się w niego niczym w idiotę, który wmawiał mi, że spodek ufo lata obok mojej głowy.

― Zagalopowałeś się ― mruknęłam wściekle.

― Nie, to ty zapomniałaś o tym, na kogo zostałaś wychowana. Głowa do góry, weź się w garść i walcz! I pokaż, że kobieta, którą pokochałem nadal tutaj jest.

― Tu nie chodzi o ciebie! ― warknęłam, z trudem nad sobą panując.

Miałam ochotę rzucić się mu do gardła, ale nogi jakoś tak ciążyły mi, więc tkwiłam w miejscu jakby zabetonowana.

― Wiem, o ciebie. Masz dwie opcje. Albo się poddać, albo walczyć. I oboje wiemy, co wybierzesz ― odparł z kpiącym uśmieszkiem i skinął mi lekkim ruchem głowy jakby był jakimś mistrzem, który właśnie daje wskazówki swojemu uczniowi.

Pisnęłam z wrażenia i wywróciłam oczami i już miałam jakoś to skomentować, ale on wyszedł.
Rzuciłam bratu pytające spojrzenie.

― Lepiej bym tego nie ujął ― podsumował, wsuwając dłonie do kieszeni swoich spodni.

Wzruszył ramionami, dość bezradnie.
I chociaż gotowało się we mnie, co do jednego miałam pewność:
Nikosto, o zgrozo, miał rację.

Wypuściłam ze świstem powietrze i przygarbiłam się.
Cała energia i złość, wypompowała się ze mnie.

― Nie wiem, co robić ― mruknęłam cicho, pocierając opuszkami palców czoło.

― Wiesz i cholera, nie byłabyś sobą, gdybyś nie dała rady. Ogarnij się i choćby się waliło i paliło, pamiętaj, że jestem tutaj. I o dziwo, Adrien też ― dodał pewnie i przerzucił ramię przez mój bark, by docisnąć mnie do swojego boku.

― Ale nie umrzesz? ― ponowiłam swoje pytanie.

― Kiedyś na pewno, ale teraz nie wybieram się na tamten świat. I jestem pewien, że Sebastian również nie, bo w końcu... ― uśmiechnął się złośliwie ― podobno byłaś jego wymarzoną.

― Spadaj!

― Nie, to ty się ogarnij, uspokój i działaj. I nie rób takich chorych akcji, Jowita prawie zeszła na zawał, gdy do mnie dzwoniła ― dodał po chwili.

Ucałował moją skroń i przytulił mnie do siebie na dłuższy moment.

― I pamiętaj, choćby się waliło i paliło, jestem tutaj ― zapewnił ponownie.

― Zrobiłam z siebie idiotkę?

― Jakoś to załagodzimy, a teraz spieprzaj i ułóż plan, rozsądny. I chociaż nie wierzę, że to mówię, przemyśl słowa Adriena, ma rację ― dodał po chwili, bacznie mi się przyglądając.

Szturchnął mnie w bok łokciem i uśmiechnął się pocieszająco.

― Zmądrzał.

― Mądry Polak po szkodzie ― podsumował, mrugając do mnie okiem.

― Ale to Włoch!
― Cóż, życie ― zaśmiał się cicho, ale w momencie spoważniał. ― Co jest Sebastianowi?

Skrzywiłam się, przypominając sobie, że to właśnie mój mąż był istotą całego problemu. A raczej jego choroba.
Jęknęłam cicho, podeszłam do kanapy, opadłam na nią i zdecydowałam się na opowiedzenie blondynowi o wszystkim. O faktach, o tym, co sama się dowiedziałam. I o całej reszcie.
I postąpiłam dokładnie tak jak należy.
Nie każdy ciężar trzeba nosić w pojedynkę, czasami, z czyjąś pomocą jest zdecydowanie lżej.
I chociaż ze łzami w oczach to jednak, panowałam nad sobą. I nad swoim głosem.
I układałam powoli plan.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro