Chapter 29.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Po prostu zostaw mnie zanim się rozpadnę."


Uniosłam zdumiony wzrok i zatrzymałam go na ładnej, okrągłej twarzy kobiety, która siedziała w fotelu nieopodal mnie. Wprawdzie słowa, które padły z jej ust miały wiele sensu, a mimo to nie chciałam uwierzyć w to, że nie kłamała.
Zirytowany Sebastian wyszedł z mieszkania jakąś chwilę temu, twierdząc, że nie zamierza uczestniczyć w tym przedstawieniu. Nie zostawił oczywiście suchej nitki na ciemnowłosej, a nawet zagroził skargą do izby lekarskiej z powodu złamania przez nią tajemnicy pomiędzy nią, a pacjentem. Mojego postępowania nie skomentował. Rzucił mi tylko pełne wyrzutu spojrzenie i trzasnął drzwiami.

— Jak już mówiłam — zaczęła na nowo Luiza — wielkość guza nie pozwala nam na operowanie go. Jest zbyt duży. Zalecam chemioterapię. Zaatakujemy ostro, glejak zmaleje i go wytniemy.

— Słyszałaś Sebastiana, nie wyraża zgody na żadne leczenie. Ani chemioterapię, ani radioterapię, ani żadne inne metody — przypomniałam jej, zaciskając wargi w wąską linię.

Nie akceptowałam tego, że mój mąż tak po prostu się poddał.
Sądziłam, że podjęcie walki jest tutaj tylko formalnością. I myliłam się.

— Twoja w tym głowa, by się zgodził — oznajmiła pewnie i klepnęła dłońmi w swoje kolana.

Uraczyła mnie pełnym współczucia spojrzeniem.
Westchnęłam ciężko, obserwując jak kobieta podnosi się z miejsca.

— Nie wniesie skargi, wiesz o tym? — powróciłam do tematu jej kariery, zdając sobie sprawę, że nawet jej chęć pomocy była źle odebrana.

— Nie tym się teraz martwię.

— Nadal nie odpowiedziałaś na pytanie o to jakie on ma szansę?

— Nie patrz na statystyki, nie dręcz się, skup się na jego leczeniu. I tym by brał leki — odparła wymijająco.

Zmarszczyłam brwi i jęknęłam cicho. Nie trzeba być wybitnie inteligentną, by zrozumieć, czego mi nie mówiła.

— Powiedz mi, po prostu to powiedz — wypuściłam ze świstem powietrze, wstając.

Wytarłam dłonie w materiał spodni i spojrzałam na nią wymownie.
Potrzebowałam szczerości. Tylko tyle i aż tyle.

— W takich przypadkach — zacięła się, unikając mojego wzroku — w takich przypadkach w ciągu kilku pierwszych miesięcy śmiertelność wynosi czterdzieści siedem procent, o ile ktoś się leczy — odchrząknęła, by odzyskać panowanie nad własnym głosem i powtórzyła zdanie.

Płynnie, bez zająknięcia.

— On umrze — wymamrotałam cicho przytłoczona ciężarem tej wiadomości.

Zasłoniłam dłonią usta.

— Samiro — podeszła do mnie i oparła rękę na moim ramieniu, zaciskając nieznacznie palce.

Widziałam, że i jej nie było zbyt łatwo, ale nie potrafiłam pocieszyć się tą myślą.

— On tak po prostu umrze.

— Przestań! — fuknęła zła lekarka, rzucając mi oburzone spojrzenie. — Zacznie się leczyć. Wygra z tym cholerstwem. Nie ma innej opcji.

— Oczywiście, dziękuję że poświęciłaś mi tak wiele czasu dzisiaj — wyprostowałam się nagle i przybrałam obojętny wyraz twarzy.

Nie mogłam kolejny raz wpaść w wir rozpaczy. To wcale nie pomagało.

— Samiro — z niedowierzaniem uniosła brew i powtórzyła moje imię.

Wysiliłam się i wygięłam jeden z kącików ust.

— Nakłonie go do zmiany decyzji. Będziemy w kontakcie — zapewniłaml nie chcąc dać łzą wydostać się z moich oczu.

Zamrugałam powiekami, próbując pozbyć się spod nich szczypania.

— Wszystko w porządku?

Jej pytanie nie należało do najmądrzejszych, ale potrafiłam dostrzec to, że naprawdę się przejmowała.

— Wkrótce będzie, dziękuję — odpowiedziałam z przekonaniem i zagryzłam dolną wargę pomiędzy zębami, zastanawiając się nad tym, co dalej?

— Muszę iść, ale gdybyś potrzebowała pomocy, albo chociaż pogadać, dzwoń — dodała, wpatrując się we mnie dość uważnie.

Zdawała się mi jakoś nie wierzyć, ale nie dziwiłam jej się, bo samej siebie nie zdołałam jeszcze oszukać.

— Dziękuję raz jeszcze — podsumowałam, kierując się za ciemnowłosą w stronę wyjścia.

Miałam sporo do ułożenia i zrozumienia.
Luiza ubrała buty i złapała w dłonie swój płaszczyk.
Skrzyżowała ze mną spojrzenie i westchnęła cicho.

— Nie poddawaj się.

— Nie zamierzam — potwierdziłam.

— Dobrze. Do zobaczenia.

— Do zobaczenia.

Gdy tylko drzwi się zamknęły oparłam na nich czoło i wzięłam kilka wolnych, głębokich oddechów, chcąc jakoś zapanować nad rozszalałym plusem. Zewnętrznie okazywałam spokój, ale wewnętrznie towarzyszyła mi zamieć.
Koniuszkiem języka zwilżyłam spierzchnięte wargi i odepchnęłam się od drzwi.
Dokumentacja medyczna leżała dokładnie tam, gdzie w złości cisnął ją Sebastian, a ja nie miałam dość odwagi, by kolejny raz spojrzeć na zdjęcia z rezonansu.

Glejak tam był. Rósł, rozwijał się i byłam wystarczająco tego świadoma.
Musiałam porozmawiać z mężem i miałam również świadomość tego, że nawet gdyby odebrał telefon, nie powiedziałby mi, gdzie jest.
Dlatego postawiłam na cierpliwe czekanie, w czym nie byłam najlepsza.
Miałam trochę czasu, dlatego też dotarłam do gabinetu i włączyłam laptopa, a następnie Skype.
Emilia była dostępna.
Zdawałam sobie sprawę, że rzadko rozmawiałyśmy, ale i jej należała się szczerość.
Zwłaszcza że naprawdę chciałam, by ktokolwiek powiedział mi, co powinnam zrobić.
Miałam pewność, że w tym przypadku, mimo odległości mogłam na nią liczyć.
Po kilku sygnałach znajoma twarz pojawiła się na ekranie. Brunetka była opalona i prezentowała się naprawdę pięknie.
W dodatku, bez trudu można było dostrzec jak bardzo zadowolona była.

— Skarbie, co słychać? — zaszczebiotała radośnie, ale widząc moją minę spoważniała.

Naprawdę nie chciałam psuć jej humoru. I miałam ochotę oszczędzić jej prawdy, ale wiedziałam, że kolejny raz nie mogłam tak postąpić. Popełnianie tych samych błędów to idiotyzm.
Wzięłam więc głęboki wdech i pozwoliłam, by kolejne słowa wypływały z moich ust.
Mówiłam tylko o mężu, ponieważ to był najważniejszy temat.
O chorobie. O postawie Sebastiana. I wyrzucałam to z siebie. Cały żal, ból, czy poczucie niesprawiedliwości.
A Emilia słuchała. Nie wtracała się, nie komentowała, pozwalała mi na mój dramatyczny monolog dokładnie tak jak się tego spodziewałam.
Czas mijał. Łzy na szczęście nie płynęły po mojej twarzy, ponieważ ze wszystkich sił starałam się nie płakać.

(...)

— Przylece, obiecuję, że wrócę za kilka dni i zostanę...

— Nie — przerwałam jej, kręcąc głową w ramach zaprzeczenia.

— Tak naprawdę nie możesz zrobić nic, a ja nie chcę czuć się winna i odpowiedzialna z powodu porzucenia twoich marzeń.

— Ale mogę przy tobie być! Chcę być przy tobie! — Uniosła się, uderzając otwartą dłonią w blat stołu.

Pokręciłam głową.

— Chciałam byś wiedziała. Byś dowiedziała się ode mnie. Teraz. Nie kiedyś. I tak naprawdę chcę byś powiedziała mi, że wszystko jest w porządku. Że jesteś szczęśliwa, a pobyt tam to strzał w dziesiątkę. Potrzebuję pewności, że jesteś szczęśliwa. Proszę, daj mi pewność, że szczęśliwe zakończenia istnieją, że marzenia się spełniają. — poprosiłam, a po moich słowach zapadła między nami cisza.

Brunetka, marszcząc czoło wpatrywała się we mnie i nie ukrywała wcale, że płacze.
Obserwowałyśmy się wzajemnie.

— Wiesz, nasuwa mi się na myśli takie jedno wspomnienie. Z twoim tatą — zaczęła po dłuższej chwili moja przyjaciółka. — Pamiętam, że lubił to powtarzać szczególnie wtedy, gdy chciałaś się poddać, bądź rezygnowałaś.

— Dostajesz od losu tyle ile jesteś w stanie znieść — wyrecytowałam, wchodząc jej w słowo.

— Ani więcej, ani mniej — potwierdziła, potakując ruchem głowy.

— O szczęście trzeba walczyć. I wiem, że ci się uda. I obiecuję, że jeszcze skopię dupe twojemu mężowi, bo obiecał mi, że nie będzie idiotą.

Prychnęłam, słysząc te słowa, ale przy okazji, jakoś tak uśmiech pojawił się na moich ustach.

— Obiecuje, że nie będę o to zła.

— Świetnie. Chętnie bym z tobą dłużej porozmawiała, ale muszę...

— Leć. Kocham cię, pamiętaj.

— Ja ciebie mocniej, mała. Do zobaczenia, trzymaj się.

I nim zdołałam coś odpowiedzieć, rozłączyła się.

(...)

Dochodziła już dwudziesta trzecia. Sebastiana nadal nie było, a ja siedziałam owinięta w koc na jednym z foteli na balkonie i bezmyślnie wpatrywałam się w niebo, szukając gwiazd. Nadaremnie.
Moje myśli kłębiły się w mojej głowie, a wyrzuty sumienia nie dawały mi spokoju. Musiałam coś zrobić źle, ale nie potrafiłam dojść do tego, co. Ani kiedy. Chciałam dogadać się z mężem, ale wydawało mi się to równie realne, co dialog z kosmitą. Dzieliło nas zdanie, co do wszystkiego jeśli chodziło o jego stan zdrowia.

— Nie śpisz? — znajomy głos rozległ się tuż za mną, więc praktycznie podskoczyłam z wrażenia.

Nawet jeśli nie chciał, przestraszył mnie.

— Nie słyszałam jak wszedłeś — przyznałam cicho, przekręcając głowę, by na niego spojrzeć.

Guziki od koszuli miał rozpięte pod szyją, a krawat zwisał nieschludnie z jego kieszeni. Włosy miał zmierzwione, a wzrok udręczony jakby żałował, że jego decyzję mi się nie podobają, bądź mnie ranią.
Opatuliłam się ciaśniej kocem i przekręciłam głowę, zatrzymując spojrzenie na migających w oddali światłach.

— Musiałem ochłonąć — wyznał, decydując się na zajęcie drugiego fotela. — Nie chcę się z tobą kłócić.

— Więc zgódź się na leczenie — poprosiłam, obdarzając go pełnym prośby spojrzeniem.

Zależało mi na tym, by całą energię spożytkował na walkę z chorobą, nie ze mną.

— Nic nie rozumiesz.

— Może to nie ja mam glejaka w głowie, ale cierpię równie mocno, co ty — oznajmiłam pewnie.

Prowokował mnie, ale nie chciałam w ten sposób z nim rozmawiać.

— Leczenie nie ma sensu. Nie możesz zrozumieć, że chcę spędzić ostatnie miesiące bez chemii, lekarzy, szpitali i całego tego gówna? — spytał podirytowany.

— Nie wiesz tego. Nie możesz wiedzieć, czy to ci nie pomoże skoro nawet nie spróbowałeś — skomentowałam drżącym głosem.

Nie mogłam poddać się jego woli. Nie chciałam godzić się w taki sposób z losem.

— Umrę za kilka miesięcy, może tygodni. Powinnaś być wdzięczna losowi. Ułatwiło ci to wybór. Nikt nie będzie stał na przeszkodzie tobie i Nikosto — dodał z przekonaniem, a bezczelny uśmiech, który pojawił się na jego ustach zdawał się ze mnie jawnie kpić.

Zachłysnęłam się z wrażenia powietrzem.
I po chwili, ze świstem wypuściłam je z płuc, mrugając z niedowierzaniem oczami.

— Chyba się przesłyszałam — wymamrotałam z trudem, zaciskając palce na materiale koca.

— Nie, skarbie, los bywa przewrotny. Cieszę się, że mnie poślubiłaś, ale sądzę że powinnaś ułożyć sobie życie z nim. On będzie żył, ja nie, to tyle — oświadczył ze stoickim spokojem.

Podniósł się i rzucił mi krótkie spojrzenie nim zdecydował się wrócić do środka.
Zacisnęłam powieki i zagryzłam dolną wargę tak mocno, że na języku poczułam metaliczny posmak krwi.
Prowokował mnie.
Robił to celowo.
I chociaż gotowało się we mnie, nie zrobiłam nic. Siedziałam w miejscu i gapiłam się w punkt przed sobą.
Był okrutny. Jego słowa takie były. I rozumiałam jego postawę, a raczej to, z jakiego powodu taki był, ale z drugiej strony, choroba go nie usprawiedliwiała.

Dłuższą chwilę siedziałam w bezruchu, analizując jego wypowiedź, nad którą najwyraźniej długo myślał. Dla niego brzmiało to jak prosty plan.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową i zerwałam się z miejsca, zrzucając z siebie koc.
Zamachnęłam się i wycelowałam zaciśniętą dłonią w ścianę.
I chociaż miało przynieść mi to ulgę, jedyne, co poczułam to piekący ból, rozchodzący się po mojej ręce.

— O kurwa! — wyrwało się spomiędzy moich warg.

Drugą dłonią objęłam tą bolącą i przycisnęłam ją do ciała, łudząc się, że to pomoże.
Uderzenie w worek, w rękawicach było dla mnie swoistą terapią, natomiast walenie w ścianę okazało się być głupotą.
Bolesną.
Weszłam do środka i zderzyłam się z twardym ciałem blondyna, który zmierzał na zewnątrz.
Syknęłam, czując kolejną falę bólu.
Mężczyzna automatycznie spojrzał na moją rękę.

— Samiro, co ty wyprawiasz? — zapytał zszokowany.

Sama również zerknęłam na dłoń i jęknęłam cicho, widząc zdarte do krwi kostki.

— To chyba nie twój interes skoro zrezygnowałeś z bycia moim mężem — wyrwało się mi.

Wyminęłam go i ruszyłam do kuchni, by wyciągnąć jakieś mrożonki. Blondyn mnie w tym wyręczył, a nawet przyłożył worek z brokułami do bolącego miejsca.
Syknęłam, mając wrażenie, że i zimno szczypie w moją skórę, ale po pierwszym szoku, przyszła nieznaczna ulga.

— To moja decyzja. Nie chcę chemioterapii. Nie chcę tego gówna w moim życiu tylko po to, by przedłużać moje męki. Nazwij mnie egoistą, proszę bardzo, ale chcę po prostu pożyć te ostatnie miesiące. Żyć. Nie egzystować — powiedział pewnie, wpatrując się we mnie.

Zagryzł swoją dolną wargę i przeczesał palcami swoje włosy.

— Przeżyjesz to. Przetrwamy to. I będziemy mogli żyć razem — odparłam nieco wyższym, praktycznie piskliwym tonem jakbym miała zaraz stracić nad sobą panowanie.

— Wprawdzie jesteś moją żoną, ale nadal jestem wolnym człowiekiem. Mam własne zdanie i wolną wolę — przyznał, wzruszając ramionami jakby rozmawiał ze mną o czymś zupełnie nieistotnym.

— Czy ty się słyszysz?! — rzuciłam mrożonki do zlewu i wyrzuciłam ze złością dłonie do góry.

On oszalał.

— W zdrowiu i chorobie, pamiętasz? — spytałam z wyrzutem, nie potrafiąc ukryć tego jak bardzo bolały mnie jego słowa.

— Dopóki śmierć nas nie rozłączy — dodał na przekór, a po jego słowach nastała między nami grobowa cisza.

Uniosłam głowę i wpatrywałam się w niego z rozchylonymi wargami, łapczywie łapiąc oddech.

— Nie wygrasz z tym, Samiro. Pora się z tym pogodzić. Ja już to zrobiłem. Teraz twoja kolej — dorzucił po dłuższej chwili i tak jakby nigdy nic wyszedł z kuchni, a zaraz po jego zniknięciu za progiem, rozbiłam talerz na ścianie.

Dupek.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro