Chapter 34.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„Wszystko, co teraz powinnaś zrobić to zamknąć oczy. I po prostu wyciągnij do mnie swoją dłoń, dotknij mnie, obejmij mocno i nigdy nie pozwól mi odejść."

27 listopada 2017 

Poniedziałki zawsze kojarzyły się z kiepskim początkiem, właściwie większość ludzi nienawidziła tego dnia. I ja, siedząc w krześle, w gabinecie należącym jeszcze niedawno do mojego zmarłego męża, musiałam przyznać, że poniedziałek był równie okrutnym końcem. Niezależnie od sytuacji, poniedziałek sprawiał, że cały optymizm i wiara znikały.
Los ze mnie drwił.
Kolejny raz odbierał mi osobę, bez której nie wyobrażałam sobie życia. Zdawało mi się, że i Sebastian powinien być nieśmiertelny, że skoro odebrano mi już tatę, wyczerpałam mój limit bólu na jedno życie.

Myliłam się.
I dowiadywałam się tego w niesamowicie bolesny i niszczący sposób.
Siedziałam w jego fotelu, z naszą ślubną fotografią w ręku i wpatrywałam się w nią, chociaż moje myśli były w zupełnie innym miejscu.

Czułam się winna.
Wolna i winna.
Wiedziałam, że decyzja, którą podjęłam była słuszna w całym swoim skomplikowanym rozumieniu, a jednocześnie odczuwałam ogromne poczucie winy.
Kimże ja byłam, by podejmować takie decyzje?

Wyłączyłam respirator i klikając w jeden, zwyczajny, niepozorny przycisk, odebrałam życie własnemu mężowi.
Z drugiej strony, oficjalnie, z medycznego punktu widzenia i tak był martwy.

Chociaż ja, patrząc na to, że jego klatka piersiowa się unosiła, miałam wrażenie, że to stek bzdur. Wymysł, fanaberia nieczułych na nic lekarzy.

— Mira — do pomieszczenia wszedł Chrysander, zwracając tym samym na siebie mogą uwagę.

Rzuciłam mu pytające spojrzenie i odstawiłam ramkę na blat biurka, prostując się w fotelu.

— Tak? — spytałam cicho.

Miałam pełną świadomość, że mój ból pustoszył nie tylko moją duszę. Ranił moich bliskich.

— Powinniśmy już jechać — oznajmił, posyłając mi blady, pełen współczucia uśmiech.

Jakby miał pewność, czego się po mnie spodziewać.
Ostatnim takim razem, również on był ze mną. Wspierał mnie. Pomagał mi we wszystkim. Doceniałam to, chociaż wiele szczegółów ustalił pan Wagner, chcąc w odpowiedni sposób pożegnać syna.
Mieliśmy na to za mało czasu.
Nikt nie powinien umierać, mając ledwo dwadzieścia dziewięć lat. Nikt. Nigdy.
Ale los bywał przewrotny, raz dawał, raz zabierał i zdawał się być loterią, w której trzeba było liczyć na wyjątkowe szczęście.

Westchnęłam ciężko i podniosłam się z miejsca, poprawiając materiał czarnej, opinającej moje ciało sukienki. Dłonie drżały mi tak bardzo, że wykonanie nawet minimalnego makijażu zdawało się być nierealne.
W dodatku, odnosiłam wrażenie, że każdy wpatruje się we mnie z podejrzliwością, zastanawiając się kiedy nastąpi mój moment wybuchu, załamania się.

Byłam spokojna, nad wyraz opanowana i jedyne, co mogłam przyznać, że wraz ze śmiercią Bastka przyszła do mnie pustka.
Ogarnęła wszystko.
Moje uczucia.
Moje myśli.
Nie panowałam nad tym.
Zdawałam się być po prostu pusta. Wyprana z wszelkich odczuć, czegokolwiek.

Nieobecnym wzrokiem patrzyłam na ludzi, przyjmowałam ich kondolencje i nie płakałam.
Zachowanie z momentu, w którym umarł mój tata, zniknęło. Nie umiałam rozpaczać, ponieważ wiedziałam jak bezcelowe to było.
Nie przynosiło ulgi. Żadna łza nie była w stanie oddać mi tego, co utraciłam.
Sebastian nie żył.
Histerie, krzyki, lamenty, czy wyrzuty były bezsensowne.

Nie żył.
Umarł.
Odszedł.
Bezpowrotnie.

— Mircia, wiesz, że możesz — zaczął Sander, ale uniosłam dłoń w geście uciszenia go.

Nie chciałam jego dobrych rad. Nie chciałam niczego prócz świętego spokoju.

— Miejmy to za sobą — poprosiłam cicho, zaciskając na moment powieki, chcąc skupić rozbiegane myśli.

Pogrzeb miał być momentem ostatniego pożegnania. Wiedziałam o tym, ale byłam również przekonana, że ja ten czas miałam za sobą.
Pożegnałam go i pozwoliłam mu odejść jeszcze w szpitalu, gdy jego serce biło.
Zrobiłam wszystko, co mogłam.
Nic mniej. Nic więcej.
Wszystko, co leżało w mojej mocy.

Blondyn pokiwał głową i złapał moją rękę, zaciskając na niej palce jakby chciał oddać mi trochę swojej siły, dokładnie tak jakby wiedział, że niewiele brakuje bym się rozleciała w drobny mak.
Byłam jedną, wielką, niestabilną składnią żalu, bólu, rozpaczy i pustki.

❌❌❌

Każdy, dosłownie każdy liczył na to, że wyjdę na środek kościoła i coś powiem. Że to ja, jako jego żona, zdecyduję się wygłosić mowę pożegnalną.
Wiedziałam, że Sebastian zasługiwał na to jak nikt inny i nie potrafiłam się na to zdobyć.
Pozwoliłam, by jego ojciec, z całym opanowaniem wyrzucił z siebie bolesne słowa i nie reagowałam.
Nie umiałam.
Wpatrywałam się w urnę, wiedząc, że jego ostatnia wola została spełniona.
Spalono jego ciało.

Tkwiłam w ławce, nieobecnym wzrokiem patrzyłam na naczynie z jego prochami i nie czułam nic.
Odeszło ode mnie wszystko.
Matka mojego zmarłego męża szlochała w ławce obok mnie. Część jego rodziny, zwłaszcza ta damska, również. Moi znajomi, a nawet Emilia, która była tuż obok i ściskała kurczowo moją dłoń, miała ślady łez na policzkach.
Ja nie.

Nie potrafiłam wykrzesać z siebie nic. Zupełnie. Towarzyszyła mi niesamowita pustka.
Śmierć Sebastiana pozbawiła mnie wszystkiego.
I patrząc na skalę zysków i strat, powinnam żałować. A mimo to byłam wdzięczna losowi, że postawił go na mojej drodze.
Dał mi bardzo wiele.
Pokazał mi całe mnóstwo emocji.
Ofiarował mi miliardy wspomnień.
I połączył to z bólem straty i opuszczenia.
I niezaprzeczalnie, mimo to było warto.

❌❌❌

Kilka godzin później, akurat gdy już nawet rodzice Sebastiana opuścili cmentarz, stałam przed miejscem, gdzie został pochowany mój mąż i wpatrywałam się w płytę, w której wyryto jego dane.

„I śmierć tak punktualna, że zawsze nie w porę."

Epitafium na jego nagrobku oddawało wszystko. W dodatku, było jedyną rzeczą, którą wybrałam sama, samodzielnie, bez konsultacji z kimkolwiek. Obserwowałam zbitek tych liter i mrugałam pospiesznie powiekami, czując, że łzy, w jakiś sposób na nowo chciały wydostać się z moich oczu.
Oparłam dłoń na płycie i przesunęłam palcami wzdłuż napisu.

— Sebastian... — wyszeptałam cicho, z bólem, niemalże bezgłośnie, z trudem przełykając ślinę, która tworzyła gulę w moim gardle i utrudniała mi normalne oddychanie. — Sebastian — powtórzyłam i przymknęłam powieki, zaciskając usta w wąską linię.

Mimo wszystko bolało jak diabli. Nawet jeśli pustka wypełniała mnie do granic, ból zagnieździł się we mnie na stałe.

— Miałam cię dzisiaj pożegnać, ale... nie robię tego. Zostajesz ze mną. W moim sercu, w moich wspomnieniach, będziesz nadal obecny, obiecuję. Wiem, że będziesz na mnie czekał, gdzieś tam, gdziekolwiek... więc, do zobaczenia, kochanie, kocham cię i pamiętaj... czekaj na mnie — dodałam po chwili, nie do końca składnie.

Opuściłam czoło i poczułam jak czyjaś dłoń ląduje na moim ramieniu.
Palce intruza zacisnęły się na nim, a po chwili, ten ktoś zmusił mnie do wykonania ruchu i zostałam uwięziona w mocnym uścisku.

Znajomy, odurzający zapach uderzył w moje nozdrza, więc z niedowierzaniem uniosłam głowę, by móc spojrzeć w zielone oczy, które zdawały się oddawać i odbijać cały mój ból.
Pozwoliłam mu na to, by mnie przytulił i sama zacisnęłam ramiona wokół jego pasa.
Nie było to właściwe, a nawet był ostatnią osobą, która powinna tu ze mną być.

A mimo to, nie znajdowałam słów, które mogłyby go stąd wygonić.
W jakiś chory sposób, jego obecność dawała mi nadzieję.

— Kocham go — wymamrotałam bez sensu i pociągnęłam nosem, czując, że wszelkie moje bariery i tamy opanowania po prostu puszczają.

Łzy wypłynęły z moich oczu, a ja nie umiałam tego kontrolować.

— Wiem, malutka, wiem, wypłacz to, wyrzuć to, masz do tego prawo — odparł spokojnie, gładząc dłonią tył mojej głowy.

— To nie ma sensu, rozumiesz? On miał żyć, to miało wyglądać inaczej, on miał tu być. Obiecałam mu, że go nie zostawię. Tak bardzo skupiłam się na tym, by udowodnić mu, że go nie opuszczę, że to on zostawił mnie. Zakpił ze mnie. Rozumiesz? — spytałam retorycznie, nie oczekując w ramach odpowiedzi niczego.

Chowałam twarz na jego torsie i łkałam.

— Wiem i gdybym mógł, zamieniłbym się z nim — przyznał brunet, decydując się na odsunięcie mnie od siebie na odległość ramion. — I dlatego też, wiem, co planujesz. I to jest w porządku. Masz prawo do własnej żałoby, do własnego sposobu, by sobie z tym poradzić, tak samo jak każdy inny, Samiro.

— Co?

— Znikniesz. Każdy, kto zna cię chociaż trochę wie, że znikniesz. I obiecuję ci, że zajmiemy się wszystkim. I będziemy czekać. Nie będziemy naciskać, ponieważ Sebastian był wyjątkowym człowiekiem. Nie doceniałem go, wielokrotnie, ale udowodnił, że zasługuję na twoją miłość bardziej jak ktokolwiek. Więc rozumiem, że musisz sobie z tym poradzić, że to równie trudne, co utrata ojca. Oboje byli równie wspaniali, ale Samiro... poradzisz sobie. Pamiętaj, że dostajesz od losu dokładnie tyle ile jesteś w stanie znieść — dodał na koniec słowa, które zwykł wymawiać mój tata, więc rozkleiłam się na dobre.

Wtuliłam się w jego ciało, pozwalałam mu na to, by mnie tulił i płakałam.
Ponieważ miał cholerną rację.
Chciałam uciec. Jak najdalej.
Od wspomnień. Od bólu. Od ludzi. Od miejsc. Od życia.

❌❌❌

— Mira, powinnaś już wrócić, jest zimno — usłyszałam głos Chrysandera, więc przekręciłam głowę w bok i napotkałam jego pełne troski spojrzenie.

Z Adrienem staliśmy ramię w ramie, przy ścianie, w której złożona została urna i milczeliśmy już dłuższy moment.
Moje otępienie powróciło.
Pustka zajęła swoje miejsce.
Cisza dzieliła nas.
Historia lubiła się powtarzać, chociaż teraz, mój zapobiegliwy brat miał ze sobą mój ogromny szal. Zarzucił go na moje ramiona i objął mnie, dociskając mnie do swojego boku, chcąc oddać mi nieco ciepła.

Pokręciłam z niedowierzaniem głową. Nie chciałam się z tym zgodzić, chociaż musiałam przyznać, że chłód dawał mi się już we znaki.
Drżałam. I nie był to tylko wynik bólu, ale i przemarznięcia.
Jęknęłam cicho i spojrzałam po raz ostatni na zbitek liter, które tworzyły imię i nazwisko mojego męża.

— Mieliśmy za mało czasu — przyznałam bardzo cicho.

I chociaż nie do końca zrozumiale, wiedziałam, że mężczyźni zrozumieli mój przekaz.
Przytaknęli mi ruchem głowy.

— Zaopiekuj się nią, na mnie pora. Trzymaj się, Sam, dasz radę. I pamiętaj, w każdej porze, jestem dla ciebie — oznajmił pewnie Adrien i sięgnął po moją dłoń.

Uścisnął ją nieznacznie, posłał mi blady uśmiech i oddalił się, rzucając porozumiewawcze spojrzenie mojemu bratu.
Moja pierwsza, prawdziwa miłość była przy mnie i chciała pomóc mi pogodzić się ze śmiercią aktualnej miłość.
Abstrakcyjnie.

— Chciałbym móc ci ulżyć. Chciałbym powiedzieć coś, co miałoby sens, bądź dało ci jakąkolwiek nadzieję, ale nie umiem. Jestem w tym beznadziejny — przyznał jasnowłosy i westchnął ciężko. — Ale pamiętaj, jestem tutaj. Nie powiedziałem ci ostatnio wielu rzeczy, ponieważ sądziłem, że są oczywiste, ale ostatnie wydarzenia udowodniły mi, że nie ma nic pewnego. Przepraszam — dodał i ucałował moją skroń.

Uniosłam głowę, by na niego spojrzeć. Nie do końca rozumiałam jego przemowę.

— Chodzi mi o to, że... cholera. Gdy umarł twój tata, to Sebastian znalazł złoty środek na twój ból. Na twoją stratę i cały ten syf. Nie wiem jak, cholera, naprawdę nie wiem... ale chciałbym być... kurwa — jęknął z rezygnacją mój brat i docisnął mnie do siebie mocniej. — To niesprawiedliwe, że musisz tak wiele znosić. Samira, cholera... Co mam ci powiedzieć? Co robił Sebastian? Jak zrobił to wszystko? Powiedz mi, daj mi wskazówki, bo ja nie zdążyłem zapytać o to jego. Jak ci pomóc? Jak być tym, kogo właśnie potrzebujesz? — zapytał z bólem słyszalnym w jego głosie.

Zagryzłam dolną wargę pomiędzy zębami i spuściłam wzrok, zatrzymując go na czubkach moich butów.
Zadrżałam.

— Był — wyszeptałam cicho — po prostu był — dorzuciłam nieco głośniej, orientując się, że to właśnie o to chodziło.

O obecność. O możliwość wypłakania się, czy też wyrzucenia z siebie tego. Bez nacisku, bez oczekiwań. Obecność.

— To ma sporo sensu — przytaknął blondyn po dłuższej chwili milczenia.

Spojrzałam na niego i pokiwałam głową w ramach potwierdzenia tej tezy.

—Więc pamiętaj, że jestem. Zamierzam być. Pamiętaj, proszę, ponieważ nie jestem tobą, maleńka i nie przeżyłbym gdyby to tobie coś się stało. Więc w całym moim egoizmie, właśnie proszę cię o to byś o tym pamiętała. I obiecaj mi, że nic ci się nie stanie, obiecaj mi, ponieważ naprawdę nie jestem gotowy na to, by stracić tak wiele jak ty. Kocham cię, tak bardzo mocno, że nie wyobrażam sobie, że mogłoby cię nie być. Więc, obiecaj, że będziesz. Po prostu będziesz, obiecaj! — dodał z naciskiem blondyn i rzucił mi błagalne spojrzenie.

W jego oczach szkliły się łzy, a ból był tak wyraźny, że aż mnie zatkało.

— Wiesz, że...

— Nie, kurwa, nie! Obiecaj! — zażądał, wchodząc mi w słowo, najpewniej wiedząc, co chcę powiedzieć.

— Będę, obiecuję, po prostu będę — przyrzekłam, wpatrując się w oczy brata.

Blondyn objął mnie i schował twarz w moim ramieniu, zaczynając płakać.
I wtedy do mnie dotarło.
Nie byłam sama.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro