Rozdział 9

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Powierzchowny dotyk jego ust był jak krople deszczu spadające na rozgrzaną od słońca twarz. Pocałunek, który zainicjowała, niósł ze sobą ukojenie, a jednocześnie rozbudzał ją po kilku latach bycia cieniem samej siebie.

Louis nie odsunął się, choć nie musiała na niego patrzeć, by wiedzieć, że jest cały spięty. Wątpiła, że kiedykolwiek doświadczył pocałunku i może dlatego odpowiedział swoimi ustami na jej w tak delikatny i nieśmiały sposób.

Gdy dotarło do niej, że nie wydarzy się między nimi nic więcej, powoli odsunęła się i spojrzała na niego. Zderzenie z rzeczywistością przypomniało jej noc poślubną. Może tym razem było po prostu dwa razy gorzej.

– Przepraszam – wyszeptała, wbijając wzrok w podłogę.

Co ona sobie myślała? Obecnie nie spodobałaby się żadnemu mężczyźnie. Ze swoją ziemistą cerą i zmatowiałymi włosami powinna się cieszyć, że Louis Moriarty w ogóle mógł na nią patrzeć. Jej policzki zapłonęły ze wstydu.

– To nie tak, Louiso.

Dostrzegła dłonie, które spoczęły na jej. Odważyła się unieść wzrok, napotykając oczy, w których ostatnio lubiła dopatrywać się rozbawienia czy pogody ducha.

– Nie spodziewałem się tego.

– W porządku, rozumiem. Po prostu... proszę to potraktować jako podziękowanie za przeniesienie mnie do rezydencji.

Wypuściła powietrze z ust. Wybrała najgorszą formę podziękowania ze wszystkich możliwych. Po głowie chodziło jej niezwłoczne zmienienie tematu na jakikolwiek, nawet o głupiej pogodzie.

– Pójdę się przebrać.

Wtedy przypomniała sobie, że przecież będzie miała problem z przejściem o własnych siłach. Mimo to i tak próbowała się podnieść. Chyba w jej przypadku upadek byłby najmniej upokarzającą częścią dnia.

– Louiso, proszę poczekaj.

Jego ciepłe dłonie ścisnęły jej. W spojrzeniu Louisa z pozoru krył się spokój, choć ona równie dobrze mogła wyglądać podobnie. Powierzchowna równowaga była przykrywką do mieszanki emocji, która chciała dać o sobie znać za wszelką cenę.

– Naprawdę schlebia mi ten pocałunek, zwłaszcza od takiej osobliwej kobiety jak ty.

Louisa zaśmiała się gorzko.

– Osobliwej? Naprawdę dobrze dobierasz słowa, by te nie miały w sobie tylko negatywnego wydźwięku.

– Na pewno nie jesteś kobietą, z którymi dotąd miałem styczność. Właściwie to jesteś pierwszą kobietą, z którą... znalazłem się w takiej bliskiej relacji.

Choć miała już męża, mogłaby właśnie powiedzieć to samo w kontekście mężczyzny. Z Charlesem Comptonem widziała się może z kilka razy przed ślubem i poza rozkojarzeniem oraz lekkim niepokojem, nie towarzyszyły je wtedy żadne inne odczucia.

Jednak z Louisem u boku tamto wspomnienie wydawało się odległe.

Uśmiechnęła się lekko rozbawiona.

– Przestań, Louisie. Jestem pewna, że kobiety na balach nawet się nie kryją z intencjami wobec ciebie.

–W przeciwieństwie do moich braci, rzadko kiedy uczestniczę w spotkaniach towarzyskich, więc nawet nie mogę odnieść się do twoich przypuszczeń.

Gdy jego kąciki ust powędrowały ku górze, miała nadzieję, że zażegnali chwilowy kryzys. Potem jednak puścił jej dłonie i tym razem dojrzała w nim napięcie, innego typu niż to, które ogarnęło ich przed chwilą.

– Dziś dużo się wydarzyło – zaczął. – Na czele z odkryciem chaty w lesie i twoją kontuzją...

– Rozumiem. Jesteś tu z polecenia brata, który zajmuje się tą całą konsultacją w sprawach kryminalnych, a ja sama chcę się dowiedzieć, co Charles miał na sumieniu. I masz rację, to nie jest czas i miejsce na takie zachowania z mojej strony. Mój pocałunek traktuj jako podziękowanie.

Ostatnie zdanie niepotrzebnie powtórzyła, bo to dodało tylko chaosu ich rozmowie. Język się jej plątał, ale musiała wypowiedzieć na głos wszystko to, co najpewniej on zamierzał. Może obrała taktykę obronną, by nie usłyszeć słów, które świadczyłyby o odrzuceniu, ale dzięki temu będzie spać lepiej. I tak miała problemy ze snem, więc po co nocami w jej myślach miałyby wybrzmiewać bolesne słowa padające z ust mężczyzny, którego polubiła?

Wydawało się, że zaskoczyła go swoją wypowiedzią pozbawioną składu. Lekko rozchylił usta, jakby chciał zaoponować, choć równie dobrze przez Louisę mogłaby przemawiać nadzieja.

*

– Naprawdę nie moglibyśmy tutaj wrócić jutro? Cholera, o tej porze idzie się zgubić! – burknął Moran.

– Czyżby weteran z Afganistanu bał się ciemności? – mruknął Albert.

– Nie tak mocno jak ty, Albercie, gdy w piwniczce zabraknie twojego ulubionego wińska.

Księżyc w pierwszej kwadrze przysłoniły chmury, więc do lasu przedostawał się tylko nikły blask gwiazd. Louis z Moranem szli na czele ich pięcioosobowej grupy, a światło lampy naftowej pomagało im w przeciskaniu się przez drzewa. Louis wyczuwał od pułkownika zapach piwa oraz papierosów. Podejrzewał, że Fred sprowadził go bezpośrednio z jednej z londyńskich knajp i zaproponował dalsze zbieranie informacji tylko dlatego, by nie musieć nasłuchiwać narzekań wyrwanego z biesiadnego nastroju Morana. William jednak zaangażował go w tę wyprawę i obecnie Fred zamykał ich pochód, trzymając się jak najdalej od pułkownika.

Albert odpowiadał na zaczepki Morana z charakterystycznym dla niego spokojem, jednak w każdej wypowiedzi, kryła się dość ostra szpilka. Pułkownik wymachiwał swoją lampą naftową coraz mocniej po każdej uwadze. William zdawał się wykorzystać tę sposobność i zrównał się z Louisem.

Louis nie pamiętał, by nie towarzyszyły mu pozytywne emocje, gdy miał okazję zamienić z Williamem kilka słów na osobności. Nawet jeśli tematem były kolejne plany wyciągnięcia na wierzch brudów arystokratów, zawsze odnajdywał w tych rozmowach cząstkę rozgrzewającą serce.

– Jesteś dziś nad wyraz milczący, Louisie. Wszystko w porządku?

Louis nie bez powodu cieszył się, że lampa rzucała niewiele światła na jego twarz. William znał go od urodzenia, a jego umiejętność odczytywania ludzi mogła tylko ułatwić dowiedzenie się, co działo się w umyśle młodszego brata. Louis nie powinien nawet się łudzić, że ukryłby przed Williamem to, co zadziało się po wróceniu z panią Compton do rezydencji.

Ciągle czuł dotyk jej ust na swoich. Rozmyślał o nim tak często, że zaczynał żałować, że nie odwzajemnił tego pocałunku. Ale nie mógłby tego zrobić, przecież William nie angażował go w znajomość z Louisą w celach matrymonialnych, mieli śledztwo do przeprowadzenia.

A mimo to Louis żałował.

– Pani Compton dziś wiele przeszła. Również z naszej winy.

Odpowiedź może i była wymijająca, ale zawierała w sobie prawdę.

– Racja – przyznał William. – Choć nie wydaje się osobą, która by odpuściła. Nie moglibyśmy jej odmówić dzisiejszej wyprawy, bo musi mieć wrażenie, że jest równie zaangażowana co my. Przynajmniej na tym etapie. Dobre relacje z nią to klucz.

„Dobre relacje", czy William go podpuszczał? Nawet jeśli rozgryzł Louisa, w naturze starszego brata nie leżało, by popychał młodszego do zwierzeń. Z pewnością oczekiwał, aż Louis sam rozpocznie ten temat.

– To tutaj. Już ją widać – oznajmił Moran.

Louis wypuścił powietrze z ust, gdy uwaga wszystkich powędrowała w stronę chaty. W panującym mroku otaczająca ją dziwna energia zdawała się przybierać na sile.

Długo nie mocowali się z drzwiami. Udało im się rozpracować zamek dość sprawnie, choć na początku żaden z nich nie pociągnął za klamkę. W powietrzu zawisło pytanie: co tam zastaną?

William wyszedł na przód i powoli otworzył drzwi, których zawiasy skrzypnęły. Ujrzeli korytarz z każdym schodkiem prowadzącym niżej, w głąb. Do nozdrzy Louisa dotarł zapach stęchniętego powietrza. Nikt z ich pięcioosobowej grupy się nie odzywał, ale jeden po drugim zaczęli wchodzić do środka.

– Fredzie, zostań na zewnątrz. Na wszelki wypadek – polecił William, a potem już bardziej pewnie ruszył przed siebie z latarnią w ręku.

Korytarz przesiąknął zapachem ziemi i pleśni. Louisowi wydawało się, że całe wnętrze jest w dość biednym stanie, dopóki nie natrafili na kolejne drzwi. Te wydawały się już solidniejsze, wbudowane w ścianę w solidnego kamienia. Moran zaczął siłować się z zamkiem.

– Wolałbym, żebyśmy nic nie znaleźli. Może sprawa Comptona zakończyła się wraz z jego śmiercią – przyznał Albert, strzepując pyłek ze swojego płaszcza.

– Fred nie znalazł żadnych informacji o zaginięciach ludzi ze slumsów, odkąd Compton zmarł. Wątpię jednak, by działał w pojedynkę, dlatego tu jesteśmy. – William intensywnie wpatrywał się w drzwi przed nimi. Jego pogoda ducha zniknęła.

– Jeśli Compton z kimś współpracował, ci musieli zachować ostrożność po jego śmierci. Może w ten sposób chcą, by plotki o polowaniach na ludzi zostały pogrzebane tak jak hrabia – dodał Louis.

William przytaknął, akurat gdy Moran uporał się z zamkiem. Wkroczyli do niewielkiego pomieszczenia, gdzie wilgoć i pleśń się nie przedostały. Na stole warsztatowym czekały lampy oliwne. Przyglądali się ścianom, gdzie zawieszone były sidła, kolekcja noży myśliwskich, a nawet głowa jelenia. W kącie zalegały dwie strzelby.

Typowa chatka myśliwska. Zawartość nie tłumaczyła, dlaczego Compton lub ktokolwiek inny chciał tak bardzo wkomponować ją w otoczenie lasu.

– Ktoś tutaj był po śmierci hrabi – powiedział Wiliam, przyglądając się strzelbom.

Dostawił do nich lampę. Louis również zauważył, że obie strzelby były zakurzone, choć na ich lufach warstwa kurzu była o wiele cieńsza, właściwie nie było jej tam w ogóle. Odznaczenia w kurzu miały kształt dwóch palców.

– Ktoś dotykał strzelb, prawda? – zapytał Louis.

To jeszcze o niczym nie świadczyło. Ktoś mógł się tutaj zapuszczać, może nawet zabierać myśliwski ekwipunek.

– Williamie, chyba musisz to zobaczyć.

Louis odwrócił się w stronę Alberta, który wraz z Moranem usiłowali ściągnąć drewnianą podstawkę dla kolekcji noży myśliwskich.

– Nawet nie postarali się tego dobrze ukryć – mruknął Albert, powoli zdejmując kolekcję.

Tuż za podstawką kryła się półka wydrążona w kamiennej ścianie, gdzie spoczywał rząd ludzkich czaszek. Louis naliczył pięć sztuk, choć w panującym półmroku i tak zdołał dostrzec, że za pierwszym rzędem było jeszcze kilka innych kości.

Może i był okropny, ale nie zobaczył w tych czaszkach dowodów na to, że pewni ludzie zostali pozbawieni życia w brutalny sposób. Kości stanowiły przypomnienie, że muszą uporać się z tą sprawą jak najszybciej. Inaczej wkrótce znajdą ich jeszcze więcej.

– Widocznie lubił na nie patrzeć – mruknął William, podnosząc się z klęczek. – Wyglądają na dobrze zachowane.

Podszedł do półki i końcem laski przesunął jedną z czaszek w swoją stronę. Zapadła cisza, jakby do każdego obecnego od razu dotarło, że William potrzebuje chwili na przeanalizowanie faktów. Na jego twarzy ponownie zagościł srogi wyraz, jakby ludzkie czaszki znalezione w chacie myśliwskiej hrabi stanowiły uosobienie tego, co brat Louisa chciał wytępić. I prawdopodobnie właśnie tak było. Louis w końcu przejął wszystkie poglądy brata już dawno temu, jeszcze gdy błąkali się po ulicach slumsów jako sieroty.

Louis mógł tylko podążać za ideą Williama, ale nawet jeśli jej realizacja obejmowała techniki podobne do tych, których mieli zamiar wyeliminować, i tak był gotów na każde poświęcenie.

– Louisie – zaczął William, ciągle przyglądając się czaszkom. – Kwestię żon Comptona zostawiamy na potem. Dopytaj Louisę, co wie o znajomościach męża. Dopytaj, z kim spędzał czas u siebie, z kim korespondował, spotykał się prywatnie. Wątpię, że ze swoim wspólnikiem pokazywał się publicznie. Jeśli miał powiązania z ludźmi o podobnych zainteresowaniach, wszystko musiało rozgrywać się dyskretnie.

– Czy mam jej powiedzieć o naszym odkryciu?

– Tak, na tym etapie jeszcze ją informuj. Musi mieć wrażenie, że jest równo zaangażowana w tę sprawę co my. W ten sposób zdobywamy jej przychylność, skłonimy do współpracy.

William powtórzył praktycznie te same słowa, które wypowiedział w lesie. Czy próbował w jakiś sposób uświadomić Louisa, że zdaje sobie sprawę, a przynajmniej podejrzewa, co wydarzyło się dziś w rezydencji Comptonów? A może William chciał po prostu obwieścić reszcie, jaką taktykę obierają i jaka jest w niej rola młodszego brata? Louis przyłapał się na wstrzymywaniu powietrza w płucach.

Przez spotkania z Louisą nie postrzegał jej już jako środek do celu. Zazdrościł Williamowi, że jemu przychodziło to łatwiej, że hrabina Compton była tylko pionkiem na szachownicy.

Dla Louisa czarne i białe pola zlewały się w szarość. 

------- 

Heja! Ostatnio chyba przybyło mi czytelników, także dziś proszę o pozostawienie taktycznej gwiazdki. Chciałabym się dowiedzieć, ile osób śledzi tę historię :D 

Do następnego! Spodziewajcie sie nawiązania do wydarzeń z mangi/anime.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro