Chapter 31.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„Nigdzie się nie spiesz, spieszy się czas.
Na pewno jeszcze, dopadnie nas."

10 listopada 2017


― Sądzę, że powinnaś już iść, siedzisz tutaj dłużej jak ja ― usłyszałam głos Sebastiana, więc podniosłam głowę i zatrzymałam wzrok moich błękitnych oczu na jego przystojnej twarzy.

Wygięłam leniwie prawy kącik ust do góry i pokręciłam głową.

― Sądzę, że muszę skończyć przeglądać te papiery i udawać, że zrozumiałam z nich cokolwiek ― odparłam, wzruszając obojętnie ramionami i odłożyłam jedną z kartek na bok, na kupkę, którą tworzyłam od dobrych czterdziestu minut.

Wyprostowałam się, przy okazji spuszczając jedną ze stóp na podłogę i wsunęłam ją do mojej szpilki, którą zdjęłam, gdy przybierałam inną pozycję siedzenia.

― Nie wygłupiaj się, idź do domu, jest późno. Ja mam tylko do podpisania trochę umów, krótką rozmowę z panem Malinowskim i również wrócę, nie ma sensu byś i ty tu siedziała ― wyjaśnił z uśmiechem blondyn.

Podniósł się ze swojego fotela i podszedł do mnie, wyciągając w moim kierunku dłoń.
Złapałam ją i pozwoliłam mu przyciągnąć się do siebie, niemalże potykają się bosą stopą o własny but.
Zaśmiałam się cicho.

― Chcesz się mnie pozbyć?

― W żadnym wypadku, ale chętnie wrócę do domu, w którym będzie czekała na mnie żona ― odpowiedział, poszerzając swój uśmiech i znacząco poruszył swoimi brwiami.

― W porządku ― poddałam się i nie zaczęłam nawet na dobre tej dyskusji, czego nauczyłam się w ostatnich tygodniach.

Nie mieliśmy zbyt wiele czasu i nie chciałam go marnować na zbędne potyczki słowne.

― Tak po prostu? ― spytał, nie potrafiąc ukryć swojego zaskoczenia.

Oparł dłonie na moich biodrach i uśmiechnął się szeroko, z zadowoleniem.

― Tak, zrobię jakąś kolację ― oznajmiłam, opierając dłonie na jego torsie i wspięłam się na palce, by musnąć wargami jego usta.

On wykorzystał okazję i oparł dłoń na tyle mojej głowy, dociskając mnie do siebie i przedłużając pocałunek.

― Super, do zobaczenia za dwie godziny, weź samochód, ja wrócę taksówką ― dodał, odchylając się nieco i sięgnął do kieszeni, by oddać mi kluczyki.

Uśmiechnęłam się kręcąc w ramach zaprzeczenia głową.

― Nie, mam trochę czasu, wezmę taksówkę ― postanowiłam, odwzajemniając jego uśmiech i ostatni raz cmoknęłam jego usta, by móc odsunąć się już na dobre.

Zebrałam swoje rzeczy, czując jego baczny wzrok na sobie, a po chwili usłyszałam, że nawet zamawia mi taksówkę. Rzuciłam mu spojrzenie poprzez ramię i spakowałam wszystko. Ubrałam drugiego buta, wiedząc, że bez nich nie mogę wyjść i złapałam w dłoń płaszcz, który wisiał na wieszaku. Oczywiście, Sebastian pomógł mi go ubrać.

― Taksówka będzie za kilka minut.

― Akurat wyjdę z budynku, do później.

― Pa ― otworzył jeszcze przede mną drzwi, mrugając do mnie okiem, więc posłałam mu ostatni uśmiech i skierowałam się w stronę windy.

Dni mijały naprawdę szybko, dlatego też bez większych problemów przyswajałam tajniki pracy mojego męża. Poznawałam nie tylko jego klientów, ale i pracowników, którzy również zdawali się przyzwyczaić do mojej obecności w biurze.

― Koniec na dzisiaj? ― zapytała brunetka, która pojawiła się obok mnie.

Była wysoką i szczupłą pięknością o orientalnej urodzie i odbywała staż w firmie Seby.

― Dla mnie, szef nadal jest u siebie ― odpowiedziałam z uśmiechem. ― Uciekam, miłego weekendu, pa ― machnęłam dłonią w jej kierunku i wsunęłam się do windy, w której było już kilka osób.

(...)

Tkwiłam w kuchni. W tle rozlegała się przyjemna, spokojna muzyka, która sączyła się z głośników wieży. W dłoni dzierżyłam kieliszek wina i pochylałam się nad blatem, na którym trzymałam tablet. Szukałam pomysłu na kolację, zwłaszcza że nie byłam żadnym kulinarnym mistrzem.
Upiłam ostrożnie łyk alkoholu i przesunęłam palcem po ekranie, zastanawiając się, czy naprawdę byłam tak niezdecydowana, czy może niezainteresowana żadnym przepisem.

Słysząc dźwięk komórki wyjęłam ją z tylnej kieszeni jeansów i spojrzałam na ekran.
Odebrałam.

― Tak?

― Nie bądź zła, wyskoczyło mi nieplanowane spotkanie, będę później, dużo później ― wyjaśnił pospiesznie blondyn jakby naprawdę musiał się tak tłumaczyć.

Oczywiście, martwiłam się o niego, ale obiecałam mu nie histeryzować, więc tego się trzymałam. Nawet jeśli niepokój o niego nasilał się u mnie z każdym kolejnym dniem.
Nie potrafiłam nad tym zapanować. Miałam wrażenie, że każda z chwil może być ostatnią. I tak w istocie było. Jasnowłosy przyjmował leki, ale na tym kończyło się jego leczenie. Zapobiegał objawom na tyle ile mógł, ale nie oznaczało to, że glejak znikał.

― W porządku, zjem kolację sama ― westchnęłam cicho i wyprostowałam się, przy okazji gasząc ekran tabletu.

Jednak nie był mi potrzebny żaden przepis.

― Przepraszam.

― Nic nie szkodzi, do zobaczenia ― odparłam, ignorując poczucie zawodu, które zaczęło kiełkować gdzieś wewnątrz mnie.

Rozłączyłam się i odstawiłam komórkę na blat kuchenny.
Dochodziła dopiero dziewiętnasta, więc mogłam gdzieś jeszcze wyjść, ale średnio miałam na to ochotę. Mimo to wzięłam z powrotem telefon i odnalazłam numer Chrysandera.

― Cześć, maleńka! ― odebrał po kilku sygnałach, a jego wesoły ton sprawił, że blady uśmiech pojawił się na moich wargach.

― Coś ty taki szczęśliwy? ― spytałam kąśliwie.

Zabrałam kieliszek i skierowałam się do salonu, by tam usiąść w fotelu.

― Powiedzmy, że coś się dzieje. Już wkrótce ci wyjaśnię.

― Ale, o co chodzi? ― podchwyciłam wątek, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej jak to.

― Twoja teczka na rodzinę Ferro. Przydaje się, opowiem ci jak wszystko wypali, aczkolwiek już nieco namieszaliśmy w ich planach.

― Twierdzisz, że mogę być z siebie dumna?

― Jak cholera.

― Świetnie, chociaż dzwonię z inną sprawą ― uśmiechnęłam się sama do siebie i upiłam spory łyk alkoholu.

― Mów.

― Jutro, o piętnastej, obiad, u nas ― wyliczałam, wiedząc, że potrzebuję trochę normalności.

A dokładnie tak wyobrażałam sobie bycie rodziną. Spotkania, wspólne posiłki.

― Rodzice będą? ― zapytał nieco poważniej.

― Tak. Rodzinne spotkanie. Rodzice Sebastiana przylatują. Co ty na to, by dołączyć?

― Jestem za. I nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem, ale bardzo mi przykro, że nie wyszło ci z Adrienem ― przyznał spokojnie, a ja zakrztusiłam się winem, które popijałam.

Faktycznie, coś takiego, z jego ust brzmiało nieprawdopodobnie.

― Nie lubisz Sebastiana? ― wiedziałam, że nie zdołałam ukryć zaskoczenia, ale naprawdę ciężko było zapanować nad tak naturalną reakcją.

― Nie o to chodzi. Zmieniłaś się. Momentami tęsknię za dziewczyną, którą byłaś w Asyżu ― westchnął cicho. ― Teraz zdajesz się dźwigać na barkach cały świat. To wszystko. Wtedy odnosiłem wrażenie, że Adrien odbiera ci chociaż jego część.

― Dlaczego mi to mówisz?

― Sam nie wiem, może liczę na twoje szczęście?

― Jestem szczęśliwa.

― Powtarzanie w kółko jednego kłamstwa nie sprawi, że stanie się ono prawdą ― skomentował i byłam niemalże pewna, że właśnie wywrócił oczami.

Prychnęłam cicho.

― Piłeś coś?

― Zamierzam dopiero. Przemyśl to. Do usłyszenia, aniołku ― jego śmiech rozległ się w słuchawce, a zaraz potem sygnał zakończonego połączenia.

Jęknęłam cicho i opróżniłam zawartość kieliszka w jednym, sporym łyku.
Zdecydowanie i ja potrzebowałam się napić.
Odstawiłam kieliszek i udałam się z powrotem do kuchni. Wyjęłam z lodówki butelkę z alkoholem. Od zawsze preferowałam schłodzone wino. I broń Boże, nie wytrawne. Ograniczałam cukier w całym moim życiu, oczywiście, ale nie słodkie wino, jak dla mnie nie miało żadnego smaku. A przynajmniej nie płynęła z jego picia jakakolwiek nawet przyjemność.

Znów usiadłam w fotelu i nalałam trunku do kieliszka. Oparłam głowę na oparciu, odchylając ją w tył i przymknęłam powieki, powoli oddychając.
Nie chciałam znów analizować tylko po to, by się dręczyć.
Chociaż również wiedziałam jak ważny był dla mnie Nikosto, to Wagnera poślubiłam i nie miałam najmniejszego prawa myśleć o brunecie, w żaden, niewłaściwy sposób.

Był moją przeszłością.
Sebastian teraźniejszością.

I liczyłam na to, że i przyszłość mogłam wiązać z Wagnerem, chociaż aktualnie niczego pewna być nie mogłam.
Słowa brata huczały mi w głowie, ale nie chciałam, by wątpliwości odżywały we mnie.

Otworzyłam oczy, upiłam spory łyk wina i westchnęłam ciężko.
Zatrzymałam wzrok na naszej wspólnej fotografii i wpatrywałam się w nią dłuższy moment, powoli sącząc alkohol.
Czas upływał.
A ja po prostu piłam, łudząc się, że wraz ze stanem upojenia pojawi się znany mi spokój.
Niestety, nawet po trzecim kieliszku nie było lepiej.
Może tylko pojawiło się poczucie lekkości i takiej beztroski, które i tak zakłócał strach o to, czy jakiekolwiek jutro istniało dla Bastka.

Zdawałam sobie sprawę, że umierał.
Z dnia na dzień.
I najgorsza w tej świadomości była bezsilność, ponieważ nie mogłam zrobić nic. Absolutnie nic.
Nie chciał się leczyć, a na świecie nie istniał sposób na wygranie z chorobą, bez walki.
Chrysander sprawił, że czarne myśli powróciły, więc podniosłam się z fotela i skierowałam się do sypialni. Tam odnalazłam jakieś szorty i sportowy stanik. Dobrałam sportowe buty zaraz po tym jak się przebrałam. Nigdy nie ćwiczyłam po alkoholu, ale zawsze musiał być ten pierwszy raz.

Z lodówki wyjęłam butelkę wody i skierowałam się do pokoju, w którym architekt, na życzenie mojego męża stworzył mini siłownię.

Oczywiście, podnoszenie ciężarów, czy podciąganie mnie nie cieszyło, ale bieżnia zdawała się być dobrą opcją.
Włączyłam muzykę na odtwarzaczu, decydując się na jakiś gniewny, mocny rap i rozpoczęłam rozgrzewkę, obserwując swoje odbicie w lustrze.

Moje niebieskie oczy miały intensywną, ciemną barwę, w dodatku świeciły się, a i róż na policzkach nie był spowodowany doborem koloru kosmetyku, a moim stanem.
Kok, który rano był perfekcyjny rozleciał się i wychodziły z niego niesforne kosmyki.
Wszystko zdawało się być już nie tak.

Po krótkiej rozgrzewce weszłam na bieżnię i wybrałam odpowiedni program.
Zaczęłam powoli, właściwie od truchtu, starając się skupić na kontroli oddechu.
Wysiłek fizyczny zawsze dawał mi pewien spokój, czy odczucie, że wszystko jest na dobrej drodze. A nawet jeśli nie, to oczyszczało mój umysł na tyle, że nie myślałam o niepotrzebnych rzeczach. Łatwiej było się skupić.

Zerkałam raz za razem, spoglądając na odległość, którą pokonałam, wiedząc, że to jeszcze nie pora na zmianę tempa.
Mój mąż miał rację. To była jego decyzja, nie mogłam zmuszać go do tego, by wybierał zgodnie z moimi odczuciami, czy chęciami. To było jego życie. I jego wybór.
I chociaż bolało jak diabli, miał rację.
Przerażało mnie to, ale wymuszanie na nim, z powodu obaw, czy strachu, czegokolwiek nie było fair.
Chciałam, naprawdę chciałam, by walczył, ale skoro nie był na to gotowy, albo nie chciał działać w ten sposób, musiałam to uszanować.

Każda chora osoba, która podejmuje decyzję, by się nie leczyć, bądź odpuścić, wcale nie była tchórzem.
Odwagą było wybrać śmierć już na początku.
Może było to łatwiejsze, może trudniejsze, ciężko było mi to ocenić, ponieważ punktów widzenia było tak wiele jak ludzi.
Wzięłam głębszy oddech, czując jak serce zaczyna łomotać w mojej klatce piersiowej.
Ciężej przychodziło mi złapanie oddechu, a na wyświetlaczu widniała informacja, że pokonałam coś koło kilometra.
Prędkość zwiększałam stopniowo.
I chociaż miałam ochotę płakać, krzyczeć, doceniałam to, że potrafiłam nad tym zapanować.
Nie zgadzałam się z jego decyzją, ale szanowałam ją.

Nie byłam na niego zła, chociaż wściekłość rozsadzała mnie od środka.
Na los.
Na niesprawiedliwość.
Na bezsilność.
Wybrałam kolejny, szybszy program i przyspieszyłam już na dobre, skupiając się już tylko na przebieraniu nogami.
Nie byłam pewna, czy kropelki, które spadały z moich policzków były potem, czy łzami, ale nie obchodziło mnie to.
Jeśli musiałam płakać, nie chciałam sobie tego odmawiać.
Czas mijał.
Odległość się zwiększała.
A moja siła znikała.

― Samiro? ― głos Sebastiana rozległ się jakby w oddali, więc zignorowałam go, chociaż i tak wyłączyłam program na bieżni, wiedząc, że czeka mnie jeszcze dziesięć minut wolnego truchtu.

Typowe funkcje w tym urządzeniu.
Przymknęłam na moment powieki, skupiając się na normowaniu oddechu.

― Samiro? ― powtórzył blondyn, tym razem otwierając drzwi prowadzące na siłownie, więc przekręciłam głowę, by rzucić mu krótkie spojrzenie.

Zmarszczył brwi i rozchylił wargi jakby nie był pewien jak zareagować.
Nie rozumiałam, skąd u niego takie zachowanie, więc zdecydowałam się spojrzeć w kierunku lustra.
A więc, płakałam.
Łzy wyznaczyły sobie ścieżkę wzdłuż mojej twarzy, a kropelki potu idealnie współgrały z nimi, tworząc wzorek od mojego czoła, aż do karku.
Zeskoczyłam z bieżni i wpadłam wprost w ramiona mężczyzny, który w kilku, szybkich krokach dopadł do mnie. Przytrzymał mnie za przedramiona.

Odchrząknęłam, chcąc odzyskać panowanie nad głosem i pokręciłam lekko głową, odpowiadając przecząco na jego nieme pytanie.

― Przepraszam ― powiedział cicho, lokując jedną z dłoni na moim policzku, więc uniosłam sceptycznie brwi.

Nie wiedziałam, o co chodziło?

― Ja tylko ćwiczyłam ― odparłam głupio, zdając sobie sprawę, że prezentuję się jak obraz nędzy i rozpaczy.

― Przemyślałem to, byłem tak wielkim idiotą, przepraszam ― powtórzył po raz kolejny przeprosiny, więc przechyliłam głowę i uważnie mu się przyjrzałam.

― O czym ty mówisz?

― Rozmawiałem z Luizą, od poniedziałku zaczynam chemioterapię. Będę walczył. Dla ciebie. Dla nas. Nie poddam się. Startujemy za kilka dni ― oświadczył, a ja z wrażenia zamrugałam gwałtownie powiekami, nie wierząc w to, czy naprawdę to powiedział.

― Uszczypnij mnie ― wymamrotałam wolno.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro